Michał Mieszko Podolak
Z racji tradycji rodzinnych, skazany na sport entuzjasta intelektu Aleksandra Wata, odwagi Władysława Broniewskiego i twórczości Jacka Kaczmarskiego.
Ryszard Kopijasz jest jednym z dwóch Polaków w historii, którzy rozprawili się z granicą 28 minut na dystansie 10000 metrów. Nie udawało się to wielu zawodnikom z ogromnym talentem i doświadczeniem. Co sprawiło, że akurat on przeszedł do historii polskich biegów? Z Ryszardem Kopijaszem o treningu, frytkach przed maratonem i „działaczach” z PZLA rozmawia Michał Podolak.
Data urodzenia: 8 lutego 1952
Miejsce urodzenia: Bolesławiec
Osiągnięcia:
Rekordy życiowe:
Często cofa się pan w czasie, by przypomnieć sobie sportowe sukcesy?
Nie, bo po skończeniu przygody ze sportem zacząłem funkcjonować w zupełnie innym świecie. Gdy ma się firmę budowlaną, to trzeba twardo stąpać po ziemi, a nie żyć przeszłością.
I to jest doskonały punkt wyjścia do naszej rozmowy, bo „nie odleciał pan”, zatracając się w hermetycznym świecie lekkiej atletyki. Skądinąd brak dystansu do sportu to fatalna przypadłość, od której zakładam, że jest pan wolny?
Taką mam nadzieję, ale najlepiej od razu przejdźmy na ty, żeby niepotrzebnie nie komplikować najprostszych spraw.
Zacznijmy więc nie od opowiadania o tym, jak pierwszy raz przyszedłeś na trening i wystartowałeś w pierwszych zawodach, ale od momentu, gdy wiedziałeś już, że zostaniesz sportowcem.
Okres juniora w 1971 roku kończyłem z 3:51 na 1500 m, 8:20 na 3000 m i 5:54 na 2000 m z przeszkodami. Na „belkach” byłem Mistrzem Polski Juniorów, dlatego w dorosłe bieganie wchodziłem jako ten perspektywiczny. Przełomem okazał się rok 1975, w którym zostałem wicemistrzem Polski w biegu przełajowym na 16 km. Nie było jednak łatwo, ponieważ nie reprezentowałem Zawiszy Bydgoszcz czy Oleśniczanki, więc nikt nie torował mi drogi. Poza tym nie trenowałem ze szkoleniowcem wyznaczonym przez związek, na co w PZLA patrzono krzywym okiem.
Pół wieku później nic się w tej kwestii nie zmieniło. Jako że już na początku zahaczyłeś o temat związkowej centrali, to myślę, że z „działaczami” nie zawsze było ci po drodze.
W 1976 roku podczas mistrzostw Polski, które odbyły się w Bydgoszczy, wygrałem bieg na 10000 m, uzyskując w samotnym biegu 28:39,2. Minimum olimpijskie wynosiło bodajże 28:24, ale przede mną była „piątka” tak, że mogłem jeszcze powalczyć o bilet do Montrealu. 13:40, które trzeba było pobiec, na pewno było w moim zasięgu. Tyle tylko, że tuż przed biegiem na bocznym boisku powiedziano mi wprost: „My na ciebie jako związek nie stawiamy, dlatego poprowadzisz bieg na 5000 m. Pamiętaj tylko, że masz zejść po przebiegnięciu 3000 m”.
Propozycja z gatunku tych nie do odrzucenia…?
Takie były czasy. Warunków do biegania wtedy tak naprawdę nie było, bo grzało jak cholera. Niemiłosiernie wściekły poprowadziłem zdecydowanie za szybko. Prawdę mówiąc, trochę złośliwie (śmiech). 3 km wyszło w ok. 8:00. Ostatecznie Jurek Kowol uzyskał 13:53, a Heniek Szordykowski 14:01. Igrzyska w Montrealu wszyscy obejrzeliśmy przed telewizorem (Ryszard Kopijasz ma na myśli biegaczy na 5000 i 10000 m – przyp. red.).
„Działacze” uznali, że ta zniewaga krwi wymaga?
Zaczęło się granie moimi startami. Gdy byłem w formie, to dziwnym trafem bardzo często miałem problemy z wizą czy paszportem. Byli jednak związkowi pupile, którzy piętnaście razy w roku jeździli na zagraniczne mitingi. Ja zaś miałem problem, żeby wyjechać chociaż raz. Był taki, jak to ująłeś „działacz” w PZLA, który pokazywał na szufladę i mówił: „Tu jest szuflada, gdzie każdy musi wyjechać. Tu jest szuflada, że może wyjechać. A trzecia szuflada jest dla tych, którzy na pewno nie wyjadą”.
Żeby nie było tak przygnębiająco, to poproszę o najśmieszniejszą sytuację z twojej kariery.
Kiedyś w Grudziądzu podczas mistrzostw Polski, gdzie biegałem 10000 m, już po pierwszych 400 m wiedziałem, że muszę … tam gdzie król chodzi piechotą. Przebiegłem kilka kilometrów i na przeciwległej prostej zbiegłem z pierwszego toru na drugi, z drugiego na trzeci i tak do ósmego, by jak najszybciej opuścić stadion. Biegnący za mną zawodnicy oczywiście tego nie wiedzieli i krótko mnie trzymali. Jak wybiegłem ze stadionu, to oni zdezorientowani „zatrzymali się” na szóstym-siódmym torze. Śmiechu było co niemiara.
Czas przejść do tego, co ma być clou naszej rozmowy, czyli treningu. Kto był autorem twojej koncepcji treningowej?
Z ręką na sercu mogę powiedzieć, że trenowałem sam. Oczywiście jak byłem w Meksyku w 1978 roku, to sporo biegałem z Bronkiem Malinowskim, ale generalnie sam ustalałem sobie treningi. Zawsze sprzeciwiałem się filozofii, wedle której dopasowuje się zawodnika do treningu. Fatalną praktyką jest to, że jak ktoś zrobi wynik, to inni chcą go naśladować i powielają ten trening niemalże 1:1. O zgrozo, robią to także trenerzy.
Dużo popełnia się błędów, będąc swoim własnym trenerem?
Myślę, że dużo (śmiech). Obiektywnie jednak patrząc, to najlepiej trafiałem z treningiem do „dychy”.
To opowiedz o tym treningu. Ile biegałeś, w jakich prędkościach i na jakich przerwach?
Raz w tygodniu robiłem długi trening, podczas którego przebiegałem 30-35 km. Jeżeli chodzi o kilometraż, to w okresie przygotowawczym w tygodniu wychodziło 180-200 km. 160 km to była norma, ale raczej mocno. Truchtania nie lubiłem. Wychodziłem z założenia, że na pewnym poziomie szkoda nóg na człapanie. I jak miałem np. bieg ciągły 15 km, to od furtki do przejazdu kolejowego przetruchtałem 600 m, zrobiłem pięć skłonów i zapalnik. Poszedł. Skończyłem. 600 m truchtu, porozciągałem się, popodciągałem na drążku i pod prysznic.
Po ile ta piętnastka?
3:03-3:05. Traktowałem to jako II zakres.
Z tego co wiem, to biegi ciągłe w latach 70. stanowiły novum?
Tak, bo wcześniejsze pokolenie właściwie nie wykonywało tego typu treningów. Zapytaj ojca. Jan Mulak paradoksalnie nie czuł treningu pod 10000 m. Oni biegali bardzo dobrze 3000 i 5000 m, a „dycha” jakoś nie bardzo im wychodziła. Ledwo łamali 29 minut.
W czym upatrujesz przyczynę tego, że mniej więcej od 1970 r. świat zaczął nam systematycznie odjeżdżać i poza tobą oraz Jerzym Kowolem nikt nie otarł się o europejską czołówkę na przysłowiową „dychę?
Świat poszedł do przodu, gdy zaczął traktować lekką atletyką tak jak demoludy. Jak zaczęły się zbrojenia sportowe, to wyniki w latach 70. wystrzeliły w kosmos. Natomiast jeżeli chodzi o sam trening, to oparcie go o zabawy biegowe, czyli stosunkowo krótkie odcinki nie sprawdzało się w przypadku „dychy”. O maratonie już nie wspomnę. Ja oczywiście tego treningu nie neguję, bo sam biegałem zabawy biegowe, które traktowałem jako bieg zmienny. 12×5 minut na czterominutowej przerwie biegałem nie raz. Tyle tylko, że to nie był fundament mojego treningu. Pamiętam jak Zdzisław Krzyszkowiak przekonywał mnie, że w roku można pobiec najwyżej dwie „dychy”. Dla porównania ja w najlepszych latach na 10000 m startowałem 6-8 razy. I on tego nie mógł zrozumieć.
Wróćmy do zagadnień stricte treningowych. Po ile trzeba biegać na treningu „dwójki” czy „trójki”, by na zawodach przebiec 10000 m po 2:47-2:48/km?
Przygotowując się do „dychy”, biegałem np. 3×3000 m po 8:22-8:25. Przerwy nie były jakoś specjalnie krótkie – 8-12 minut.
A „tysiączki”?
Nawet do piętnastu powtórzeń po 2:45-2:47.
Miałeś ulubiony trening, który stosowałeś, by utwierdzić się, że jesteś gotowy na szybkie bieganie?
Do formy starałem się dochodzić poprzez starty. Ale jak tych startów nie było, to robiłem sprawdziany. Raz nawet pobiegłem na treningu 5000 m w 13:30. Przed startami często jeździłem do Katowic na AWF i biegałem 3000 m w 8:05-08 + 5×800 m po 2:06-2:07. Czasami zamiast osiemsetek były „czterysetki”.
Ile tych „czterysetek” i oczywiście po ile?
5-7 powtórzeń, w pałę (śmiech). 60 s i lekko poniżej.
Masz poczucie, że twoje wyniki mogły być lepsze? Pytam, bo wspomniałeś, że na treningu pobiegłeś 5000 m w 13:30, a twoja oficjalna życiówka wynosi „zaledwie” 13:35,70.
„Piątkę” rzeczywiście mam stosunkowo słabą, ale to w dużej mierze wynika z tego, że kiedyś nie było tak wielu mitingów, na których można było śrubować życiówki. W Polsce biegów na 13:20 nie było, a podczas popularnych meczów międzypaństwowych biegało się na miejsca. Stąd te wyniki nie powalają na kolana. W pamięci utkwił mi mecz na stadionie w Crystal Palace, gdzie biegałem 10000 m i w niewiarygodnym upale pokonałem Anglików. Pamiętam, że Heniu Piotrowski kompletnie wyczerpany dosłownie doczłapał do mety. Ja ten bieg wygrałem, ale to był wynik powyżej 29 minut.
Z powodzeniem udało ci się przejść na ulicę. 2:11,50 uzyskane w 1984 r. podczas maratonu w Maassluis (Holandia) to był ówczesny rekord Polski.
Maraton mi nie wychodził, bo za bardzo skupiałem się na treningu pod 5-10 km. Nie umiałem zachować balansu pomiędzy ilością a jakością. Swoje zrobiły też wypadki samochodowe i trzy operacje achillesów.
PB masz całkiem zacny, dlatego nie przesadzaj z tym „nie wychodził”. Ze swoim poziomem teoretycznie mogłeś powalczyć o medal mistrzostw Europy. Złośliwi powiedzieliby nawet, że to m.in. dzięki tobie do polskich maratończyków na długo przylgnęła łatka, że chociaż są mocni, to dają plamy na najważniejszych imprezach. Wszak dwa razy biegałeś maraton na ME (1978 i 1982), ale ani w Pradze, ani w Atenach nie ukończyłeś rywalizacji…
O Atenach mi nawet nie mów, bo aż mnie trzęsie. Związek miał wtedy do dyspozycji samochody służbowe, ale niektórzy panowie tak zabalowali, że wyjeździli swoje „kilometrówki” i okazało się, że nie pojedziemy do Maratonu, gdzie był start, dzień wcześniej, jak to było pierwotnie zaplanowane. Przyjechaliśmy w dniu zawodów, a tam pusto. Pomnik i mierzenie linii. Od rana do godz. 17 byliśmy bez jedzenia. Żeby nie biec na pusty żołądek, zjadłem jakieś frytki, które dostawały służby porządkowe i wystartowałem. Do 30 km biegłem w trzyosobowej grupie mającej prawie dwie minuty przewagi nad resztą stawki, ale wiadomo, jak się to musiało skończyć. Swoją drogą nasza ekipa nie zadbała nawet o to, żebyśmy na punktach odżywczych mieli przygotowaną wodę.
Po mistrzostwach powiedziałem, że organizacyjnie to był skandal i się zaczęło.
Co się zaczęło?
Szukanie winnych. Był taki pan z Oleśniczanki, który słynął z tego, że, delikatnie mówiąc, nie pomagał nie swoim zawodnikom. I pan pułkownik zaczął się bronić, atakując innych. Ale nie chcę o tym mówić, bo człowiek już nie żyje. Wspomnień jednak nie mam z nim dobrych.
W 1978 roku na ME nie biegałeś tylko królewskiego dystansu. Ba, do Pragi jechałeś jako rekordzista Polski „na dychę” z życiówką 27:56,06. Skończyło się na 17. miejscu z wynikiem 28:44,2, a rekord kraju odebrał ci Jerzy Kowol, który uzyskał 27:53,61.
Ja tam dostałem dubla (śmiech). Jurek za to miał swój dzień. Życie.
Chciałem cię zapytać, czego zabrakło, byś mógł powiedzieć, że jesteś spełnionym zawodnikiem. Ale tu chyba będziemy zgodni – medalu mistrzostw Europy. Do igrzysk też miałeś pecha, bo w 1984 do Los Angeles nie pojechałeś z powodu wymuszonego przez ZSRR bojkotu.
Zabrakło medalu i sezonu, w którym mógłbym sobie wszystko zaplanować. W przypadku IO w Los Angeles to już na wiosnę wiedzieliśmy, że nie wystartujemy. Byliśmy na zgrupowaniu w Rumunii i zawodnicy z innych krajów śmiali się z nas pytają, po co trenujemy? Ale było, minęło. Nie ma co się żalić, bo to tylko sport.
Zdjęcia udostępnione dzięki uprzejmości Wasyla Grabowskiego.
Na zdjęciu tytułowym od lewej: Bronisław Malinowski, Ryszard Kopijasz, Jerzy Kowol.