Krzysztof Brągiel
Biega od 1999 roku i nadal niczego nie wygrał. Absolwent II LO im. Mikołaja Kopernika w Kędzierzynie-Koźlu. Mieszka na Warmii. Najbardziej lubi startować na 800 metrów i leżeć na mecie.
System, trening, mentalność? Od kilku dekad coś ewidentnie przeszkadza Polakom w szybkim bieganiu 5000 metrów. Dożyliśmy czasów, gdy wyczynem jest złamanie 14 minut, a szczytem marzeń rozmienienie 13:50. Tymczasem, żeby zgarnąć komplet oczek na tegorocznych Drużynowych Mistrzostwach Europy należało uzyskać „Bronkowe” 13:17. Czy mocna piątka jest dzisiaj komukolwiek potrzebna? Swoim punktem widzenia dzielą się: Michał Bartoszak i Aleksander Wiącek.
W przyszłym roku 13:29.72 Michała Bartoszaka świętować będzie 30-lecie. Już trzecią dekadę czekamy na Polaka, który poskromi tempo 2:41/km i rozmieni magiczną granicę 13:30 na 5000 metrów. Tegoroczny mistrz Polski Aleksander Wiącek zapowiada, że on będzie tym, któremu się to uda. Zanim jednak przejdziemy do przyszłości polskiej piątki, powiedzmy o tym, co od lat zawodzi. Na pierwszy plan wybija się – system.
Zawsze winny jest jakiś system. Podatkowy, sądowniczy, ochrony zdrowia. Jak coś nie działa, znaczy, że zostało źle zaprojektowane. Trudno odmówić sensu takiemu definiowaniu rzeczywistości. W polskich biegach długich na stadionie, coś nie działa. Od 45 lat nikt nie pobiegł 5000 metrów szybciej, niż Bronisław Malinowski (13:17.69 z 1976 roku). Technologia poszła do przodu. Sportowcy mają dietetyków, psychologów, używają sprzętu, o którym rówieśnikom „Bronka” się nie śniło. A mimo tego są słabsi. Wina systemu?
– Nikt nie jest zainteresowany piątką – mówi Michał Bartoszak. – Maraton to trudne pieniądze, ale są dodatkowo biegi na dychę i one już dają większe szanse, żeby zarobić. W tej chwili w Polsce jesteś wielką gwiazdą jak biegasz 10 kilometrów w 30 minut. Co tydzień możesz sobie „wyklepać” tysiąc złotych. To jest wina systemu. Kluby nie dają stypendiów. Pozostają sponsorzy, ale nie sądzę, żeby młody, zdolny polski długas był w stanie z takich źródeł otrzymać wsparcie na poziomie 2-3 tysięcy złotych na czysto. Tymczasem jego kolega, który nie jest sportowcem, ale ma głowę na karku, jest rozgarnięty, zarabia 5-6 tysięcy i więcej. Dzisiaj są już takie możliwości. Żeby łamać 14 minut, musisz się na bieganiu skupić. Potrzebujesz wyjazdów do Kenii czy Stanów, kto ci na to da? A jak sobie jeszcze pomyślisz: „Cały świat biega między 12:50 a 13:10, a ja 14 minut nie mogę złamać”, to się poddajesz i odchodzisz od tego – tłumaczy olimpijczyk z Aten (2004).
Nie jest tajemnicą, że w czasach przed epidemią czołowi polscy długodystansowcy byli częstymi gośćmi na większych, ale też mniejszych biegach ulicznych. Możliwość zarobienia przy braku finansowania z innych źródeł (PZLA, kluby, samorządy, prywatni sponsorzy), bywała dla niektórych biegaczy nie tyle kwestią wyboru, co koniecznością.
– Nie ma co się oszukiwać, pieniądze na ulicy kuszą – przyznaje Aleksander Wiącek. – Wystarczy spojrzeć, jakie nagrody były na ostatnim biegu Świętego Dominika. Wygrywając i zdobywając tytuł mistrza Polski na uliczną dychę, można było zarobić około 7000 złotych. Na stadionie nawet startując w dziesięciu mitingach, ciężko byłoby uzbierać podobną kwotę. Więc na pewno pieniądze są problemem. Z drugiej strony, nie uważam, że jest to jedyny czynnik i nie zwalałbym wszystkiego na system. Być może zaczęliśmy popełniać błędy w treningu? Może brakuje biegania w trzecim zakresie intensywności? To tylko moje gdybanie, bo sam się nad tym zastanawiam. Jeszcze nie pobiegłem poniżej 13:30. Chcę to zrobić w przeciągu roku, dwóch i wtedy dam odpowiedź, co takiego zrobiłem na treningu – zapowiada 21-latek z OKS-u Otwock.
Naturalnym kierunkiem poszukiwań przyczyn polskich niepowodzeń na piątkę po systemie, jest szkolenie. O ile mamy smykałkę do treningów pod biegi średnie, o tyle takie dystanse jak męskie 3000 m z przeszkodami, 5000 m i 10000 m, zdają się mieć swoje najlepsze lata za sobą.
– Jestem w szoku, że nikt od 30 lat nie złamał 13:30 na piątkę – przyznaje Wiącek.
Czy w treningu polskich długasów sprzed 3-4 dekad była jakaś szczególna tajemnica, zaklęta w ciężkiej orce? Ze słów Michała Bartoszaka można wywnioskować, że niekoniecznie.
– Trenowałem z Włodzimierzem Wegwertem, który prowadził też Rycha Ostrowskiego, biegającego 800 metrów w 1:44. Pamiętam, że inni się na nas wkurzali, bo program Wegwerta wyglądał z pozoru, jakbyśmy nic nie robili, a były z tego wyniki. A prawda jest taka, że mieliśmy 5 akcentów w tygodniu. Tylko nie było tam żadnych fajerwerków. Niczego takiego, po czym mógłbyś powiedzieć: „Wow, ale zapierdzielają”. Ale były efekty. Byliśmy my i długo, długo nic – twierdzi 5 zawodnik krajowej listy ALL-TIME na stadionowe 5000 m.
Rozmawiając z zawodnikami starszego pokolenia opinie zbliżone do Michała Bartoszaka powracają jak bumerang. „W treningu musi być rezerwa” – zaznaczał niedawno w wywiadzie z naszym portalem Jan Huruk (W treningu musi być rezerwa | Bieganie.pl), „Kiedy trafiłem do Oleśniczanki nie byłem zarżnięty” – wspominał z kolei Edward Rydzewski („Sport ratuje życie” – rozmowa z Edwardem Rydzewskim | Bieganie.pl). Na czym w konkretach polegał trening „bez fajerwerków”, o którym wspomina Bartoszak?
– Jak byłem w domu to nigdy nie biegałem dwóch treningów dziennie – podkreśla. – Zimą wyjeżdżałem do Stanów. Siedziałem tam najczęściej luty-marzec, na wysokości 2300 metrów nad poziomem morza. Tygodniowo biegałem pewnie do 150 km, bo się nudziłem. Alamosa, Kolorado to takie miejsce, że masakra. Nadaje się wyłącznie do biegania, bo nic innego nie możesz zrobić. Ogólny schemat wyglądał tak: w grudniu wchodziłem w biegi ciągłe. We wtorek i w piątek aż do końcówki lutego był II zakres. Do 10 km, po 3:27-3:25/km. Później zamiast piątkowego II zakresu, wchodził III zakres – 7 km po 3:20/km. Oczywiście to tempa na nizinach, w górach było wolniej. W kwietniu w środy zaczęło wchodzić tempo na stadionie. Najpopularniejsza sekwencja jaką stosowałem to: 5 razy 1 km, w kolejnym tygodniu 5 razy 600 m, w kolejnym 5 razy 500 m i w ostatnim 5 razy 400 m. Jeśli chodzi o tempo tysiączków, to jak byłem naprawdę dobrze wyśmigany, myślę, że kręciłem się w granicach 2:41 i szybciej. Pięćsetki wychodziły między 1:11 a 1:09, a czterysetki w granicach 55-54 sekund. Wszystko na przerwie 4 minutowej, co dla wielu osób jest dzisiaj śmieszną wartością. I te trzy akcenty: czyli wtorek II zakres, środa tempo i piątek III zakres, były już do końca sezonu. Dochodziły treningi na płotkach, na przykład kierat. Kręciło się kółka na 4 płotkach np. 2 minuty w jednym kierunku, 300 metrów truchtu, trener w międzyczasie odwracał płotki i biegało się znowu 2 minuty w przeciwną stronę. Bardzo ciężki trening – wylicza biegacz z Wielkopolski.
Analizując rekordy życiowe na 5000 metrów naszej czołówki, a następnie zestawiając z wynikami w maratonie, można dojść do wniosku, że szybka piątka nikomu nie jest potrzebna do szczęścia. Henryk Szost 5000 m biegał w 13:58, maraton w 2:07; Kamil Karbowiak 5000 m w 14:10, maraton w 2:10; Arkadiusz Gardzielewski 5000 m w 13:53, maraton w 2:10; Marcin Chabowski 5000 m w 13:52, maraton w 2:10. Nawet długo prowadzący karierę na bieżni Krystian Zalewski 5000 m zdołał pobiec „jedynie” w 13:45, a mimo tego jest aktualnie typowany na nowego rekordzistę Polski w maratonie.
– Jeśli jesteś dobrym biegaczem i robisz maraton w 2:07, to musisz biegać piątkę w 13:30. Dla mnie Szost jest zagadką, trudną do rozpatrywania – uważa Bartoszak. – Dzisiaj jest tak, że od razu ludzie próbują biegać ulicę i maraton. Nawet młode chłopaki. Dobry przykład to Kamil Karbowiak. Chłopak na fajne bieganie na bieżni, ale pewnie już bieżni nie dotknie. Krystian Zalewski? Piątka jest cholernie trudnym dystansem. Krystian próbował biegać płaską trójkę i też mu nie leżała. Natomiast „belki” są specyficzne i zawsze Polakom odpowiadały. On ma 8:16? Mega, naprawdę fajny wynik. Był świetnym przeszkodowcem, ale nie ma dobrych wyników na innych stadionowych dystansach. Natomiast, jeśli chodzi o jego dzisiejszy potencjał w maratonie, to trzeba pamiętać, jaką robotę wykonywał do 3000 m z przeszkodami. Trenował prawdopodobnie tak, jak ja trenowałem do maratonu. Końska robota. A, że ma zapas prędkości, to może biegać połówkę i maraton na wysokim poziomie. Pamiętam jak w Gdyni w debiucie pobiegł półmaraton w 1:02, w paskudnej pogodzie, na trudnej trasie. Ten chłopak mnie zachwyca. Ma serce do biegania. Drugiego takiego emocjonalnego gościa w polskim bieganiu nie znam. Potrafi cierpieć i oddać się bieganiu – komplementuje Bartoszak.
Jaka jest perspektywa młodego, obiecującego długodystansowca na pogląd, że szybka piątka nie musi być wyznacznikiem potencjału w maratonie? Aleksander Wiącek wierzy, że jest w stanie sporo osiągnąć na krótszych dystansach, nim ostatecznie spróbuje sił w maratonie.
– Wydaje mi się, że to nie jest tak, że w Polsce nikt nie chciał biegać szybko piątki. W pewnym momencie najwidoczniej przyszedł moment stagnacji. Było w ostatnich latach co najmniej kilku juniorów bliskich łamania 14 minut. Gdzieś w pewnym momencie postęp się jednak zatrzymał. Sytuacja jest taka, że mając dwadzieścia lat, z jednej strony chcesz uprawiać sport wyczynowy, ale drugiej musisz poszukać zarobku. Tutaj maraton daje dużo większe perspektywy, niż stadion. Żeby pobiec dobrze maraton, trzeba być odpowiednio wiekowym, doświadczonym zawodnikiem. Myślę, że przed rokiem 2026 raczej mi to nie grozi, a pewnie wyląduję na maratonie jeszcze później. Póki co, skupiam się na biegach stadionowych. W tym roku poprawiłem się na dystansach od 1500 m do 10000 m. Na razie piątka to mój priorytet. Chcę biegać 5000 metrów, jak nikt jeszcze w Polsce nie biegał – podkreśla młodzieżowiec.
Dobre wyniki w maratonie naszych długasów, przy jednocześnie średnich życiówkach na piątkę, mają drugą stronę medalu. Chodzi o buty. Zwraca na to uwagę Bartoszak.
– Okej, pobiegli ostatnio w Dębnie po 2:10, fajne wyniki. Ale jak odejmiesz benefit za buty, wyszłoby pewnie 2:13. Sam biegałem 2:12 i uważam, że żaden ze mnie maratończyk. Maraton zaczyna się od poziomu 2:10 i szybciej, ale w normalnych butach. Zaraz wszyscy zobaczymy, jak to się przesunie. Cały świat dzięki butom będzie biegać 2-3 minuty szybciej i nasi nadal będą zostawać z tyłu. Musimy wziąć na to poprawkę – uważa.
Duże wyniki robi się na dużych biegach. Bronisław Malinowski bił rekordy Polski w: Oslo, Sztokholmie, Montrealu. Marcin Lewandowski upodobał sobie Monako, a Pawłowi Czapiewskiemu szczęście przyniósł Zurych. Jerzy Kowol nieśmiertelne 27:53.61 na 10000 m uzyskał w Pradze, a Michał Bartoszak 13:29.72 na 5000 m w kanadyjskiej Victorii. Gdzie na piątkę ma ścigać się nasza czołówka dziś, nie mając szans na zaproszenie na duże, zagraniczne zawody?
– To jest bardzo słabe, że nie ma biegów. Na piątkę sam nie pobiegniesz – mówi Bartoszak. – To jest akurat taki dystans, że musisz mieć mocną rywalizację. Nasi zawodnicy nawet jak będą zrobieni na szybkie bieganie, to nie będą mieli gdzie się pokazać. A bez tego trudno liczyć, że uda się komuś wepchnąć na jakiś mocny miting za granicą. W Europie biegają dzisiaj bardzo szybko i nie mówię o naturalizowanych biegaczach, ale o rdzennych Europejczykach. Nawet ze swoich czasów nie pamiętam szczególnie mocno obsadzonego biegu na 5000 m u nas w kraju. Ścigaliśmy się jedynie na mistrzostwach Polski, a wiadomo, że wtedy jest przede wszystkim rozgrywka o medale – wspomina.
Jedną z nielicznych okazji, żeby zmierzyć się z mocną stawką są Drużynowe Mistrzostwa Europy. W przeciwieństwie do indywidualnych mistrzostw Starego Kontynentu, odpada tutaj problem minimów, które np. do przyszłorocznych ME w Monachium zostały podkręcone do poziomu 13:24. Szansę, żeby wykazać się podczas DME otrzymał w tym roku Aleksander Wiącek. W Chorzowie pobiegł odważnie, ale skończyło się na 14:20 i ostatniej pozycji. Wygrał Włoch Crippa (13:17.23), przed Francuzem Hayem (13:17.95) i Hiszpanem Mayo (13:18.50).
– Bieg był poprowadzony w bardzo mocnym tempie, ponieważ trwała walka o igrzyska – zaznacza. – Minima mieliśmy podwyższone, ale alternatywnie można było się dostać do Tokio przez ranking. Dlatego chłopakom, którzy pobiegli ze mną na drużynówce zależało na żwawym tempie. Najlepsi uzyskali wyniki na poziomie rekordu Polski. Mogłem odpuścić, zostać z tyłu i biec sam, albo próbować się trzymać. Wybrałem drugą opcję. 1 kilometr miałem w 2:42, dwójkę w 5:25, trójkę w 8:09, czyli prawie poprawiłem po drodze życiówkę na 3000 m. Potem zostałem już tylko z Portugalczykiem i do czwórki przytrzymałem się go zębami. Wyszła w 11:00. Czyli cały czas było to tempo na 13:45. Ale na ostatnim tysiącu jak mnie poskładało, to nie pamiętam co się działo. Skończyło się na piątym kilometrze w 3:20 i 14:20 na mecie. Żaden to imponujący wynik, ale kto oglądał bieg, ten widział, że zaryzykowałem i poszedłem odważnie. Drugi raz zrobiłbym to samo – mówi Wiącek.
W latach 90-tych Michał Bartoszak regularnie ścigał się z najlepszymi na świecie, podczas elitarnych biegów ulicznych na 5km w Stanach Zjednoczonych. Jego 13:39 jest najlepszym wynikiem na piątkę uzyskanym na ulicy w polskiej historii.
– W pierwszej 10 polskiego ALL-TIME jest 8 moich wyników. 13:39 pobiegłem w Los Angeles. Wcześniej startowałem w innym bardzo dużym biegu w Chicago. Świetnie obsadzony, pamiętam, że Liz McColgan pobiła tam rekord świata, 14:57. Mi złapano 13:40 i zaproszono na inny duży bieg tej samej serii właśnie do Los Angeles. W obu biegach byłem drugi. Prześladował mnie Phillemon Hanneck, który w tamtych czasach uważany był za najlepszego biegacza ulicznego na świecie. Dziad zabierał mi pierwsze miejsca. Znaliśmy się bardzo dobrze, byliśmy razem w teamie Mizuno. Fantastyczny człowiek – wspomina Bartoszak.
„Bez nadziei, nie można znaleźć nieoczekiwanego” uważał Heraklit. Polscy długodystansowcy regularnie łamiący 13:30, są dzisiaj czymś wybitnie nieoczekiwanym. Nadzieję na taką nieoczekiwaną przyszłość ma jednak Aleksander Wiącek.
– Staram się myśleć pozytywnie i rozbijać ściany. Dużo rozmawiamy z trenerką, analizujemy. Jeśli noga mi się powinie, nie będzie progresu, to coś zmienimy. Jeśli to nie zadziała, zmienimy jeszcze raz. Będziemy kombinować. Ale też nie chcę oszukiwać. Jeśli stagnacja utrzymywałaby się dłużej, pewnie poszukam wydłużania. Ciężki temat do przegadania… Póki co, mam w sobie dużo entuzjazmu, wsparcie sponsorów – WMA Energia, Piekarnia Wanda i wierzę, że mogę być jedynym, któremu się uda. Chcę wziąć sprawy we własne ręce – kończy podopieczny Bożeny Dziubińskiej-Motały.
Na swój sposób nadzieję może dawać też zahamowanie biegów ulicznych przez epidemię. Okazało się, że bez regularnego zarabiania w biegach komercyjnych nasi biegacze przeżyli. Mało tego, szturmem wypełnili maratońskie wskaźniki olimpijskie. Nadzieję na wskrzeszenie stadionowej piątki, może też dawać potencjał naszych biegów średnich. Marcin Lewandowski wielokrotnie wspominał o przedłużaniu się. Podobnego scenariusza nie wyklucza też Michał Rozmys.
I oto mamy 3 powody do optymizmu. Młodzieńczy entuzjazm, tąpnięcie w biegach masowych i wydłużający się średniacy. Dłuższa jest oczywiście lista problemów, które trawią polskie biegi długie od dziesięcioleci.
Najważniejszą kwestią chyba jednak pozostaje wiara w to, że warto mieć mocne 5000 metrów. Dobitnym dowodem na to, że taka inwestycja się zwraca, jest Eliud Kipchoge, jedyny człowiek w historii, który złamał 2 godziny w maratonie. W czasach bieżniowych dysponował takim zapasem prędkości, że podczas mistrzostw świata w 2003 roku przełamywał na finiszu 5000 m: Bekelego i El Guerrouja.