Niedawno wspominaliśmy o Bobbi Gibb – pierwszej kobiecie w historii, która ukończyła bostoński maraton. Jeśli nazwiemy ją bohaterką, to Rosie Ruiz należy określić mianem czarnego charakteru. Innym zawodniczkom zabrała nie tylko wygraną, ale i odebrała radość z wielkiego triumfu. Poznajmy historię kobiety, która ukradła maraton.
Rosie urodziła się w 1953 roku na Kubie, skąd wyjechała mając osiem lat. Przenosiny na Florydę w jednym z wywiadów określiła mianem najsmutniejszego dnia w swoim życiu. Zostawiła bowiem nie tylko swój kraj, ale również ojca. W USA dziewczyna uczęszczała przez trzy lata do Wayne State College w Nebrasce. Według informacji zamieszczonych w jej nekrologu – studiowała grę na pianinie. Według własnej relacji w szkole miała brać udział w różnych wyścigach oraz grać w piłkę nożną. Podobno doznała nawet kontuzji, po której musiała przejść operację kolana. Twierdziła również, że podczas pobytu na Florydzie – w latach 70. – miała przejść operację mózgu, podczas której usunięto jej guz. Te wszystkie historie to jednak opowieści Ruiz, czyli kobiety, której słowom trudno ufać.
Biegała po parku
Z kolei w innym wywiadzie Rosie twierdziła, że bieganie zaczęła uprawiać na 18 miesięcy przed startem w Bostonie. Nie miała konkretnego planu treningowego, a formę wykuwała w Central Parku. Przed startem w maratonie, na którego metę wbiegła jako pierwsza (nie sposób nazwać tego wygraną) wystartowała tylko raz. W Nowym Jorku pobiegła, by uzyskać przepustkę do startu w Bostonie. O tamtym wyścigu również opowiemy, bo i tam Ruiz nie dobiegła do mety w uczciwy sposób.
21 kwietnia 1980 roku to Ruiz jako pierwsza ze startujących kobiet przekroczyła metę maratonu w Bostonie. Organizatorzy od razu przyznali jej mistrzowski tytuł i nałożyli charakterystyczny wieniec laurowy. Powszechna radość i uznanie dla wyczynu Rose od początku były jednak podszyte niepewnością. Kobieta uzyskała bowiem świetny czas – do mety dotarła z wynikiem 2:31:56, a po finiszu nie wyglądała nawet na zmęczoną.
Wątpliwości maratonek
Niespełna cztery minuty po dotarciu Ruiz do mety szok przeżyła Jacqueline Gareau. Doświadczona kanadyjska zawodniczka i zwyciężczyni kilku maratonów była faworytką zmagań. Na poszczególnych punktach kontrolnych pojawiała się pierwsza i była pewna, że zmierza po kolejną wygraną. Na metę wbiegła jednak w czasie, gdy Ruiz już odbierała gratulacje. Pytana przez dziennikarzy o to, w jaki sposób „zwyciężczyni” zdołała poprawić swój czas z Nowego Jorku o ponad dwadzieścia minut, Kanadyjka z przekąsem i ironią odpowiadała, że „musiała mieć bardzo dobre treningi”.
Ogromne wątpliwości miała również Kathrine Switzer – nie tylko reporterka, która tego dnia rozmawiała z zawodnikami, ale również była maratonka. To pierwsza kobieta, która biegnąc z numerem startowym (uzyskała go podając się za mężczyznę) ukończyła maraton w Bostonie. Dawna maratonka również nie wierzyła, że Ruiz mogła uzyskać tak dobry wynik. Dlatego też Switzer próbowała również dopytywać biegaczkę o szczegóły jej treningu i rolę interwałów w nich. Ta jednak zbywała pytania i twierdziła, że po prostu trenowała.
Bieg na milę
Gdy Ruiz odbierała gratulacje i pozowała do zdjęć, to kolejne osoby zgłaszały swoje wątpliwości. Nikt nie mógł uwierzyć, że kobieta, która przed momentem miała przebiec maraton wygląda świeżo, tryska energią, a jej włosy są ładnie ułożone. Sprawę dosadnie miał podsumować jeden z doświadczonych maratończyków, który patrząc na Ruiz powiedział krótko: „nie przebiegła maratonu, jej twarz nie jest nawet zaróżowiona”. Szybko obok wątpliwości pojawiły się również twarde dowody na oszustwo zawodniczki.
Osoby stojące w poszczególnych punktach kontrolnych jasno stwierdzały, że nie widziały przebiegającej Ruiz. Choć kobieta twierdziła, że pewnie nie zauważono jej w tłumie mężczyzn lub nie dostrzeżono litery „W” (od słowa woman) na jej numerku startowym, to słowa organizatorów potwierdziły zdjęcia i nagrania z wyścigu. W licznych relacjach medialnych, które ukazywały przebieg rywalizacji, Ruiz zwyczajnie nie było. Gwoździem do trumny dla kobiety byli kibice, którzy zaczęli zgłaszać się do sędziów i informować, że widzieli, jak ta wbiega na trasę około mili przed metą. To wyjaśniało wszystko – również idealną fryzurę kobiety, która nadal utrzymywała, że ukończyła maraton w uczciwy sposób. Nie tylko jej nie uwierzono, ale zaczęto również sprawdzać, co wydarzyło się podczas jej wcześniejszego występu w Nowym Jorku.
Pojechała metrem
Ruiz najprawdopodobniej kłamała jeszcze przed startem maratonu w Nowym Jorku. Spóźniła się bowiem z wysłaniem zgłoszenia i do wyścigu została dopuszczona tylko dlatego, że jak donosił magazyn „The Blade”, wmówiła organizatorom, że umiera na raka mózgu. Ponieważ do mety dotarła na dalszej pozycji, to nikt nie zwrócił na nią większej uwagi. Jak się okazało był to błąd. Gdyby bowiem już wtedy sprawdzono zapisy ze wszystkich punków kontrolnych, to Ruiz od razu zostałaby zdyskwalifikowana.
Gdy rozpoczęto śledztwo w sprawie jej startu, to do dziennikarzy „The New York Times” zgłosiła się fotografka Susan Morrow. Kobieta poinformowała media, że w trakcie maratonu jechała metrem razem z Ruiz. Panie miały nawet odbyć krótką rozmowę, podczas której biegaczka twierdziła, że doznała kontuzji kostki. Niektóre źródła podają, że maratonka miała nawet nie przekroczyć linii mety, ale zostać dopisana do listy wyników przez jednego z wolontariuszy. Mimo wielu niedomówień wiemy jedno – Ruiz nie przebiegła w normalny sposób maratonu w Nowym Jorku. Nie powinna więc nigdy znaleźć się na trasie w Bostonie.
10 000 tysięcy zdjęć
Dowodami, które pozwoliły formalnie odebrać Ruiz zwycięstwo z Bostonu, były relacje mediów, naocznych świadków oraz ponad 10 tysięcy fotografii, które przedstawiały przebieg zmagań. Nową triumfatorką została więc Kanadyjka Gareau, dla której przeprowadzono specjalną ceremonię i której wręczono medal za wygraną. Specjalnie dla niej wykonano nowy krążek, ponieważ Ruiz nie chciała oddać swojej nagrody. Niestety – mimo zmiany triumfatorki, to nadal oszustka była w blasku fleszy. Nadal bowiem utrzymywała, że przebiegła maraton w uczciwy sposób i w dramatycznym tonie opowiedziała, że dzień jej dyskwalifikacji był drugim najgorszym w jej życiu. Zarzekała się również, że kiedyś powróci na trasę w Bostonie i udowodni wszystkim, że się mylili.
Do całej sprawy media powróciły w 2005 roku. Równo ćwierć wieku po swoim triumfie Gareau znów pojawiała się w Bostonie. Tym razem pełniła funkcję gościa honorowego. W tym samym roku udzieliła również interesującego wywiadu. Portalowi rds.ca wyjaśniała, że choć odebrano jej szansę na fetowanie wygranej tuż za metą, to równocześnie współczuła Ruiz. Stwierdzała, że na oszustce sytuacja odbiła się w znacznie boleśniejszy sposób niż na niej samej.
Gdyby nie pomyłka
Jedną z osób, która mimo dyskwalifikacji próbowała bronić Ruiz i twierdziła, że wierzy w jej wersję zdarzeń, był Steve Marek – dyrektor jednego z klubów biegowych, który miał pomagać zawodniczce w przygotowaniach do startu. Ostatecznie i on musiał pogodzić się z oszustwem podopiecznej, która – co wyznał mediom – przyznała mu się do tego, że „ukradła maraton”. Marek na łamach „The Globe” w 1996 roku wyjaśniał, że Ruiz pomyliła się w swoich obliczeniach. Planowała „ukończyć” maraton, ale na dalszej pozycji, jednak z krzaków wyskoczyła zbyt wcześnie. Nie była świadoma tego, że będzie pierwsza. Gdy jednak okazało się, że „wygrała”, to nie miała odwagi powiedzieć prawdy i po prostu blefowała. Trudno jednak uznać te wyjaśnienia za podstawę do usprawiedliwia Ruiz, która przecież kłamała wielokrotnie.
Wybitna oszustka
Jak się okazało – była maratonka prawo łamała nie tylko podczas sportowych zmagań. Jak wspomina „The New York Times”, w 1982 roku została oskarżona o defraudację dużej kwoty pieniędzy oraz kradzież czeków z firmy zajmującej się nieruchomościami, w której była księgową. Została skazana na tydzień więzienia i pięć lat kary w zawieszeniu. Rok później, gdy wróciła na Florydę, wpadła po raz kolejny – została aresztowana pod zarzutem handlu kokainą.
Oszustka z Bostonu zmarła w 2019 roku jako Rosie M. Vivas. Prawdopodobnie szukając anonimowości po aferze, którą wywołała, przez lata posługiwała się nazwiskiem swojego męża – stosowała je nawet po rozwodzie. Trzeba więc przyznać, że Rosie Ruiz była wybitną oszustką i potrafiła świetnie naginać rzeczywistość do swoich potrzeb. Szkoda, że nie biegała tak dobrze, jak kłamała. Wtedy wszystkie trasy maratońskie na świecie stałyby przed nią otworem.
Pasjonatka sportu, którą bardziej niż listy wyników i cyferki interesują ludzkie historie. Szuka odpowiedzi na pytanie: „jak do tego doszło?”. Zwolenniczka długich dziennikarskich form i opowiadania barwnych historii. W szczególności zajmuje się sportami zimowymi, żużlem oraz lekkoatletyką