5 marca 2007 Redakcja Bieganie.pl Sport

Waldek Prasnowski – chłopak z Dębna


Tekst, który tu zamieszczam, jest przedrukiem mojego artykułu, który
ukazał się w nowojorskim Nowym Dzienniku w lipcu 1987 roku.

Inny wymiar sportu

Waldka Prasnowskiego poznałem podczas maratonu w Nowym
Jorku
. Pojechałem tam z żoną, by pomagać niepełnosprawnym biegaczom z Polski
w ukończeniu biegu. W skład polskiej ekipy wchodzili niedowidzący i inwalidzi
bez kończyn. Mnie przyszło eskortować niedowidzącego, a mojej żonie Ewie dostał
się Waldek – chłopak z amputowaną lewą nogą.
Nie ukrywaliśmy, że poza ofertą
naszej pomocy chodziło nam bardzo o zaliczenie maratonu, który dla każdego
biegacza stał się już mitem.

Gdybyśmy chcieli wystartować jako normalni uczestnicy, to szanse były bliskie
zeru – po prostu ilość chętnych znacznie przekracza ilość zawodników, którzy
dostali numer. Proporcja jest jak 5 do 1 na niekorzyść amatorów biegania.

Nie wiedzieliśmy wtedy jeszcze, że oprócz spodziewanych wrażeń z trasy
maratońskiej dotrze do nas jeszcze jedno, bardzo ważne doświadczenie – wartość
wysiłku sportowego kogoś, kogo w ogóle nie podejrzewa się o jakąkolwiek
aktywność sportową.

Dla Waldka bieganie było prawdziwą pasją od najmłodszych lat. Beztroskie lata
dzieciństwa wypełnione były gonitwami po podwórkach i ulicach Dębna. Podczas
jednej z takich zabaw w berka, rozdokazywana dzieciarnia wleciała na ulicę, tuż
pod nadjeżdżający autobus. Waldek był tym, który nie zdążył przebiec na drugą
stronę. W efekcie wypadku stracił nogę…

Czy był to dla niego koniec biegania? Pozwólmy opowiedzieć Waldkowi o tym, co
nastąpiło później:

"W wieku 6 lat jest się jeszcze za małym, by w pełni
zrozumieć konsekwencje takiego wypadku. Po prostu po ustąpieniu bólu wraca się
do normalnego życia, bez żadnych obciążeń psychicznych. Szok, który mnie ominął,
stał się udziałem moich rodziców. Pamiętam, że już w podstawówce starałem się
biegać i skakać wspólnie z rówieśnikami na miarę moich możliwości. Odtąd w moim
życiu towarzyszyły mi kule.

Nie chciałem zrezygnować z aktywności fizycznej i wstąpiłem do Spółdzielczego
Klubu Sportowego Start w Gorzowie, zrzeszającego ludzi
niepełnosprawnych. Mogłem też pograć w siatkówkę, popływać, poskakać w wzwyż i w
dal. W dal skoczyłem 4,25m, co było dla mnie dużym osiągnięciem. Ponad te
wszystkie sporty przedkładałem jednak bieganie, a spośród dyscyplin biegowych –
maraton. Myślę, że nie bez przyczyny. Wszakże Dębno, z racji rozgrywanych tu Mistrzostw Polski w
maratonie, jest stolicą biegania. Jest to najważniejszy dzień w roku dla
wszystkich mieszkańców miasta. Każdy chce być wtedy obecny i z bliska oglądać
wysiłek sportowców na tym najcięższym z dystansów biegowych.

Po wielu miesiącach treningów, podczas których pokonywałem po 10-15
kilometrów w okolicznych lasach, zdecydowałem się na swój debiut w maratonie.
Pojechałem do Bremy w RFN. Byłem tam jedynym niepełnosprawnym na 2 tysiące
startujących. Nic dziwnego, że moje pojawienie się na trasie wzbudzało dużą
sensację, aczkolwiek przyjęto mnie bardzo serdecznie. Dla każdego maratończyka
debiut na tym dystansie jest bardzo pamiętny. Wielu doświadczonych biegaczy
mawia: maraton zaczyna się po 30 kilometrze. Na tym właśnie kilometrze dostałem
silnego kurczu łydki, który wyeliminował mnie z biegu, ale organizatorzy,
doceniając mój wysiłek obdarowali mnie rowerem sportowym i pięknym pucharem.

Po powrocie dowiedziałem się o możliwości wyjazdu do Nowego Jorku na maraton.
Trzeba było tylko zaliczyć jakiś maraton w czasie poniżej 7 godzin.
Zintensyfikowałem treningi, by historia z Bremy nie powtórzyła się. Udało się. W
Maratonie Pokoju ukończyłem bieg w 5 godzin i 50 minut. Droga do Nowego Jorku, o
którym przedtem tylko śniłem, została otwarta.

Celem nabrania doświadczenia i obycia z dystansem wystartowałem jeszcze w
Berlinie Zachodnim. Startowało 15 tys. osób. Pogoda wybitnie nie sprzyjała –
lało, było zimno, wiatr wiał prosto w twarz. Wycofało się wtedy 2 tysiące
pełnosprawnych biegaczy. Nie ukrywam, że na 20 kilometrze miałem dość biegu.
Walczyłem wtedy z bólem w łydce, gdy autobus zbierający rezygnujących zawodników
otworzył drzwi i zapraszał do swego suchego, ciepłego i wygodnego wnętrza. Tak,
miałem wtedy szaloną ochotę dać sobie spokój, ale zacisnąłem zęby i postanowiłem
walczyć dalej.

Na 30 kilometrze, gdzie przeżywa się największy kryzys, dogoniłem
kuśtykającego Kanadyjczyka. Postanowiliśmy ukończyć bieg razem. Po jakimś czasie
przetarła się guma na jednej z kul i wywróciłem się na mokrych liściach. Ktoś z
tłumu rzucił mi gumę od swojej kuli i w ten sposób mogłem ukończyć ten maraton.
Kanadyjczyk poczekał na mnie. Przez 12 kilometrów wspólnej walki z własną
słabością i pogodą staliśmy się serdecznymi przyjaciółmi. Choć zająłem
przedostatnie miejsce, to byłem przecież jedynym biegaczem o kulach w gronie 15
tysięcy biegaczy. Poprawiłem też rekord życiowy na 5 godzin 36 minut.

I wreszcie Nowy Jork. Znalazłem się w grupie ośmiu niepełnosprawnych
sportowców, którzy zostali zaproszeni na nowojorski maraton przez Achilles Track Club.
Klub ten zrzesza sportowców – inwalidów z całego świata. Jego prezes, Richard
Traum sam jest kaleką. Przed biegiem powiedział nam: "Zwycięzcą jest każdy z
was, który osiągnie metę. Czas nie gra roli."

Tłum 24 tysięcy biegaczy wystartował słonecznego poranka, 6 listopada. Dla
mojej grupy start był naznaczony na 2 godziny przed startem oficjalnym. Po
prostu jesteśmy wolniejsi od wyczynowych biegaczy i chodziło o to, by metę
osiągnąć przed zmrokiem.

Od początku biegu towarzyszyła mi Ewa. Jej zadaniem było podawanie mi
napojów, masaż łydki, zmiana gum w kulach. W połowie dystansu miał ją zmienić
polski architekt Jacek Susperson. Dla Ewy był to pierwszy maraton w życiu i bała
się, że może zabraknąć jej sił, gdyby podjęła się opieki nade mną na całej
trasie. Po półmetku zdecydowała się dotrwać do mety, choć nie było jej lekko. Na
trasie biegu panowała najwspanialsza atmosfera, jaką może wyobrazić sobie każdy
maratończyk. Oklaski słychać niemal bez przerwy. Ludzie pomagają jak mogą.
Podają własne picie i jedzenie, zagrzewają do wzmożonego wysiłku. W takiej
atmosferze prawie nie czuje się zmęczenia i niesie człowieka jak na skrzydłach.
Poza tym każda dzielnica, przez którą przebiegamy jest jak miasto z całkiem
innej strony świata. W dzielnicy żydowskiej ludzie odnoszą się do nas z
dystansem, nie entuzjazmują się. Na przeciwnych biegunach znajdują się inne
dzielnice. Na Greenpoint zostajemy rozpoznani przez Polaków, którzy skandują:
"Brawo Polska! Biegnij! Wytrzymasz!"

Byłem wzruszony, łzy stawały mi w oczach. Tradycyjnie już dopadły mnie kurcze
gdzieś po półmetku. Wtedy nieoceniona okazała się pomoc moich opiekunów, którzy
masowali moją łydkę, okładali lodem i polewali wodą. Na ostatnich kilometrach
szczególnie Ewa, która biegła razem ze mną od początku, była już ledwo żywa. Za
wszelką cenę chciała jednak dotrwać do mety. Wydaje mi się, choć z powodu
ogromnego wyczerpania nie jestem teraz tego pewien, że ujrzawszy linię mety była
tak szczęśliwa, że popłakała się. Jej obecność na końcowym odcinku trasy
szczególnie dodawała mi otuchy.

Na mecie traciłem świadomość, nie wiedziałem gdzie jestem. Byłem przekonany,
że to ostatni bieg w moim życiu. Po co ja się morduję? To był jednak tylko stan
depresji charakterystyczny dla bardzo wielu maratończyków po ukończeniu trasy.
Tak naprawdę to ja już po prostu nie mogę przestać biegać. Czuję, że po
przejściu przez owo potworne zmęczenie staję się jakiś inny, lepszy, bardziej
wytrzymały wobec przeciwności – tych na trasie i tych w normalnym życiu. Myślę,
że każdemu człowiekowi przez całe życie potrzebna jest tzw. "poprzeczka
życiowa", po pokonaniu której może ocenić własną wartość. Dla mnie bieganie jest
tą miarą samooceny, sposobem na oderwanie się od szarej rzeczywistości.

Obecnie trenuję codziennie po 10-15 kilometrów. Jest bardzo ciężko. Chciałbym
w tym roku pokonać maraton poniżej 5 godzin. Będzie to morderczy wysiłek, ale
jest to moim celem w tym roku.

Jestem chyba wielkim romantykiem i to niestety gubi mnie w wielu sytuacjach
życiowych. Nie ma dnia, w którym nie myślałbym o starcie w maratonie w Nowym
Jorku. Było to dla mnie kolosalne przeżycie, a zarazem najszczęśliwszy dzień
mojego życia. Gdyby nie zdjęcia z tego biegu, nadesłane mi przez Ewę, pewnie nie
bardzo bym już wierzył, że tam byłem. Moje myśli i marzenia wciąż są przy tym
biegu.

Na najlepsze wyniki przyjdzie mi pewnie poczekać jeszcze parę lat. Po
trzydziestce osiąga się jeszcze wspaniałe rezultaty w biegach.

Choć uważam, że najlepsze dni biegania są jeszcze przede mną, to nie brak w
moim sportowym życiu stresów i załamań. Są dni, że czuję się silny i sprawny,
ale psychicznie łamię się, próbuję zrezygnować. Mam jednak świadomość, że tego
pod żadnym pozorem zrobić mi nie wolno. Wystarczy raz sobie odpuścić, by stać
się mięczakiem. Biorę więc kule i idę do lasu.

Czy ludzie wokół rozumieją mnie? Jest z tym różnie. Moje pojawienie się na
treningu budzi ciągle sensację. Są tacy, którzy pukają się w czoło, zaśmieją się
złośliwie, ale są i tacy, którzy wyrażają słowa podziwu. Prawda wygląda tak, że
maratończyka może zrozumieć tylko inny maratończyk."

Możliwość komentowania została wyłączona.