Marcin Rakoczy
1 grudnia 2021 Krzysztof Brągiel Trening

Marcin Rakoczy: W Kenii żyje się bieganiem


Chciał trenować jak najlepsi, więc rzucił wszystko i wyjechał do Kenii. Mieszkał skromnie. Za toaletę musiała mu wystarczyć dziura w ziemi. Przez półtora roku trenował z lokalnymi biegaczami w Machakos i Iten. Biegał z Wilsonem Kipsangiem i Julienem Wandersem. Czy było warto? Chyba tak, bo przywiózł z Kenii coś więcej, niż formę – żonę i córeczkę. Rozmawiamy z Marcinem Rakoczym, który kilka lat temu postanowił związać swój los z Afryką.


CZYTAJ TAKŻE: Żyć i trenować jak Kenijczycy – historia Marcina Rakoczego | Bieganie.pl

Jak do tego doszło, że pewnego dnia postanowiłeś rzucić wszystko i przeprowadzić się do Kenii?

Skończyłem szkołę gastronomiczną i pracowałem w pizzerii. Zbiegło się to w czasie z moim większym zainteresowaniem bieganiem. Zacząłem trenować i jednocześnie postanowiłem się też kształcić w kierunku fizjoterapii. Na biegach ulicznych regularnie spotykałem Kenijczyków. Wygrywali, byli najlepsi. Rozmawiałem z nimi, dopytywałem o trening, aż w pewnym momencie doszedłem do wniosku, że chcę trenować tak jak oni.

Wyjazd to był pomysł, który kiełkował przez dłuższy czas, czy wyjechałeś praktycznie z dnia na dzień?

Z dnia na dzień nie, ale dość szybko wszystko załatwiłem – paszport, szczepienia. Dużo pomógł mi Cosmas Kyeva, u którego początkowo zamieszkałem. Później przeprowadziłem się z Machakos do Iten.

Ktoś Cię przestrzegał przed wyjazdem? Rodzina, znajomi? To jednak dość oryginalny pomysł, żeby będąc amatorem biegania, zdecydować się na zamieszkanie w Kenii…

Rodzina mój pomysł przyjęła i zaakceptowała, ale nie wiedzieli, ze planuję aż tak długi pobyt. Miałem z nimi kontakt video przez Messengera. Babcia i ciocia miały wątpliwości, po prostu się o mnie bały.

Michał Rozmys ostatnie święta Bożego Narodzenia spędził w Iten. W wywiadzie z naszym portalem (Progres przemawia na moją korzyść | Bieganie.pl), podkreślał, że warunki w ośrodku Kiplagat miał bardzo fajne. Rozumiem, że Ty funkcjonowałeś daleko poza takimi obiektami?

Ośrodki to jest zupełnie inna rzecz, niż własne mieszkanie czy pokój. Takie centra cały czas się rozbudowują, powstają nowe. Chociażby Betsy Saina wybudowała swoje (5 zawodniczka IO w Rio na 10000 m – red.). Ośrodki to jest inny świat. Tam jak wchodzisz, warunki masz jak w Europie. Jest normalna toaleta, na której można usiąść, jest telewizor, chyba są też lodówki… Nie wiem dokładnie, bo nie stacjonowałem w takim miejscu. Ośrodek Kiplagat czy Kerio View to dwa najdroższe centra treningowe w Kenii. Jest kilka o wiele tańszych jak choćby „Keellu” Wilsona Kipsanga, do którego lubiłem chodzić, gdy organizowano imprezy. Podczas mojego pobytu Mariusz Giżyński z Damianem Kabatem mieszkali w jednym z mniejszych ośrodków i byli zadowoleni. Zdarzało się, że trenowaliśmy razem. Zorganizowałem chociażby Long Run z grupą Betsy Sainy, podczas gdy przygotowywała się do maratonu.

Jeśli chodzi o mnie, to miałem skromne warunki. Mieszkałem tak jak Kenijczycy, a nawet skromniej. W moim pokoju był stolik, łóżko z materacem, butla z gazem i nic więcej. Jedynym luksusem był telefon. Łazienkę miałem na zewnątrz, ale w zasadzie trudno to nazwać łazienką. Zwykły wychodek z desek z kilkoma kafelkami na podłodze. Wieczorem musiałem chodzić tam z latarką, a już o 19 było ciemno. Myłem się w misce z zimna wodą, ciepłej nie było. Toaleta też była na zewnątrz. Drewniany wychodek z dziurą w betonie, do której się załatwiało. Tak żyłem, hartowałem się i bardzo mi to odpowiadało.

rakoczy3

Początki w Kenii nie były najlepsze. Już na początku zostałeś okradziony. Dużo pieniędzy przepadło?

Nie była to duża suma. Większy problem był z tym, że wraz z portfelem straciłem kartę do bankomatu. Było z tym trochę kłopotu. Musiałem czekać, aż ojciec wyśle mi nową. Przez jakiś czas finansowo pomagał mi Cosmas, a jak doszła karta to zwróciłem mu pieniądze. Cała ta sytuacja też zmieniła moje plany, bo chciałem od razu jechać do Iten, a musiałem awaryjnie zatrzymać się w Machakos. Tamta kradzież była tak naprawdę jedyną nieprzyjemną sytuacją w Kenii. Ludzie są tutaj bardzo życzliwi, uśmiechnięci, chętnie rozmawiają i pomagają. Wiele razy wracałem do domu późnym wieczorem i nigdy nie spotkało mnie nic niebezpiecznego.

Twój pierwszy wyjazd trwał aż półtora roku ciągiem. Nie było kryzysów?

W żadnym momencie nie chciałem wracać do Polski. Choć teraz myślę sobie, że z punktu widzenia treningowego, dobrze byłoby w międzyczasie zjechać i sprawdzić formę w kraju.

Ile kosztowało Cię utrzymanie?

Około 600 złotych miesięcznie. Ale to już tak naprawdę z zapasem. Na pewno nie więcej. Czynsz, woda, tokeny na prąd, jedzenie, no i transport, czyli motorek, albo matatu.

Jak wyglądały Twoje treningi na miejscu?

Z początku trenowałem dwa razy dziennie. Później nawet trzy, ale stwierdziłem, że to jednak trochę za dużo i wróciłem do dwóch jednostek. Najpierw dołączyłem do podstawowej grupy w Machakos. Później część tej grupy biegała według planu Bedana Karokiego (4 zawodnik MŚ z 2017 roku na 10000 m – red.). Poranne treningi mi odpowiadały, natomiast popołudniowe już nie bardzo. W Iten dołączyłem do najpopularniejszej i najliczniejszej grupy Lilis Group. Zazwyczaj właśnie do niej dołączają przyjezdni z Europy. Bardzo lubiłem treningi z nimi, a najbardziej fartlek, który był o 9 rano. Biegałem na czczo tak jak oni, chyba że akurat wypadał speedwork, wtedy jadłem kromkę chleba tostowego, popijając słodką herbatą. Nie stosowałem żadnych suplementów. Energia była z kolacji z poprzedniego dnia. Zawsze najadałem się do syta, a królowało słynne Ugali. Do tego Sukuma Wiki (odpowiednik jarmużu – red. ) i mięso wołowe lub z kozy.

Na jakiej zasadzie tworzyły się te grupy treningowe? Skupiały się wokół konkretnego trenera?

Spontanicznie. Ludzie sami się organizują. Jest dany schemat treningu, według którego biegają. Kto chce, może dołączyć. Nie lubią tylko jak jakiś Europejczyk, którego widzą po raz pierwszy, wychodzi do przodu, aby nadawać tempo. Źle się to dla niego kończy.

Udało się podpatrzeć z bliska najlepszych kenijskich biegaczy?

Pewnie. Biegałem z Wilsonem Kipsangiem (były rekordzista świata w maratonie, z życiówką 2:03:23 – red.). Leonard Langat, który półmaraton biegał w okolicach 59 minut to mój bardzo dobry przyjaciel. Do dziś mam kontakt z wieloma zawodnikami. Najwięcej biegaczy można było podejrzeć na bieżni w Tambach we wtorki i czwartki, kiedy robili treningi szybkościowe. Grup było mnóstwo.

Na czym polegały te treningi szybkościowe?

Interwały w różnej konfiguracji. 10 x 1000 metrów, 30 x 400 metrów, piramida, różne, naprawdę różne warianty.

Bazując na swoich doświadczeniach, gdzie szukałbyś źródła kenijskich sukcesów w biegach długich? Geny?

Nie powiedziałbym, że geny grają decydującą rolę. Wystarczy spojrzeć na przykład braci Robertson czy Juliena Wandersa. Nie mają kenijskich genów, a potrafią łamać godzinę w półmaratonie. Ważna jest dieta. Wszystko co jedzą, jest naturalne. Duża część Kenijczyków żyje z roli, więc bazują na owocach i warzywach, które sami uprawiają. Zwróciłbym też uwagę na masaż, który mają przynajmniej dwa razy w tygodniu, czasami trzy. Wbijają się bardzo głęboko, takiego masażu nie widziałem w Polsce. To naprawdę dużo daje. Ciało jest rozluźnione. Kolejna rzecz to trening w grupie. Bardzo ucieszyłem się, kiedy Henryk Szost stworzył swoją grupę, bo to jest moim zdaniem klucz. Nieraz na treningach w Kenii chciałem odpuścić, traciłem pozycję i spadałem na koniec grupy. Wtedy inni zaczynali mnie motywować. Machali ręką, żebym wyszedł do przodu. Jeden drugiemu pomagał. To był prawdziwy teamwork. Tak to powinno wyglądać w Polsce.

Kwestię diety i masażów można łatwo skontrować. Nasi biegacze też korzystają z opieki fizjoterapeutów, a menu układają im dietetycy, więc pod tym względem chyba wszystko dopięte jest na odpowiednim poziomie. Może jednak tajemnica ukryta jest w treningu?

W Kenii trenują ciężko. Są skoncentrowani tylko na bieganiu. Potrafią zostawić rodzinę w Nakuru, wyjechać 100 kilometrów do Iten i trenować tam trzy miesiące pod dany bieg. Trening, jedzenie, spanie. Dopiero po docelowym starcie spotykają się z rodziną. 2-3 tygodnie spędzają z bliskimi, a potem wracają do Iten i zaczynają kolejny cykl. Tak to mniej więcej wygląda. Ciężki trening, koncentracja, poświęcenie. W Kenii żyje się bieganiem, na każdym kroku widzisz grupy biegaczy. Na takie podejście na pewno ma wpływ ich sytuacja finansowa. Niektórzy są po prostu biedni. Bieganie staje się szansą, żeby zarobić pieniądze i utrzymać rodzinę. Niestety poznałem też takich, którzy dzięki bieganiu zarobili miliony szylingów, a teraz nie maja prawie nic, bo wszystko przehulali.

Co rozumiesz przez „ciężki trening”?

Znasz biegacza, który robi 30 x 400 metrów zaczynając od 66 sekund, a kończąc w 58? To jest ciężki trening, o którym mówię. Tacy zawodnicy jak Robert Wambua czy Daniel Muteti, którzy przyjeżdżali do Polski wygrywać biegi, realizowali właśnie takie jednostki. To jest dla nich normalny trening.

W Polsce trenujemy za słabo?

Myślę, że tak. To nie jest to samo, co w Kenii. Gdyby któryś z czołowych polskich biegaczy wyjechał do Iten na dłuższy czas, tak jak Julien Wanders, to zrobiłby wyraźny postęp. Trenowałem w jednej grupie z Wandersem, choć nie wszystkie treningi byłem w stanie wykonać. Na przykład środowy bieg w pagórkowatym terenie był dla mnie za ciężki, ale już piątkowe 18 kilometrów biegałem z grupą. Jego początki wyglądały tak jak moje. Dopiero po pewnym czasie stworzył swoją grupę. Poszedł w górę z wynikami i wiadomo jak dziś biega.

rakoczy2

Żeby wyjazd, o którym mówisz, miał sens, najpewniej musiałby być wyjazdem na długie lata. Bracia Robertson (Bracia Robertson – zapraszamy na pokaz motywującego filmu | Bieganie.pl) wyjechali do Kenii jako nastolatkowie i dopiero po 4-5 latach treningów forma rzeczywiście wystrzeliła…

Im dłuższy pobyt na wysokości, tym lepiej. Wyjazd na trzy miesiące niewiele daje. Efekt jest chwilowy. To musiałby być wyjazd na 2-3 lata. Kamil Karbowiak, Kamil Jastrzębski i Krystian Zalewski to zawodnicy, na których patrzę z nadzieją, że osiągną w swojej karierze dobre wyniki. Gdyby, któryś z nich zdecydował się na taki krok, poświęcił się, na pewno jego forma poszłaby w górę. Kto wie, może Polak byłby czołowym biegaczem w Europie. Trzeba pamiętać, że Kenijczycy żyją na wysokości 2400 metrów nad poziomem morza od urodzenia. Dlatego warto byłoby wyjechać na dłuższy czas. Co ciekawe, po dłuższym pobycie w Afryce, lepiej znosiłem ciężkie treningi w Iten, niż jak zjechałem do Gdyni.

Złośliwi mogą powiedzieć, że wyjechałeś na półtora roku, a wróciłeś z wynikiem 2:34 w maratonie. Czy gra była rzeczywiście warta świeczki?

Tylko weźmy pod uwagę, na jakim byłem poziomie jak wyjechałem, a na jakim poziomie są nasi wyczynowcy. Ja uważam, że zrobiłem duży progres. Pierwszy swój maraton w życiu przebiegłem w pięć godzin. Nawet nie miałem porządnych butów, tylko trampki czy halówki. Jak wyjeżdżałem do Kenii byłem na poziomie 35-36 minut na dychę. Po półtorarocznym pobycie w Kenii zjechałem do Polski i przez kolejne trzy miesiące byłem w stanie pracować w ciągu tygodnia, a co weekend startować w zawodach.

Pierwszy był maraton w Gdańsku, który pobiegłem w 2:35. Później dużo biegów na dychę w granicach 34 minut (życiówka Marcina to 33:42 – red) i na piątkę w granicach 16-17 minut (życiówka 16:44 – red.). Był też półmaraton w 1:15. Praktycznie każdy bieg kończyłem na podium w Open lub kategorii wiekowej. Razem od 9 kwietnia do 25 czerwca wystartowałem w 16 biegach – zacząłem maratonem w Gdańsku, a skończyłem maratonem w Szczecinie (Marcin finiszował na drugim miejscu z wynikiem 2:41 – red.). Czułem się naprawdę mocny, nie odczuwałem zmęczenia. Niestety po 3 miesiącach na nizinach organizm wrócił do pierwotnej formy. Trochę zarobiłem dzięki tym biegom, a potrzebowałem pieniędzy na powrót do Kenii. Wróciłem na kolejne 6 miesięcy. Na miejscu czekała na mnie żona z 4 miesięczną córeczką.

Jak wygląda Twoje życie dzisiaj?

Moja żona jest Kenijką z plemienia Kalenji, plemienia biegaczy. Mamy córkę, która ma teraz cztery i pół roku. Kocham ją ponad wszystko. Urodziła się w Iten z czego jestem dumny, ma dwa obywatelstwa: polskie i kenijskie. Aktualnie mieszkamy i pracujemy w Holandii. Raczej do Polski nie wracamy. W lipcu, kiedy córka ma wakacje, planujemy pojechać na kilka tygodni do Kenii, żeby odwiedzić rodzinę żony. Jebet ma tam babcię i dziadka. Przy okazji oczywiście potrenuję, ale też zamierzamy pojechać na safari i zwiedzić inne zakątki tego pięknego kraju.

Masz znajomości w Kenii, spędziłeś tam wiele czasu. Nie myślałeś nad założeniem swojego ośrodka na miejscu?

Przyjeżdżali do mnie do Kenii różni biegacze. Był Paweł Kosek razem z Damianem Kaczmarkiem. Bardzo im się pobyt podobał. Nawet myśleliśmy z żoną, żeby kupić ziemię, ale ceny gruntów w Iten poszły mocno w górę. Wszystko rozbija się o finanse. Myślałem o założeniu ośrodka treningowego. Gdybym wygrał duże pieniądze w lotka, to pewnie poszedłbym właśnie w tym kierunku i wrócilibyśmy do Kenii.

Możliwość komentowania została wyłączona.

Krzysztof Brągiel
Krzysztof Brągiel

Biega od 1999 roku i nadal niczego nie wygrał. Absolwent II LO im. Mikołaja Kopernika w Kędzierzynie-Koźlu. Mieszka na Warmii. Najbardziej lubi startować na 800 metrów i leżeć na mecie.