Justyna Turek i Henryk Stawicki
Długodystansowi biegacze amatorzy, nauczyciele jogi, stratedzy i projektanci. Często łączą pracę ze sportem podróżując w poszukiwaniu biegowych ścieżek i wyzwań.
Czy warto wybrać się na wyjazd do Kenii będąc biegaczem-amatorem? Czy można to połączyć z turystyką? Jakie warunki zastaniemy na miejscu? Ile to może kosztować i czy damy radę zorganizować taki wyjazd samodzielnie?
Odpowiedzi na te i inne pytania znajdziecie w cyklu artykułów „Jak zorganizować wyjazd do Iten, kenijskiego raju dla biegaczy. Przewodnik dla każdego”. Seria stanowi relację z wyjazdu jaki zorganizowali sobie zaprzyjaźnieni z redakcją biegacze Justyna Turek i Henryk Stawicki.
Zapraszamy na trzecią cześć „Powrót do rzeczywistości i pierwsze efekty”
Czytaj również: CZĘŚĆ 1 i CZĘŚĆ 2
Pięciotygodniowy pobyt w Iten, sprawił, że już w połowie tego czasu zaczęliśmy się tutaj czuć jak lokalsi. Mamy tu swoje ulubione miejsca, które często odwiedzamy. Rozpoznajemy się z mieszkańcami na ulicy i lokalnymi biegaczami na ścieżkach. Wystarczyło kilka tygodni, aby wyrobić sobie codzienne nawyki i przyzwyczajenia. Dopiero teraz, będąc z powrotem w Polsce, doceniamy jak ważny był to dla nas czas pod kątem treningów, regeneracji i pracy.
Sportowa codzienność w Iten jest zadziwiająco prosta, ale też i wymagająca. Dzień zaczyna się od porannego treningu biegowego. Kenijczycy wolne mają tylko w niedzielę, co oznacza, że przez pozostałe 6 dni w tygodniu wschód słońca podziwia się już z butami na nogach i z podwyższonym tętnem. Idąc za lokalnym zwyczajem, takie treningi realizuje się na pusty żołądek, wypijając przed biegiem jedynie czarną herbatę (chai) z cukrem. Choć u niektórych w praktyce jest to bardziej cukier z herbatą. Po porannym bieganiu pojawia się obfitsze śniadanie i odpoczynek, często na bazie drzemki w jeszcze nie do końca wystudzonym łóżku. Nie jest to jednak nic związanego z lenistwem. Kenijczycy na tak zasłużoną przedpołudniową drzemkę mocno rano pracują. Gdzieś w ciągu dnia niektórzy znajdują czas na ćwiczenia mobilnościowe, choć zaskakująco nie jest to zbyt częsty nawyk. Sami, jako nauczyciele jogi, przeprowadziliśmy kilkanaście zajęć z mobilności oraz siły biegowej dla Kenijczyków i na własne oczy widzieliśmy spore ograniczenia w zakresach. Mobilność biegową jednak mierzyliśmy swoją europejską miarą i sami do końca nie wiemy, kiedy pewne ograniczenia mogły być rzeczywiście wadą, a kiedy zaletą u lokalnych biegaczy.
Popołudnie to czas na lunch wysoce prawdopodobnie składających się z ugali (mąka kukurydziana gotowana w wodzie), fasolę i ciemnozielone liściaste warzywa. Następnie jeszcze tylko poobiednia drzemka oraz luźniejszy trening biegowy, który trzeba zdążyć zrobić jeszcze przed zachodzącym słońcem. To istotna wiadomość dla mieszczuchów spoza Kenii, którzy mogą być przyzwyczajeni do miejskich świateł i łuny sięgającej praktycznie każdej ścieżki w mieście. W Iten, jak wszędzie na równiku, słońca zachodzi szybko, nie pozostawiając wiele czasu na dotarcie do domu w okowach zmierzchu. Kto na czas nie zdąży wrócić, nie znajdzie tu oparcia w świetle latarnii i będzie musiał polegać tu na świetle księżyca, jeśli oczywiście jest on w pełni. Po dwunastu godzinach dnia, noc wita miasteczko między osiemnastą a dziewiętnastą. To dobry czas na spotkanie się przy kolacji, lokalnie z obowiązkowym serialem Zara (telenowela) w tle, gdzie główna bohaterka codziennie od kilku lat przeżywa życiowe rozterki. Po wspólnej kolacji z innymi biegaczami i biegaczkami prawie z automatu mrużą się oczy i chcąc nie chcąc naturalnie łóżko wita sportowców już około dziewiątej lub dziesiątej. W końcu skoro świt czeka nas kolejny trening i herbata-petarda.
Od takiej rutyny treningowej w Iten można się łatwo uzależnić. Powtarzalny rytm dnia przerywają jednak codziennie nowe spotkania z innymi biegaczami, wypady do Eldoret po sprawunki czy wypad na trekking w okolicy. Większość sportowców w prawie całości poświęcać swój czas treningom i regeneracji. Unikają zbędnych atrakcji, które powodują ich dekoncentrację, a także najczęściej nie pracują, jako że nie mają na to energii i czasu. To zupełnie inny świat biegowy niż nasze europejskie, “amatorskie” treningi przed pracą czy paromiesięczne przygotowanie do startu. W Iten natomiast w treningu, w formie trzeba być cały czas.
To, czego u Kenijskich biegaczy zabrakło to narzekanie. Rzadko słyszeliśmy, że trening był niewiarygodnie trudny, że się nie chciało, czy że pogoda była zła. Nawet po najtrudniejszym treningu biegacze się uśmiechają, bo trudy przecież zaraz odeśpią. W końcu prawie wszyscy są tutaj, dlatego że wybrali ten sport jako swoją pracę. Pod tym względem jest to niewątpliwe unikatowe miejsce, gdzie atmosfera biegania udziela się wszystkim. Nawet bliskim, którzy przyjeżdżają tutaj wspierać sportowców nieśmiało drepcząc popołudniami po miejskich ścieżkach.
Od początku staraliśmy wbić się w ten lokalny rytm. Mimo, że nie było to takie łatwe w pierwszych dwóch tygodniach, to jednak z dnia na dzień czuliśmy się zdecydowanie mocniejsi, i nawet trochę mniej przyjezdni. Obserwowaliśmy z zaciekawieniem pojawiające się zmiany w naszych ciałach. Uda i łydki nabrały nawet trochę nowych rysów. To w nich szybko odczuliśmy różnice terenów biegowych tak odmiennych od naszych tras zupełnie płaskiej zachodniej części województwa łódzkiego.
Po około trzech tygodniach biegania i prawie pełnej aklimatyzacji zaczęliśmy odczuwać drobne, ale wyraźne różnice w treningach. Górzysty, nierówny teren stał się naturalną codzienną ścieżką, a sercem łatwiej normowało się po podbiegach. Coraz częściej cieszyliśmy się okolicą i widokami zamiast częstego patrzenia pod nogi i pomiar tętna. Wspólnie trenując z Kenijczykami, oczywiście w ramach ich lżejszych treningów, nasze ciała samoistnie próbowały dopasować się do ich stylu biegu. Nie były to duże zmiany w technice i ekonomice, a przede wszystkim w lekkości i sprężystości biegu. Dodatkowo, bieganie w nowym miejscu obfituje w przebodźcowanie – interakcje z nowymi ludźmi, odkrywanie kolejnych plansz krajobrazu, nowy język i trochę inne podejście do życia. To wszystko bombarduje naszą koncentrację i stymuluje mózg, co warto wziąć pod uwagę jako dodatkowy koszt energetyczny. Trochę czasu nam zeszło, aby móc wyjść na trening i zejść z niego z wypoczętym, pustym umysłem.
Po wstępnej aklimatyzacji wprowadziliśmy do swojej rutyny biegowej zestaw ćwiczeń mobilności i siły biorące pod uwagę górzysty teren. Do tego od początku dołączyliśmy rolowanie i masaże sportowe, które znane są z tego, że są dość mocne. Ułatwiały nie tylko regenerację, ale i początkowo również sen. W pierwszych dwóch tygodniach ważne dla nas było, aby nawet drobne napięcia rozwiązywać na bieżąco, aby nie przekształciły się w kontuzje. Z takich masaży korzystaliśmy 2, a nawet czasem 3 razy w ciągu tygodnia, co było dla nas luksusem (cena jednego masażu to około 1000 kes, czyli 38 zł). Efekty masażu i treningów uzupełniających czuliśmy na treningach, do których z dnia na dzień czuliśmy się lepiej przygotowani. Siła i pewność ciała spowodowała, że zaczęliśmy się odważać na dłuższe treningi, nieznane trasy, a nawet czasami trzymania się tempa Kenijczyków (chociaż na chwilę!). To wszystko było dla nas szczególnie ważne, ponieważ do Kenii przyjechaliśmy po rozbitym chorobą i kontuzją treningu. Na szczęście lokalna atmosfera, warunki sportowe oraz gorące słońce okazały się dodatkowym wspierającym lekarstwem.
Na miejscu nie trudno było nam zawiązać nowe znajomości. Trzeba było tylko wiedzieć, w których miejscach się pojawić i kiedy. Większość z nich nawiązaliśmy na bieżniach, popularnych trasach biegowych czy punktach startowych, takich jak symboliczna brama wjazdu do miasteczka. Tak poznaliśmy m.in. Juliana Wandersa i jego grupę biegową, czy przyjezdne teamy z różnych krajów. Po paru tygodniach wiedzieliśmy już mniej więcej kto z kim trenuje, kto na jakie zawody się przygotowuje, jaki trener krzyczy niepotrzebnie na swoich podopiecznych, do kogo kogo zgłosić się po konkretną poradę czy też, gdzie są najlepsze ścieżki biegowe.
Kenijczycy są w naszym odczuciu wyjątkowo uprzejmi i mili. Często nieśmiali, ale serdeczni i chętni do interakcji, co dobrze wypełnia atmosferę na ścieżkach biegowych. Wielokrotnie zrównywały się też z nami dzieci idące do lub ze szkoły, które zaskakująco długo potrafiły dotrzymywać mi tempa.
Jeśli mamy ochotę aby spotkać się z zagranicznymi biegaczami, polecamy od czasu do czasu zajrzeć do Kiero View lub Iten Club. Tam przy świeżo wyciskanym soku owocowym, można podsłuchać czy spotkać różne reprezentacje narodowe, wymienić się spostrzeżeniami z polskim utytułowanym biegaczem (pozdrowienia dla Krystiana Zalewskiego) albo dowiedzieć się niuansów i sekretów treningu Kenijczyków. Tak też poznaliśmy Jasona Karp’a, autora wielu publikacji biegowych oraz trenera, który obecnie przebywa na rocznym projekcie w Iten. Aktualnie trenuje tu pro-bono kenijskich biegaczy i pisze o tym kolejną książkę. Lokalna atmosfera ogólnego wsparcia powoduje, że jakiekolwiek nieśmiałości biegowe przechodzą po pierwszych dniach. Ma to duże znaczenie dla osób, które planują przyjechać same, aby w pełni korzystać z tego miejsca. Potwierdzamy, że jest to do możliwe, a jedynie nieśmiałość albo nieznajomość kultury może w tym przeszkodzić.
Dodatkowym wsparciem w interakcjach są media społecznościowe, które działają w Kenii całkiem prężnie, choć w trochę innym wymiarze. Po udostępnieniu kilku zdjęć na Instagramie i dodaniu kilku hashtagów, szybko skontaktowało się ze mną kilkanaście osób (nie firm). Odzywali się inni przyjezdni oferujący wspólne treningi czy pytając i wymianiący się lokalnymi informacjami. Skontaktowały się też osoby lokalne z zaproszeniami na spotkania, treningi, ale też z wiadomościami bez szczególnie zarysowanej intencji. Tym kanałem też otrzymaliśmy zaproszenia do prowadzenia zajęć jogi dla innych, czy też zaproszenie do udziału w kampanii reklamowej. Dzięki temu, Justyna będąc w Kenii została zatrudniona jako modelka dla Veja, marki butów biegowych o niskim impakcie środowiskowym. Mieliśmy też okazję załapać na treningi z różnymi teamami, w tym z ekipą projektu Distance Running, która przyjechała, aby otworzyć w miasteczku swój sklep. Tu rzeczywiście dużo kręci się wokół biegania, a media społecznościowe pomagają być w kontakcie nie tylko w celach treningowych, ale też zwyczajnie po to, aby spotkać się lub tylko pogadać.
Szybko potwierdziło nam się przekonanie, że Kenijczycy biorą bieganie na poważnie jako źródła zarobku, rozwoju i statusu. Widać to nie tylko po wynikach na największych imprezach sportowych na świecie, ale i również przez styl życia w lokalnych obozach biegowych. Podczas wielu rozmów na temat biegania i stylu życia, kenijscy biegacze zgodnie potwierdzali, że dla nich bieganie i regeneracja są tak samo ważne. To właśnie wokół tych dwóch czynności kręci się ich cały dzień. Aby móc pozwolić sobie na taką codzienność, często to najbliżsi i rodziny wspierają finansowo biegaczy. Często wygrana w nawet mniejszym wyścigu kenijskim lub zagranicznym dostarczy biegaczom dobry zarobek, który w części zawsze wraca do lokalnej społeczności i to nie tylko do inwestorów. Często słyszeliśmy o krótkich karierach biegaczy spowodowanych tym, że sportowiec wracający z wygraną angażuje się mocno w poprawę dobrostanu swojego, jak i lokalnej społeczności. Zdarza się, że skupia się na tyle na poprawie infrastruktury lokalnej szkoły, że swój trening powoli spycha na dalszy plan i często nie wraca już do swojej najlepszej formy.
W Kenii dało się odczuć silnie działające podejście społecznego wspierania się i wspólnotowości. Wielokrotnie widzieliśmy i rozmawialiśmy z początkującymi biegaczami, którzy zostali przysłani przez oddalone rodziny do swoich cioć, wujków lub znajomych, żeby móc trenować w Iten. Praktycznie każda napotkana osoba, która nie zajmuje się bieganiem, wspiera jakiegoś biegacza. Czy to dobrym słowem, czasem jedzeniem, dachem nad głową albo i nawet “kieszonkowym”. Takie wspólnotowe podejście przekłada się na wydawanie wygranych przez biegaczy – zakup sprzętu lub dodatkowej krowy/kozy. Oprócz poprawy własnych warunków życia (lepsze miejsce do mieszkania, remont), biegacze sponsorują budowanie klas w szkołach, zakup materiałów do edukacji dla dzieci, wspierają najuboższych lub biorą pod swoje skrzydła innych początkujących biegaczy. Rozumiejąc ten system, łatwiej jest nam dzisiaj wyobrazić sobie, jak każdy nasz start, który my (biegacze amatorzy) opłacamy, składa się na wygraną, która na końcu trafia do kenijskich społeczności.
Kiedy dzieliliśmy się z Kenijczykami, z jakiego powodu (“mzungu”) biegamy, to zdarzało nam się usłyszeć zaskoczenie czy niedowierzanie. My traktujemy bieganie jako pasję, która przedłuża naszą sprawność i wyciąga nas na świeże powietrze. Dla nas pociąg do zawodowstwa dawno odjechał i to z zupełnie innego peronu. Pomimo tego, że nasze tempa nie powodują (jeszcze) wygranych, to my dalej poświęcamy na to czas i uwagę. Tutaj ten czas jednak przelicza się na trening, a on dalej na wygraną. Dla dla Kenijczyków bieganie jest jedną z możliwości podniesienia swoich zarobków, ale i ogólnego statusu społecznego. Kenia, mając wiele fenomenalnych wzorców do naśladowania i całą kulturę biegową podaną na tacy, jest to praktycznie niemożliwe do uniknięcia. Młodzi biegacze i biegaczki od najmłodszych lat wierzą, że to właśnie bieganie jest odpowiedzią na wiele wyzwań życiowych. My mamy Małysza i Lewandowskiego, a Kenijczycy mają Kipchoge i Keino.
Niestety, jest i też smutny aspekt traktowania biegania jako jedynej pracy i leku na nierówność społeczną. Bywa, że wraz z decyzją o inwestycji w bieganie dochodzi do wykluczenia innych aspektów życia (np.: edukacji), co powoduje, że porażki biegowe są wtedy dla Kenijczyków ogromnym niepowodzeniem. Często wystarczy nawet drobna, niedopatrzona kontuzja, aby zagrozić karierze. Nie wszyscy biegacze mogą tutaj liczyć na dobry sprzęt do biegania, bądź regularny masaż sportowy i opiekę fizjoterapeuty. Do tego konkurencja biegowa w Kenii, która jest ogromna, a także presja i wymagania ze strony społeczeństwa, rodziny jak i również trenerów. Tutaj każdy biegacz musi być wybitny, bo jeśli nie jest wystarczająco dobry to może nie zostać przyjęty do obozu czy szkoły o profilu biegowym. Bywa, że takie wykluczenie lub przypadki losowe sprawiają, że biegacze łatwo popadają w uzależnienia. Alkoholizm jest najpopularniejszym lokalnym uzależnieniem, na szczęście nie na dużą skalę.
O wielu tych historiach nie mieliśmy pojęcia wcześniej. Wcześnie patrzyliśmy na biegnie przez europejski pryzmat, jako element swojej persony, potwierdzenie sprawności i alternatywne spędzanie czasu. Do Iten przyjechaliśmy z nieświadomym naiwnym przekonaniem że w tej biegowej Mekce sportu wszystko co dookoła będzie w dość pozytywne i w pięknych barwach. Z pewnością problemy i wyzwania to tutaj nie powód do przechwałek. Z naszego doświadczenia trudniejsze tematy też nie są łatwo podejmowane i raczej wspominanie dopiero po rozgrzewce znajomości i zbudowaniu zaufania. My jednak w ciągu pięciu tygodni poznaliśmy kilka historii na własne oczy i odczuliśmy je na własnej skórze. Mieliśmy okazję biec kilka razy z byłym maratończykiem, zwycięzcą kilku wyścigów, który popadł w alkoholizm. Raz przyszedł do nas osobiście prosić o pieniądze. Po tej wizycie trzy osoby ze społeczności rozmawiały z nami o tym, jak na tę sytuację najlepiej zareagować. Nie była to odosobniona sytuacja.
Oczywiście pozytywnych przykładów jest więcej. Kenijczycy, którzy z różnych powodów nie wracają do treningów, próbują odnaleźć się na nowo w rzeczywistości. Wracając do przerwanej edukacji, zakładają firmy, wstępują do armii (tam wymagany jest jednak odpowiedni poziom edukacji) czy też inwestują czas w rozwój swoich małych gospodarstw.
Przez 5 tygodni, dzień w dzień, obserwowaliśmy lokalnych biegaczy. Staraliśmy się poznać ich technikę, uważność i sprężystość biegu. Ta odczuwalna lekkość spędzała nam sen z powiek. Sami próbowaliśmy tak biegać wprowadzając drobne zmiany w naszych postawach. Sztywno nam to na początku wychodziło, aczkolwiek coś zaczęło się powoli zmieniać. Myślę, że nabraliśmy nie tylko tej odwagi i lekkości biegowej, ale i również poczucia przynależności. Dodatkowy wpływ na to miały z pewnością dwa treningi na bieżni, które realizowaliśmy tuż obok Eliuda Kipchoge i jego zespołu. Czuliśmy, jak ciało samo zmieniało wtedy swoją dynamikę i samoistnie przyspieszało. Podobnie czuliśmy się kilka razy, kiedy mogliśmy być prowadzeni przez Kenijczyków na treningu. Nogi automatycznie się synchronizowały, a nawet wyrównywał się nasz oddech i ruch ramion. Udzielało się nam również ich skupienie i cisza, kiedy pojawiało się mocniejsze tempo albo podbieg.
Dzięki bieganiu z lokalnymi sportowcami szybko zmieniła nam się perspektywa tego, na co naprawdę ważne jest podczas treningu. Żele, elektrolity, czy potreningowe białko roślinne w pewnym momencie zaczęło się wydawać się fanaberią. Nie mówiąc już o naszym europejskim weganizmie. Praktycznie nigdy nie widzieliśmy Kenijczyków spożywających żele, czy potreningową odżywkę. Na biegach poniżej 18K rzadko też pili wodę. Nie raz pytaliśmy o powód takiego wyboru. Przede wszystkim nie ma dostępu do takich produktów, a jeżeli już są, to zbyt kosztowne. Od innych słyszeliśmy, że nigdy nie wiedzą, co może się zdarzyć w ciągu biegu i wierzą, że warto po prostu trenować wytrzymałość również w ten sposób.
Jest wiele aspektów w kenijskim podejściu treningowym, które są wyjątkowe. W treningu u wielu można wyczuć pełne skupienie i dedykację. Najlepiej obrazowały to koszulki z napisem “No talent. All guts”, którą widzieliśmy kilka razy. “Nie talent, a trzewia”. Po treningu nasi przyjaciele rzadko dzielili się większymi przeżyciami dotyczącymi treningu. Rzadko korzystając ze Strava czy innych sportowych mediów społecznościowych. Nie myślą w trakcie czy po biegu o tym, jak się tym treningiem podzielą z innymi. Dzięki tym wspólnym treningom z pewnością zmieniło nam się podejście do tego, co jest dla nas ważne, a co nie w naszych treningach. Myślę, że trochę wyluzowaliśmy z uważnością dot. suplementacji, ciuchów, czy butów. Przypomnieliśmy sobie natomiast jak ważne są odpoczynek i drzemki, a także lekkość, dedykacja, skupienie i pusta głowa. To jednej z najcenniejszych lekcji, po które tutaj nieświadomie przyjechaliśmy. Obyśmy ich szybko nie zapomnieli i wrócili na stare tory chociaż z odrobiną kenijskiej mądrości.
Pierwszy poranek po powrocie z Kenii był nietypowy. Smutek pomieszany z tęsknotą za ciepłem ludzi i prostotą dnia. Nie mieliśmy jednak większej możliwości, żeby odpocząć po długiej podróży i drastycznej zmianie otoczenia. Od razu po przyjeździe, na drugi dzień prowadziliśmy dwudniowy warsztat z klientem wracając na pełne zawodowe obroty. To taki przyspieszony powrót do rzeczywistości. Trochę jak zimny prysznic, choć nadal pozostawiający twarz jeszcze ciepłą od słońca.
Na szczęście tuż po wylądowaniu udało nam się zrzucić plecaki, przebrać się i na zmęczeniu podróżą wybiec przed zachodem słońca sprawdzić jak to jest biegać na nizinach i na płaskim. Podczas tego biegu Justyna czuła się jakby biegała po raz pierwszy. Miała wrażenie, że ciało rzeczywiście było w Polsce, ale umysł biegał jeszcze gdzieś po czerwono ziemistych drogach. U nas obojga nogi niosły się same, a serce tylko delikatnie zwiększyło obroty. Stopy ewidentnie same szukały czegoś innego niż asfalt czy beton. Niewątpliwie czuliśmy zmiany w ciele, ale nie tylko chwilowy skok wydolności, ale też wyżej podniesione nogi, czy trochę więcej lekkości. Pierwsze podbiegi w płaskim łódzkim były dla nas prawie nie zauważalne. Robiliśmy je mocniej i zdecydowanej niż wcześniej. Efekty treningu w hipoksji widzieliśmy patrząc na tętno serca oraz tempo podczas treningów, choć to dopiero kolejne tygodnie potwierdzą nam rzeczywiste zmiany. Wierzymy, że trening w Iten w pewnym sensie uratował też nam przerwane przygotowania pod nadchodzące maratony w Paryżu i w Bostonie.
Przy okazji tego artykułu chcieliśmy szczególnie podziękować naszej biegowej społeczności w Polsce: Arturowi Kozłowskiemu z planbieganie.pl za dobre słowa i wsparcie (i odpowiednie trenowanie!); Robertowi Nowickiemu noszącemu tytuł fizjoterpeuty, choć dla nas okazał się szamanem; Aleksandrze Brzezińskiej za wszystkie podpowiedzi z jej wyjazdu do Iten; a także naszej grupie biegowej Swords Athletics z Warszawy, która jarała się tym wyjazdem wspólnie z nami i BBL Zduńska Wola, z którymi dzielimy lokalne łódzkie ścieżki.