Krzysztof Brągiel
Biega od 1999 roku i nadal niczego nie wygrał. Absolwent II LO im. Mikołaja Kopernika w Kędzierzynie-Koźlu. Mieszka na Warmii. Najbardziej lubi startować na 800 metrów i leżeć na mecie.
Zejść czy biec dalej? Oto jest pytanie, które męczy biegaczy w kryzysie. Jakie są najczęstsze powody przerwania biegu? Co dzieje się z zawodnikiem, który postanowił zrezygnować ze zmagań pośrodku obcego miasta? Czy DNF to polska specjalność? O swoich doświadczeniach ze schodzeniem z trasy opowiedzieli nam: Joanna Dorociak i Artur Kozłowski.
Sapporo 2021, Marcin Chabowski – DNF. Berlin 2018, Yared Shegumo – DNF. Rio 2016, Henryk Szost, Katarzyna Kowalska – DNF. Zurych 2014, Marcin Chabowski, Henryk Szost – DNF. Did Not Finish, Did Not Finish Everywhere. A wymieniliśmy jedynie ostatnie maratony rangi mistrzowskiej, międzynarodowej. Doliczając biegi komercyjne, polskich DNF-ów uzbierałoby się sporo więcej. Oczywiście w przeważającej większości dotyczą maratonu.
– To nie jest 100 metrów, które można przelecieć siłą woli. Maraton jest okrutnym dystansem. Na dychę czy w półmaratonie raczej się nie zdarza, że zawodnicy schodzą – podkreśla Artur Kozłowski.
Powody schodzenia z trasy są różne. Czasami jest to zbyt ambitny początek, jak w przypadku szarży Chabowskiego podczas ME w Zurychu. Innym razem problemy ze zdrowiem, które dopadły chociażby Katarzynę Kowalską na końcówce olimpijskiego maratonu w Brazylii. Można też być zwyczajnie źle przygotowanym do roboty, ale do tego wyczynowi biegacze przyznają się rzadko, lub wcale. Cierpieć, a w konsekwencji zrezygnować z zawodów, można też w obliczu katorżniczych warunków pogodowych. Aura nie oszczędza biegaczy zwłaszcza na imprezach typu: ME, MŚ i IO, które regularnie rozgrywane są w środku lata. Zwraca na to uwagę Kozłowski.
– Uważam, że w Polsce mocno kuleje umiejętność przygotowania się do startu w upałach. Brakuje nam wiedzy, wymiany doświadczeń. Nie ma szkoły, nie wiemy jak się przygotować.
Nasz olimpijczyk z Rio wskazuje też na mniej szlachetny powód schodzenia z trasy, który zaobserwował u zagranicznej elity.
– Na wyczynowym poziomie zdarzają się sytuacje, że ktoś jedzie na zawody tylko po startowe. Chodzi o maratony komercyjne. Zapisy w umowach z zawodnikami są różne. Warunek może być na przykład taki, że dostajesz startowe, jeśli przebiegniesz minimum 30 kilometrów. Gdy dobiegniesz do 21 km, dostajesz połowę pieniędzy. Jeśli ktoś ma zakontraktowane trzy takie maratony w krótkim odstępie, może świadomie zejść po połówce, zainkasować pieniądze i z zapasem sił wystartować w dwóch kolejnych maratonach, gdzie również zarobi – tłumaczy Kozłowski.
Joanna Dorociak jeszcze kilka lat temu była naszą czołową wioślarką. Wicemistrzyni Europy z 2018 roku w związku z problemami zdrowotnymi przedwcześnie zakończyła jednak wyczynową karierę. Od dwóch lat „bawi się” w bieganie. Robi to na tyle dobrze, że zdążyła już zostać brązową medalistką mistrzostw Polski w półmaratonie (Bydgoszcz 2020). W tym roku w Dębnie marzyła o nowej życiówce w maratonie, jednak na 27 kilometrze zdecydowała się zejść z trasy.
– Miałam różne myśli w głowie. Kontynuować, czy nie… Ostatecznie postanowiłam, że nie będę szarżować i dobiegać do mety za wszelką cenę. Myśl o oszczędzeniu zdrowia zwyciężyła – zdradziła nam ex-wioślarka.
Z rozmowy nie sposób było jednak nie odnieść wrażenia, że biegaczka w Dębnie długo biła się z myślami.
– To była dla mnie trudna decyzja. W czasach, gdy trenowałam wioślarstwo nigdy nie zdarzyło mi się zatrzymać podczas wyścigu. Zawsze starałam się walczyć za wszelką cenę. Nie chcę powiedzieć, że się załamałam po Dębnie, ale trudno było mi się pogodzić, że w ogóle myśli o zejściu z trasy doszły do mojej głowy. Wcześniej czegoś takiego nie miałam. Wygrywałam walkę z myślami o odpuszczeniu. Szczególnie, że w Dębnie to nie było kontuzyjne. To był po prostu ból. Pewnie wynikał z tego, że nie zrobiłam tylu jednostek treningowych, ile powinnam zrobić. Ja jestem jednak świeżakiem w biegach długodystansowych, a tam pokusiłam się o wynik poniżej 2:50. Może poprzeczka była za wysoko zawieszona. Czy podjęłabym decyzję o zejściu z trasy jeszcze raz? Gdybym walczyła o minimum olimpijskie, podejrzewam, że dobiegłabym. Gdyby to były mistrzostwa Europy lub świata, walczyłabym dalej. Choćby ból był nie wiadomo jaki. Natomiast tutaj chodziło tylko o ukończenie w zadowalającym czasie. Ten cel nie był dla mnie na tyle ważny – powiedziała Dorociak.
Co zrozumiałe, motywacja do ukończenia biegu pomimo niesprzyjających okoliczności, rośnie wraz ze stawką. Podobne podejście podczas długoletniej kariery miał Artur Kozłowski. Sieradzanin schodził z trasy rzadko. Jeśli już to robił, były to biegi komercyjne.
– Biegi dzieliłem na dwie kategorie: rangi mistrzowskiej i komercyjne. W tych pierwszych chyba nie zdarzyło mi się zejść. Zawsze uważałem, że jak biegnę w stroju reprezentacji, to muszę się bardziej poświęcić. W Berlinie podczas mistrzostw Europy (zawody odbyły się w sierpniu 2018, kiedy to w stolicy Niemiec panował niemiłosierny upał – red.) pierwsze myśli o zejściu pojawiły się już na 10 kilometrze. Jednak biegłem z orzełkiem na piersi, dodatkowo dostawaliśmy sygnały na trasie, że mamy szansę na medal drużynowy, dlatego udało się dobiec. Jeśli natomiast chodzi o biegi komercyjne, to zawsze zdrowie było dla mnie najważniejsze. Jeśli wiedziałem, że ukończenie na siłę będzie mnie kosztowało dużo zdrowia, to pojawiała się kalkulacja, żeby odpuścić. To były 2 albo 3 maratony w życiu, kiedy nie dobiegłem. Po prostu miałem do wyboru – biec do końca na niezadowalający mnie czas, zniszczyć mięśnie, czy jednak zadbać o zdrowie i spróbować następnym razem – wyjaśnia Kozłowski.
Listy wyników oznaczają zawodników, którzy nie ukończyli biegu dopiskiem – DNF. Na tym informacja o losach biegacza się kończy. Postanowiliśmy jednak zajrzeć za kulisy. Co dzieje się z człowiekiem, który zaniemógł daleko od centrum wydarzeń, a na dodatek w zupełnie obcym mieście? Jak wrócić do strefy mety, kiedy organizm odmówił posługi hektary od ciepłej grochówki, folii NRC i suchych ciuszków na zmianę? Odpowiada Artur Kozłowski.
– Ciężką sytuację miałem podczas maratonu we Frankfurcie w roku 2017. Złapałem kontuzję mięśnia dwugłowego i to bardzo szybko, bo bodajże na 7 kilometrze. Dobiegłem do 10 czy 12 kilometra i postanowiłem, że schodzę. Fizycznie nie byłem w stanie kontynuować biegu. Było bardzo zimno, a ja w cienkim stroju startowym… Żeby wrócić do strefy mety musiałem pokonać te 12 kilometrów, które wcześniej przebiegłem. Przepocony, zgrzany, kuśtykałem przez miasto, żeby dostać się do swoich rzeczy. Próbowałem podjechać komunikacją miejską, ale to jednak nie był Sieradz, gdzie mamy siedem linii autobusowych. Nie znałem zupełnie topografii miasta i nawet lokalni kibice nie do końca byli mi w stanie powiedzieć, jak najlepiej dotrzeć na start. Długo chorowałem po tym maratonie – powiedział nam multimedalista mistrzostw Polski.
Trudno wyobrazić sobie skoczka narciarskiego, który w połowie rozbiegu stwierdza: „pierdzielę, dalej nie jadę”. Jednak nie tylko biegaczom zdarza się kończyć zawody przedwcześnie. W roku 2000 Andrzej Gołota między 2 a 3 rundą postanowił „dać drapaka” z ringu. Mike Tyson był zdziwiony, a publiczność zniesmaczona, jednak „Dirty Fighter”, jak ochrzczono Gołotę po starciach z Bowe, nic sobie z tego nie robił. Co ciekawe, także wioślarzom zdarza się nie dotrzeć do mety. Choć wydawałoby się, że na stosunkowo krótkich dystansach DNF nie powinien występować. Joanna Dorociak nie miała jednak problemów z wymieniem sytuacji, gdy wioślarz nie dociera do mety.
– Na ostatnich igrzyskach w Tokio męska dwójka podwójna wagi lekkiej Norwegów wpadła do wody. W naszym żargonie mówimy, że złapało się „raka”. Wiosło zamiast wejść do wody prostopadle, wchodzi pod kątem. Łódka przechyla się w jedną stronę i traci się równowagę. Ciężko w ogóle z tego wyjść. Zwłaszcza przy większej osadzie. Presja, zmęczenie, to wszystko prowokuje błędy techniczne, które mogą skończyć się nie ukończeniem wyścigu… Jak masz do czynienia ze sprzętem, zawsze coś może pójść nie tak. Z łódką, jak z bolidem formuły 1 – przekonuje najlepsza Polka podczas Maratonu Warszawskiego sprzed dwóch lat.
Zejście z trasy często odbierane jest przez kibiców jako najwyższy dowód słabości. Można odnieść wrażenie, że dotarcie do mety, nawet w najgorszym czasie, zdobywa większą kibicowską sympatię, niż „odklepanie poddania”. Mówi się, że jak raz zejdziesz, to już zawsze będziesz schodził. Coś w tym jest, bo DNF-owych recydywistów nie brakuje. Warto jednak pamiętać, że każda sytuacja jest inna. Schodzenie z trasy nie jest czarnobiałe, ale ma mnóstwo odcieni. Kontuzja, przeszacowanie sił, nieprzygotowanie, zdrowy rozsądek, słaba głowa – co człowiek, to inna historia. Niech puentą artykułu będzie wypowiedź Artura Kozłowskiego, który rozprawia się z tematem z typowym dla siebie dystansem i chłodną głową.
– Myślę, że zejście z trasy i ukończenie ale z wynikiem dużo poniżej możliwości są dla sportowca równoważną porażką. Sport wyczynowy weryfikuje formę. Jeśli zejście z trasy nie jest podyktowane kontuzją, to najczęściej wynika ze złego przygotowania. Balansujemy na cienkiej granicy, czasami łatwo przesadzić i pobiec powyżej prawdziwych możliwości. Życie sportowca nie trwa długo. Jeśli na jednym maratonie przeszarżujemy, to następne pół roku możemy się leczyć. Dużo mógłby o tym powiedzieć Heniu Szost, który ukończył olimpijski maraton w Pekinie, ale zapłacił za to dużą cenę. Płuca miał tak rozwalone, że przez kolejne miesiące nie mógł normalnie funkcjonować – wspomina Kozłowski.