Derek Clayton jako pierwszy połamał 2:10 w maratonie. Nie uwierzysz, jak ciężko trenował!
Był bardzo wysoki (189 cm), a mimo to biegał piekielnie skutecznie i szybko. Wygrał 14 maratonów spośród 22, które przebiegł. Większość treningów robił w zwykłych trampkach i nigdy nie był na obozie treningowym, a potrafił biegać po 400 km tygodniowo! Jak trenował i kim był Derek Clayton – pierwszy człowiek, który dwukrotnie przebiegł maraton poniżej 2:10.
Irlandczyk z Anglii w Australii
Derek Clayton urodził się 17 listopada 1942 r. w Cumbrii w Anglii. W wieku 8 lat, po rozwodzie rodziców przeprowadził się do Belfastu w Irlandii Północnej. To tam odkrył swoją miłość do biegania i zaczął startować w zawodach na milę, z ambicjami dorównania wielkim gwiazdom tego czasu: Herbowi Elliotowi i Gordonowi Pirie.
Na początku nabiegał 4:26 na milę i nie był to jakiś rewelacyjny wynik. Stawał też na podium mistrzostw Irlandii w przełajach. Dość szybko poprawił swój rezultat na milę do 4:07, jednak powoli zaczął skupiać się na dłuższych dystansach.
Gdy miał 19 lat wyemigrował z matką i siostrą do Australii. Zaczął tam pracę jako kreślarz i wznowił treningi do dłuższych dystansów. Dołączył też do silnego lokalnego klubu – St Stephens Harriers. Wkrótce doprowadził rekordy życiowe do 13:45 na 5000 m i 28:32 na 10 000 m (w 1967 r. zdobył nawet mistrzostwo kraju na tym dystansie), ale ciężko było mu się przebić do reprezentacji i walczyć na arenie międzynarodowej. Pamiętajmy, że rekordzistą świata na 10 000 m był wtedy Ron Clarke (28:15). Clayton być może wyśrubowałby jeszcze swoje rekordy na bieżni, ale pod koniec lat 60. XX wieku skoncentrował się głównie na bieganiu maratonu.
Maratończyk
Swój pierwszy bieg na królewskim dystansie ukończył w 1963 r. Postanowił potraktować go jako dłuższy trening ze swoimi kolegami z klubu, prowadząc innym na 3:00, ale po 32 km stwierdził, że czuje się na tyle dobrze, by ukończyć zawody. Nie złamał w tym biegu 3 godzin i cierpiał na ostatnich kilometrach, ale dobiegł z wynikiem 3:00:06. Do następnego maratonu postanowił już się przygotować.
Kolejny bieg na dystansie 42,195 km pokonał w październiku 1965 r. podczas mistrzostw stanu Victoria. Uzyskał tam wynik 2:22:12. Nie tylko wygrał, ale też zakochał się do reszty w maratonie. Przyznał wtedy:
– Nagle byłem numerem jeden w czymś, w czym nigdy nie planowałem się wyróżniać. Miałem dowód, że nie marnowałem czasu. Po latach poszukiwań znalazłem swój dystans.
Wkrótce poznał Rona Clarka i dwa zwycięstwa nad nim ugruntowały jego reputację jako wysokiej klasy biegacza. Najpierw, w sierpniu 1967 pokonał Clarke’a o ponad minutę w 15-milowym biegu ulicznym, po czym obaj wystartowali na mistrzostwach Australii w maratonie w Adelajdzie. – To było naprawdę zabawne – opowiadał Clayton. – Wydaje mi się, że Clarke wystartował w tym maratonie, ponieważ szukał rewanżu i myślał, że łatwo przyjdzie mu zwycięstwo na tym dystansie.
Nie dał jednak rady. Clayton wygrał z nowym rekordem Australii w czasie 2:20:58 i został mianowany reprezentantem kraju na maraton w Fukuoce. Rozpoczął mordercze treningi do tej imprezy, która odbywała się już kilka miesięcy później – w grudniu 1967 r.
Rekordowa Fukuoka
Clayton miał niewiele czasu na przygotowania do słynnej Fukuoki (3.12.1967), a był to już jego trzeci maraton w ciągu 5 miesięcy (2:18:28 w Tyabb w sierpniu i 2:20:58 we wrześniu). Rekord świata wynosił wtedy 2:12:00 i należał do Japończyka Morio Shigematsu (uzyskane 12.06.1965 w Chiswick, Wielka Brytania). Clayton nie był znany poza Australią, a faworytami biegu byli Mike Ryan z Nowej Zelandii, Japończyk Seiichiro Sasaki – 22-latek z rekordem życiowym 2:13 oraz zwycięzca igrzysk Commonwealth – Brytyjczyk Jim Alder.
Nie powstrzymało to Claytona przed nadawaniem tempa – od samego początku biegł na prowadzeniu z Ryanem. Obaj pokonali pierwsze 5 km w 15:06. Ryan planował w tyle zacząć, jednak nie spodziewał się, że Australijczyk będzie mu towarzyszył. Tempo wzrosło, a stoper na znaczniku 10. km zmierzył czas 29:57 i 15. km w 44:57. Do tego czasu Clayton i Ryan wyglądali świetnie i cały czas biegli na fenomenalny czas. Kolejny biegacz, Sasaki był około 200 metrów za nimi.
W okolicach 20. km pojawił się przeciwny wiatr, co wysokiemu Claytonowi na pewno nie pomagało, ale – o dziwo – wysunął się na tym etapie nawet na czoło stawki. Od 20 km (59:59) prowadził już samotnie. Półmaraton miał w 63:22 i – co zdumiewające – Japończyk Seiichiro Sasaki minął Ryana i dogonił Calytona, by dalej biec z Australijczykiem. Wspólnie minęli znacznik 30. km, osiągając tam międzyczas 1:30:32.
Dwójka liderów, wysoki i niski (jeden o wzroście 189 cm, a drugi 166 cm), zmierzała do mety w walce o zwycięstwo i rekord świata (a dokładniej najlepszy wynik w historii). Mało kto postawiłby w tym momencie na zwycięstwo wysokiego Australijczyka. Obaj biegacze zaczęli zmieniać się na prowadzeniu, by przetestować i zmęczyć rywala. Na 34. km Sasaki zaczął odczuwać trudy biegu, a Clayton dostrzegł w tym swoją szansę. Wziął się do roboty, naciskając tempo i zyskując kilka metrów przewagi (35 km miał w 1:45:11), efektywnie łamiąc Sasakiego na tym etapie biegu.
Sasaki zaczął odstawać, jednak tempo Claytona również spadło (16:06 wyniosła „piątka” pomiędzy 35. a 40. km). Międzyczas na 40. km to 2:02:16 i wciąż była duża szansa na historyczne połamanie 2:10. Ostatecznie Clayton uzyskał 2:09:36, poprawiając poprzedni rekord o ponad 2 minuty. Sasaki uzyskał drugi wynik w historii, finiszując w czasie 2:11:17. Dla Claytona był to dopiero piąty maraton w życiu (w tym jednego nie ukończył) i pierwsza okazja do startu tego dystansu poza Australią.
– Czułem się tam jak dobrze naoliwiona maszyna – mówił po biegu. – Jakbym nie biegł, ale siedział sobie za kierownicą Rolls-Royce’a. Biegłem szybko, ale czułem się wspaniale i wydawało mi się, że nie wymaga to żadnego wysiłku – opisywał.
Przyznał też później, że w ogóle nie wiedział, na jaki wynik biegnie, bo oznaczenia były tam co kilometr, a on przyzwyczajony był do przeliczania dystansu wyłącznie na mile.
Igrzyska w Meksyku
Udany występ Claytona w Japonii sprawił, że pomimo trudności dla długodystansowców związanych z dużą wysokością w Meksyku, stał się automatycznie olimpijskim faworytem. Traktował tę rolę poważnie:
Wiedziałem, że wysokość na pewno mi nie pomoże – mówił. – Biegacze trenujący na dużych wysokościach będą mieli przewagę. Dlatego postanowiłem, że będę tak ciężko pracował, by wyrównać te atuty – tłumaczył.
Każdego ranka o szóstej Clayton zrywał się na dźwięk budzika, popijał gorącą wodę, robił ćwiczenia gimnastyczne i chodził wokół stołu w jadalni, aż poczuł się wystarczająco rozluźniony i rozbudzony, by rozpocząć 11,2 km biegu w tempie około 3:44 min/km. Wieczorem, po pracy, wykonywał główny trening dnia – bieg na 24-32 km z prędkością sięgającą startowej, od 3:25 do 3:06 min/km. Każdego sobotniego popołudnia pokonywał dystans maratonu – naturalnie sam – w czasie 2,5 godziny lub szybciej. W niedzielę rano biegał z Ronem Clarkem, a po południu robił kolejny trening. Całkowity kilometraż wynosił przeciętnie od 280 do 352 km tygodniowo (a w rekordowych tygodniach nawet 400 km), wszystko biegane mocno.
– Napięcie i presja były w tym okresie niesamowite – wspomina Clayton. – Zmierzałem w ten sposób do fizycznego i psychicznego załamania. Bałem się moich wieczornych treningów, ponieważ zdecydowałem, że każdy z nich musi być naprawdę bolesny, aby prowadził do czegoś dobrego. Bardzo często śniło mi się, że wygrzewam się na plaży porośniętej palmami na jakiejś wyspie, bez żadnych zmartwień i nie mam nic do roboty poza odpoczynkiem. Potem dzwonił alarm. Wiedziałem, że muszę szybko zdecydować, czy wstać z łóżka, bo jeśli poleżałbym dłużej, zaspałbym i pominąłbym mój trening. Po pewnym czasie mój mózg zaczął tę presję odczuwać. Zdarzało mi się bez powodu złościć, naskakiwać na innych bez przyczyny. Po wieczornym biegu często bywałem przez pół godziny zbyt oszołomiony, żeby w ogóle się ruszyć. Kiedy wypoczywałem, zwykle byłem zbyt niespokojny, by czytać lub oglądać telewizję. Tak naprawdę chciałem być całkowicie sam. Wyglądało na to, że niedługo pęknę psychicznie – przywodził w pamięci ten okres Clayton.
Podczas olimpijskich kwalifikacji pobiegł 2:14:47. Jednak na dwa miesiące przed igrzyskami rozbolało go kolano i zalecono mu operację, ale postanowił poczekać z nią do igrzysk. Zdarzało się, że po treningu kolano puchło mu do rozmiarów grejpfruta. Pojawił się jednak na linii startu w Meksyku, a kolano ostrzyknął środkami przeciwbólowymi. Przez pierwszą godzinę w ogóle nie czuł, że ma nogę. Potem, gdy leki przestały działać, poczuł ból i kłucie przy każdym drgnięciu. Mimo to dokuśtykał do mety na bardzo dobrej, siódmej pozycji, siedem minut za zwycięzcą – Mamo Wolde z Etiopii. Po powrocie do Melbourne Claytonowi usunięto łąkotkę w kolanie i od stycznia kolejnego roku był w stanie truchtać. W marcu wznowił ciężkie treningi, a w maju wrócił, ponownie bijąc rekord świata w maratonie.
Maraton w Antwerpii 1969 r.
W 1969 r. Clayton pojawił się na linii startu maratonu w Antwerpii, gdzie ponownie zamierzał zaszokować świat kolejnym odważnym występem na „biegowym froncie”. Chciał zmierzyć się z poprzednim rekordem i jednocześnie sprawdzić wytrzymałość obecnych tam rywali. Przed biegiem, jadąc w autobusie z innymi zawodnikami, drwił z Irlandczyka Jima Hogana i Anglika Jima Aldera:
– Cieszę się, że jesteście tutaj, bo zamierzam zmieść was z powierzchni ziemi. Chcę pobiec na rekord świata. Przebiegłem niedawno maraton w Ankarze w Turcji w 2:17 i była to sielanka, więc tutaj zamierzam pobiec poniżej 2:10 – przekomarzał się.
– Mnie nie obchodzi rekord świata – odparł mu Adler. – Wolałbym wygrać olimpijskie złoto, nawet jeśli nabiegałbym 2:30. Myślę, że nikt nie pamięta, kto ma rekord świata. Każdy zapomina o nich prawie tak szybko, jak zostały pobite – przekonywał Brytyjczyk.
– I tak zamierzam pobiec rekord świata i wiem, że się mylisz. Ludzie zapamiętają mój rekord świata. Wygrałeś igrzyska Commonwealth, ale nikt o tobie nie pamięta. A mój rekord zapadnie ludziom w pamięci – twierdził Clayton.
Pozostali biegacze, obecni w autobusie słuchali tej rozmowy z otwartymi ustami, przyglądając się zarozumiałemu Australijczykowi.
Bieg w Turcji sprzed kilkunastu dni opisywał następująco: – Byłem zaproszony na maraton w Turcji na 11 dni przed Antwerpią [wygrał maraton w Ankarze z wynikiem 2:17:26, 19.05.1969 – przyp. red]. Nie było to idealne, ale myślałem, że zdołam wygrać z minimalnym wysiłkiem i będzie to dla mnie dobry bieg treningowy. Jednak na miejscu okazało się, że muszę naciskać trochę bardziej, niż planowałem. Trasa nie była łatwa i była tam spora wysokość, co uczyniło ten bieg trudniejszym, niż przypuszczałem. Dodatkowo, byli tam biegacze na przyzwoitym poziomie, którzy naciskali – opisywał.
Clayton wygrał tam z czasem 2:17, choć mógł to być ekwiwalent o wiele mocniejszego rezultatu, biorąc pod uwagę przewyższenia, temperaturę i wysokość. Później, w wywiadzie dla The Daily Telegraph twierdził nawet, że gdyby nie biegał w Turcji, był w stanie pobiec w Antwerpii na poziomie 2:07, bo na ostatnich 5 km znacząco zwolnił i nie miał sił, aby utrzymać tempo.
Bieg w Antwerpii zaczął się o 19 przy bardzo dobrych warunkach atmosferycznych. Tempo nadawał Kanadyjczyk Robert Moore, który ruszył w samobójczym tempie, mijając pierwsze 10 km w 29:25. Clayton międzyczas 5 km miał w 14:58, a 10 km minął w 30:06, by wkrótce minąć Kanadyjczyka i samotnie prowadzić bieg. Półmetek osiągnął w czasie 1:03:55, a więc wolniej niż w Fukuoce. Za to drugą połowę utrzymał w całkiem dobrym tempie (1:04:38).
Clayton na długo po tym maratonie chorował: nie mógł jeść, kilka dni wymiotował i miał krew w moczu. – Z drugiej strony bałem się iść do doktora, bo przerażało mnie to, że wyląduję w zagranicznym szpitalu, więc po prostu przeczekałem ten stan – wspominał później.
Jego rekord przetrwał 12 lat, a poprawił go dopiero jego rodak, Rob de Castella, który również w Fukuoce uzyskał 2:08:18.
Kres kariery
Był to ostatni tak udany maraton dla Claytona. Można powiedzieć, że Australijczyk sam dla siebie był największym rywalem, ciągle dokładając sobie treningu. W kolejnym sezonie poleciał na kilka startów na bieżni z Ronem Clarkiem w Europie (głównie w Skandynawii), a kulminacją miał być maraton w Manchesterze, gdzie zmierzył się z wielkim rywalem – Ronem Hillem.
Clayton zredukował w tym czasie nieco trening i brał udział w wielu wyścigach na 3000 m, 5000 m i 10000 m, co było dla niego dobrym treningiem. Choć Clayton był niedotrenowany, trzymał się Hilla tak długo, jak tylko mógł. Hill zwyciężył w czasie 2:13, a Clayton przybiegł wycieńczony dwie minuty za nim. Nie pamiętał ostatnich 16 km, a na mecie miał wrażenie, jakby jego oczy były wypełnione piaskiem (klasyczny objaw odwodnienia), a żołądek, jakby miał wypełniony wijącymi się wężami (klasyczny objaw przemęczenia). Za metą na 45 minut wpadł w jeden ze swoich potreningowych stanów półprzytomności.
W kolejnych latach trapiły go kontuzje, rujnując jego sezony 1970 i 1971. Osiągnął jeszcze 2:13:39 w Maratonie Traralgon w Australii, a następnie startował w maratonie na Igrzyskach Commonwealth 1970 w Edynburgu, gdzie nie ukończył dystansu z powodu problemów z Achillesem. Na igrzyskach w Monachium ukończył na 13. miejscu z czasem 2:19:49. Ostatnim startem Claytona w karierze były Igrzyska Commonwealth w 1974 w Christchurch, których także nie ukończył.
Priorytety
Derek Clayton nigdy nie był zawodowcem. Uważał, że da się dopasować trening do pracy i rodziny. Był inżynierem architektem i 8 godzin dziennie spędzał przy desce kreślarskiej. Przez całą karierę pracował od 8:30 do 17:00, pięć dni w tygodniu. Często trenował w ciemności – przed pracą i po niej, przez co zaliczył kilka upadków. Nigdy nie był też na obozie treningowym (odbywał jedynie aklimatyzację np. przed igrzyskami olimpijskimi w Meksyku). Bardzo dosadnie wypowiadał się na temat pracy na pełen etat. Mówił, że nie widzi powodu, dlaczego biegacze mieliby nie pracować.
– Nie sądzę, by praca powinna być wymówką dla złych nawyków w bieganiu, tak samo jak bieganie nie powinno być wymówką dla niechlujnej pracy. Obie te aktywności można z powodzeniem połączyć. Im wyższe masz cele, tym bardziej oddanym biegaczem musisz się stać.
Nie oznacza to, że musisz rzucić pracę, zostawić rodzinę i poświęcić swoje życie dla biegania. To jest zwyczajnie tego niewarte, ale też niemożliwe jest osiągnąć swój potencjał w zwykłym stylu. Nigdy nie byłem obsesyjnie zapatrzony w bieganie. Było ono po prostu główną częścią mojego życia, dookoła którego budowałem wszystko inne. Nigdy też nie było wystarczająco ważne, by wykluczyć pracę i rodzinę.
Wszyscy ludzie mają zadania, które muszą dopasować do swojego życia. Myślę, że ważną rzeczą jest przyznać przed sobą, jakie mamy priorytety, takie jak rodzina i praca, ale nie pozwolić im stać się na tyle absorbującymi, by nie dało się sięgać po biegowe cele.
Ludzie są zdziwieni, że pracowałem w tygodniu 40 godzin jako inżynier, byłem zaręczony i biegałem po 240 km w tygodniu. Ale co jest jeszcze bardziej zadziwiające, część biegaczy uważa, że ciężki dzień w pracy daje usprawiedliwienie od treningu. Zamiast szukać wymówek i walczyć, pracując 40 godzin na tydzień, nauczyłem się z tym żyć.
Kiedy przestałem walczyć z tym obciążeniem, stało się to dla mnie mniejszym ciężarem. W tym momencie stało się to narzędziem treningowym, który pomógł mi budować wytrzymałość psychiczną. Kiedy ludzie, z którymi biegałem, narzekali na pracę, która rzekomo rujnowała ich bieganie, ja używałem swojej do poprawy jakości treningu – wyjaśnia swoje podejście Clayton.
Australijczyk na pewno wiele zyskiwał przez dobre nastawienie i właściwe dla swojej sytuacji ustalanie priorytetów. Dość szybko zauważył, że narzekanie na los nigdzie go nie zaprowadzi. Swój bardzo napięty grafik postrzegał jako coś, co budowało jego wytrzymałość psychiczną, a przy okazji poprawiał tym fizyczną twardość. Nie marnował też praktycznie czasu na niepotrzebne sprawy.
Nie wyglądał na maratończyka
Clayton nie miał typowej budowy biegacza długodystansowego, a jego parametry fizjologiczne były raczej… przeciętne. Osiągał jednak świetne wyniki na długim dystansie, gdzie wytrzymałość gra kluczową rolę. Był przy tym enigmatyczny, dość chimeryczny i relatywnie wysoki – 189 cm wzrostu przy 72,6 kg masy ciała.
W 1970 r. słynny doktor David Costill zaprosił go do laboratorium w Ball State, by ocenić jego parametry fizjologiczne. Clayton nie wyróżniał się, jeśli chodzi o funkcje oddechowe. Za to tętno spoczynkowe wynosiło u niego 35 uderzeń na minutę, przy tętnie maksymalnym 188 ud/min. Wcześniejsze badania prowadzone przez Costilla pokazały bezpośrednią zależność pomiędzy maksymalnymi możliwościami biegaczy a ich wynikami na długich dystansach. Większość badanych przez niego zawodników miało VO2max w przedziale 69-76 ml/min/kg. Steve Prefontaine miał 84,4, Frank Shorter – 71,3, Don Kardong – 77,4. Mimo, że ich VO2max było wyższe niż Claytona, miał on umiejętność pracy na 80-85 procent swojego maksimum podczas startu. Większość biegaczy nie mogła wejść na taki pułap.
Natomiast VO2max Australijczyka wynosiło 69,7, a więc nie było szczególnie wysokie. Trudno byłoby więc wyjaśnić sukcesy sportowe Claytona w terminach krążeniowych lub przewagi procesów oddechowych. Dr Costill był zdumiony też, że Clayton na dużych prędkościach był w stanie tolerować zmęczenie z dużą łatwością. Potrafił biec dystans dwóch mil (3,2km) w czasie 8:32 i nie okazywał zmęczenia, a jego bieg był przecież dodatkowo utrudniony przez aparaturę do pomiaru procesów oddechowych.
Warto też dodać, że Clayton robił dużo treningu interwałowego do 21 roku życia, zanim wyemigrował z Irlandii do Australii. Pierwszy maraton pobiegł w wieku 21 lat, a w wieku 25 biegał już 2:09:36,4. Osiągnął więc wysoki poziom relatywnie szybko.
Zbyt ciężki trening?
Derek Clayton zawsze trenował sam siebie i był to trening bardzo ciężki. Niestety, jego upartość i nieustępliwość w treningu powodowały wiele kontuzji, przez co przeszedł wiele operacji. Przez 12 lat swojej kariery miał 9 poważnych operacji: cztery na ścięgno Achillesa, po dwa na każde kolano i jedną na piętę.
Być może osiągnąłbym większe korzyści, gdybym miał mentora podczas tego okresu – wspominał.
Był biegaczem zbyt ciężko trenującym, zawodnikiem ekstremalnym. Nie miał wyłącznika, który ustrzegłby go od przetrenowania i licznych kontuzji. Nie wiadomo, czy ciężki trening pracował dla niego, czy przeciwko niemu. Z jednej strony dwa razy poprawiał najlepszy wynik w historii, ale też miał podczas swojej kariery aż dziewięć operacji.
– Wiele rzeczy robiłem przesadnie. Nie zawsze słuchałem swojego ciała. Trenowałem nawet wtedy, kiedy powinienem był odpuścić – przyznawał.
– Jeżeli miałbym przeżyć raz jeszcze moją karierę, zmieniłbym swoje nastawienie do kontuzji. Okazywałbym im więcej szacunku, bo patrząc z perspektywy czasu, kontuzje nie powinny być jakąś nieznaną barierą, którą trzeba przełamać. One po prostu mówiły mojemu ciału, że coś złego się z nim dzieje.
Jego technikę określano jako bardzo ekonomiczną, a sam bieg jako wręcz „szuranie nogami po ziemi”. Bardzo nisko podnosił kolana, a jego stopy niewiele unosiły się ponad ziemią, dzięki czemu miał tracić mniej energii.
– Nie biegam, by być oceniany przez kogokolwiek. Nie obchodzi mnie, czy ludzie uważają mnie za najlepszego biegacza w historii czy największego włóczęgę. Nie biegam dla innych ludzi; nie biegam też dla mojego kraju. Nie jestem specjalnie narodowościowy. Derek Clayton jest na pierwszym miejscu w mojej księdze – wypowiadał się.
Trening Dereka Claytona
Haile Gebreselassie biegał po 250 km (czyli 156 mil) tygodniowo w przygotowaniach do maratonu berlińskiego, w którym poprawił rekord świata. Eliud Kipchoge w przygotowaniach maratońskich biega w przedziale 176–192 km (110–120 mil) tygodniowo. A Clayton biegał w okresie przygotowawczym nawet po 400 km tygodniowo (250 mil).
To był taki eksperyment – tłumaczył później. – Nie miałem żadnych specjalistycznych książek ani magazynów w tych czasach. Trenowałem „na ślepo” – mówił. – Nikt nie trenował tak jak ja. Nie było nawet nikogo, z kim mógłbym porozmawiać o treningu. Nie znałem żadnego specjalisty od maratonu, chociaż było wielu ekspertów od biegów na dystansach od 1500 do 5000 m. Byłem pewnego rodzaju pionierem pewnych rozwiązań. Były to takie „strzały w ciemności”, dlatego też postanowiłem biegać aż 400 km tygodniowo w 1969 r. Chciałem po prostu przekonać się, jak mój organizm zareaguje na takie obciążenia.
Nie była to dobra odpowiedź, bo zaczęły pojawiać się kontuzje. Z drugiej strony robiłem taki kilometraż, bo chciałem uzyskać wynik poniżej 2:08. Zwykle wykonywałem podbudowę przez 10-12 tygodni przed maratonem, bo czułem, że jeśli to trwa dłużej, miewałem kontuzje lub chorowałem. Przed Antwerpią przeciętny kilometraż wynosił 272-288 km na tydzień. Większość z nich była treningami jakościowymi. Uważałem, że jakość jest najważniejszą częścią treningu. Wiele osób może biegać 288 km tygodniowo, jeśli robi to wystarczająco wolno, ale ja chciałem utrzymywać wysoki rytm, taki, jak na zawodach. Nie zaczynałem szybko, ale w trakcie biegu stopniowo się rozkręcałem, by skończyć odpowiednio intensywnie – wyjaśniał.
Większość z tych treningów, szczególnie w pierwszych latach, było robionych w zwykłych trampkach Dunlop Volley (używanych w tych czasach m.in. przez tenisistów), które miały miękkie płócienne cholewki i niewielką amortyzację, zupełnie bez porównania do dzisiejszych butów do biegania. Oprócz obuwia Clayton wymienia też brak pacemakerów, jako główne różnice pomiędzy bieganiem maratonów w jego czasach do obecnych.
Dla przeciętnego człowieka wykonanie raz w tygodniu jednostki, którą on robił codziennie, było by nie lada wyzwaniem. Mawiał:
Jeśli chcesz biegać tempem 5 minut na milę (3:06 min/km) na zawodach, nie ma sensu truchtanie 6 minut na milę (3:44 min/km) na treningu. Jednego razu wytrzymał 5 tygodni po 400 km. Przyznał jednak, że było to za dużo. Uważał, że idealny kilometraż to ok. 256 km (160 mil) tygodniowo.
Reżim treningowy, którego regularnie się podejmował, przyniósł mu kilka dziwnych doświadczeń. Kilka razy zdarzało mu się mieć zapaść i stan śpiączki, trwającej od 30 do 45 minut. Kończąc jedno przeszło 50-kilometrowe rozbieganie (w mocnym tempie), w upalny i wilgotny dzień, Clayton wpadł na pełnych obrotach w… drzewo. – Widziałem, jak się do niego zbliżam ale wiadomość nie dotarła wystarczająco szybko z mojego mózgu do ciała – wspominał to wydarzenie.
Jego sąsiad z Melbourne – również znany biegacz – Ron Clarke tak wypowiadał się dla Sport Illustrated: – Bieganie dla większości z nas jest zabawne, ale dla Dereka jest ono obsesją. Nie znam nikogo, kim kierowała by taka żądza zmęczenia, w taki sposób, jak to dzieje się u niego. Biegał często z moją grupą 30-32 km w niedzielny poranek. Po południu, kiedy my już regenerowaliśmy siły na plaży, Derek robił kolejny trening, biegając 24 km w mocnym tempie – opowiadał.
Jednym z atutów, które mogły przemawiać za jego karierą było to, że zaczął ciężki trening dość późno i entuzjazm długo jeszcze w nim siedział. Próbował też różnych zawodów: pracował jako architekt, spędził osiem nieszczęśliwych miesięcy jako zawodowy żołnierz, sprzedawał samochody. – Nie szanowałem ludzi, którzy ponosili porażki. Zacząłem więc myśleć, że nigdy nie będę szanował siebie, jeśli nie osiągnę w czymś większego sukcesu.
Typowy tydzień treningowy Dereka Claytona:
Rano
Po południu
Poniedziałek
8-11,2 km spokojnie
27,2 km szybko (zwykle zbliżał się do tempa maratońskiego)
Wtorek
8-11,2 km spokojnie
19 km umiarkowanie (zależnie jak się czuł)
Środa
8-11,2 km spokojnie
22-27,2 km szybko po górkach (szybciej niż tempo maratońskie)
Czwartek
8-11,2 km spokojnie
22 km szybko po górkach (blisko tempa maratońskiego)
Piątek
8-11,2 km spokojnie
16 km lekko
Sobota
7 km spokojnie
40 km w ok. 2h 20 min
Niedziela
27-32 km po górkach (tempo poniżej 3:44/km)
16 km umiarkowanie
Swoje trennigi wykonywał na 2–3 okolicznych trasach, z kilkoma podbiegami. Jedyne lekkie dni (jeśli je robił) przypadały na wtorek lub piątek, choć ciągle biegał w te dni nawet do 32 km.
Warto zaznaczyć, że gdy byłem bardzo zmęczony, robiłem 2–3 dni spokojne, aby wypocząć. Satysfakcjonowało mnie przebiegnięcie 17 mil (27,2 km) mocno i szybko. Uwielbiałem to, ale tylko, gdy czułem się dobrze. Im zdrowszy i silniejszy się stawałem, tym częściej miewałem takie dni – opowiadał.
Jakie błędy popełniał Clayton?
Jego najlepsze występy następowały po długich przerwach spowodowanych poważnymi kontuzjami. Wszystko wskazuje na to, że Clayton trenował za dużo i za ciężko. Zapewne mógłby uzyskiwać jeszcze lepsze wyniki, gdyby lepiej obchodził się ze swoim ciałem. W 1980 r. pisał:
Niestety ignorowałem swoje kontuzje, a raczej rzucałem im wyzwanie. Teraz okazałbym im szacunek. Odpoczywałbym, próbowałbym coś z tym zrobić, a jeśli zaszłaby taka potrzeba, nie biegałbym, aż wyzdrowieję. Z takim nastawieniem w czasie mojej kariery byłbym na stole operacyjnym kilka razy mniej.
Z drugiej strony Clayton mocno podkreślał rolę ciężkiej pracy: – Myślę, że nie da się zostać wybitnym biegaczem, jeśli nie doświadczysz odpowiedniej ilości cierpienia, którym będziesz umiał się cieszyć. Musisz polubić ten proces, chłonąć go, zacząć go kontrolować i – co najważniejsze – przezwyciężać go.
Derek Clayton zmienił też sposób, w jaki biegano maratony. Ci, którzy później osiągali tak dobre wyniki – Japończyk Shigeru Soh (2:09:05 w 1978 r.), Ian Thompson (2:09:12 w 1974 r. na Igrzyskach Commonwealth) i Gerard Nijboer (2:09:01 w 1980 r.) w dużej mierze celowali w wynik Claytona. Soh pobiegł 30 sekund szybciej niż Clayton międzyczas na 20 km i był 50 sekund poniżej wyniku Claytona na 40 km, zanim dopadł go ogromny kryzys, przez co przebiegł w osiem minut ostatnie 2,195 km. Thompson przebiegł międzyczas 20 km w 60:30 i był zaledwie 17 sekund wolniejszy jeszcze na 40 km. Wynik Claytona był przez 12 lat celem i zamiarem wielu maratończyków, którzy patrząc na jego wyniki planowali swoje biegi.
Na pytanie, czemu nigdy nie współpracował z trenerem, odpowiedział:
Bieganie maratonu nie jest konkurencją techniczną, wszystko opiera się na szybkim pokonywaniu kilometrów. To tak proste, jak to brzmi. Jednak błąd, który popełniłem przez całą karierę to niedoszacowanie obciążeń.
Nie zawsze słuchałem swojego ciała. Trenowałem nawet wtedy, kiedy trzeba było trochę odpuścić. Często zaczynała się wtedy reakcja łańcuchowa, która prowadziła do kontuzji. Miałem mocną głowę i zawsze uważałem, że muszę zrobić ogromny kilometraż. Czasem trzeba było jednak zmniejszyć obciążenie, gdy moje ciało zaczynało stwarzać mi problemy – wyznał Clayton.
Sukcesem było dla niego „wypróbowanie” swojego ciała bez doprowadzenia go do rozpadnięcia się na kawałki. Trenował ciężko, ale było to dużo bardziej kontrolowane, niż można by sądzić. Kiedy czuł się bardzo wypompowany robił 2-3 dni luźniejsze, by trochę wypocząć. Nigdy jednak nie robił dni wolnych, gdy już rozpoczął przygotowania. Naprawdę nigdy. Biegał nawet pierwszy trening rano w dniu maratonu w Antwerpii – 8 km i kilka 50-metrowych sprintów.
Za przyczynę swoich sukcesów uznawał silną wolę zwycięstwa i determinację. Stawiał sobie cele i robił wszystko, co mógł, aby to osiągnąć. Wyjaśniał:
Nic w życiu nie przychodzi lekko. Bieganie jest takie samo jak życie. Mówię swoim dzieciom, żeby nigdy nie żałowały swoich wyborów, aby żyły swoim życiem w pełni i dawały od siebie to, co najlepsze. Na końcu ważne są też nasze naturalne zdolności, albo ich brak, bo to one stają się decydującym czynnikiem.
Derek Clayton był ambitny, głodny sukcesu i miał chęć do pracy. Jedni biegali długo, inni szybko, a on biegał i długo, i szybko. Dwa razy uzyskał najlepszy wynik w historii. Dziewięć razy musiał pójść pod nóż chirurga. Wygrywał w wielu maratonach, ale nigdy nie zdobył medalu dużych imprez. Clayton udowodnił, że ciężka praca daje efekty, ale też pokazał, że nie zawsze jest to najlepsza droga. Jego trening przynosił wielkie ryzyko kontuzji, ale podjął się go i kilka razy się opłaciło. Wydaje się jednak, że mógł osiągnąć więcej, trenując po prostu mniej. Wybrał jednak swoją drogę i pokazał, że ludzki organizm jest w stanie wiele wytrzymać.
Były chodziarz, który nieustannie dokądś zmierza (wielokrotny reprezentant Polski i dwukrotny olimpijczyk – z Pekinu i Rio). Współautor biografii Henryka Szosta, Marcina Lewandowskiego i Adama Kszczota oraz książki „Trening mistrzów". Doktor nauk medycznych i nauk o zdrowiu. Pracownik Uniwersytetu Jana Długosza, a także trener lekkoatletycznych klas sportowych w IV L.O. w Częstochowie. Działa też jako sędzia i organizator imprez, nie tylko sportowych.