5 marca 2007 Redakcja Bieganie.pl Sport

Kara śmierci


Co dzieje się z człowiekiem, kiedy odbierze się mu nadzieję?

To był mój ostatni rok szansy na wielkie bieganie. Wiosenny obóz w
Szklarskiej był niesamowicie intensywny. Wkładałem maksimum wysiłku i uwagi w
każdy trening. Każdą rozgrzewkę celebrowałem, osiągałem apogeum koncentracji.
Musiało mi się udać! W drugim roku służby wojskowej w Legii następowało
naturalne sito – zawodnicy, którzy nie zrobili wyśrubowanego minimum na klasę
sportową, nie mieli szansy dostać stypendium, by kontynuować przygodę z
bieganiem na stopniu zawodowym.

Wracając z obozu byłem tak wyczerpany, że już przed Jelenią Górą zapadłem w
głęboki sen. Po tygodniu odbyły się pierwsze zawody na 3 kilometry. Wypadłem
bladziutko, biegnąc jakbym przepychał szafę. Nie zmartwiłem się tym – wprost
przeciwnie. Zawody te miały charakter typowo przetarciowy i po prostu należało
się na nich przemęczyć. Liczyło się trenowanie odporności psychicznej. Po tych
zawodach mogłem już wyluzować i czekać na pierwsze jaskółki pojawiającej się
formy. Szło to dosyć opornie, bo przemęczenie poobozowe nadal dotkliwie dawało
się odczuć. Kolejnym startem było 5 kilometrów. Nadal biegło mi się ciężko ale
wynikiem 14:38 poprawiłem rekord życiowy. Dopiero za kolejny tydzień miałem
pokazać na co mnie stać. Bariera 30 minut na 10 kilometrów wydawała się jak
najbardziej do pokonania.

Po dwóch dniach poczułem pierwsze obroty. To swoiste poczucie lekkości,
zastępujące dotychczasowy ołów w nogach dodało mi skrzydeł. Fakt, że nie
przebywałem na kompanii, a figurowałem na liście obozowiczów bielańskiego
COS, pozwolił mi fantastycznie się odprężyć. W rzeczywistości
przebywałem w domu, a na Bielany miałem tylko 10 minut autobusem. Zacząłem
myśleć – pewnie polecę gdzieś 29:30-29:45. To da mi podstawę do przebiegnięcia
maratonu gdzieś w 2:15 albo jeszcze lepiej. A jeśli tak, to posypią się
zaproszenia na najlepsze maratony w Europie, a kto wie – może i w Stanach?

Nic nie stało na przeszkodzie, żeby zrealizować te założenia, gdyby karta
szczęścia nagle się nie odwróciła. Pewnego dnia, na luźnym treningu doznałem
zerwania więzadeł kręgosłupa w odcinku szyjnym. Pierwsze co poczułem, to był
potęgujący się ból. Od razu powiadomiłem trenera, który skierował mnie do
profesora Sowińskiego w szpitalu na Solcu. Prześwietlenie potwierdziło diagnozę
– byłem wyłączony z treningów na bardzo długi czas, praktycznie do wyjścia z
wojska.

Natychmiast musiałem stawić się na kompanię – mój dalszy pobyt na obozie był
bezpodstawny. Zaraz potem szef sekcji LA, były zasłużony oszczepnik z czasów
wunderteamu, powiedział mi cynicznie: "masz zaraz zdać do magazynu cały swój
sprzęt i to do ostatniej sznurówki. Dla mnie już jesteś h…em a nie zawodnikiem
– skreślam cię z listy członków sekcji".

Na początku nie zrozumiałem co to za słowa, którymi ten człowiek do mnie
mówi. W mgnieniu oka, z zasłużonego zawodnika stał się dla mnie dzikusem z
dżungli, rzucającym dzidą. Poczułem jak zimny pot strużkami cieknie mi po
plecach. W kilka chwil przeżyłem błyskawicznie całe moje bieganie od początku –
nadzieje, zwycięstwa, przełomy formy i na końcu… ciemność. Nareszcie dotarło
do mnie, że oto dostałem, jako biegacz, karę śmierci – potężny kopniak ze
strąceniem w niebyt. Przez chwilę stałem tak, jak sparaliżowany, czekając jak
gdyby na odwrócenie wyroku. Nic takiego nie nastąpiło – szef sekcji z wyrazem
znudzenia na twarzy zajął się swoją codzienną czynnością służbową –
rozwiązywaniem krzyżówki w Sztandarze Młodych.

Kolejne dni przyniosły kolejne upokorzenia. Akurat konstruowano prostą do
sprintu i skoku w dal wzdłuż ulicy Myśliwieckiej. Gotowy był już beton i
wypadało teraz już tylko wylać tartan. Zanim to nastąpiło, ktoś mądry
zorientował się, że w konstrukcji popełniono błędy. Należało teraz skuć ręcznie
sporą część wylanego betonu. Domyślacie się komu powierzono ową czynność? No
właśnie… w tych dniach przechodnie na ulicy Myśliwieckiej aż przystawali,
dziwiąc się nielogicznej sytuacji – oto jakiś żołnierzyna z gorsetem na szyi kuł
młotem beton, krzywiąc się z bólu za każdym razem. Wiadomo – rozkaz w wojsku to
rzecz święta.

Żeby było śmieszniej, nie dawano mi przepustki, abym udał się do szpitala
wojskowego. Wkurzony takim obrotem sprawy, sam uciekałem na noc do domu,
popełniając tzw. samodzielne oddalenie się z kompanii. Ale było mi już wszystko
jedno – narosła we mnie taka złość, że z zaciśniętymi zębami zacząłem powoli
truchtać. To musiał być instynkt samozachowawczy – bieganie potrzebne mi było
jak powietrze i nie mogłem z niego zrezygnować, nawet za cenę bólu. Nawet
oglądając telewizję powtarzałem bez przerwy wyprostny nóg, z ciężarkami
przywiązanymi do butów. Ćwiczenie to wzmacniało moje mięśnie czworogłowe ud i
pozwalało zachować nadzieję.

W jakiś czas potem mogłem już biegać bez gorsetu. Postanowiłem sprawdzić ile
straciłem z formy po tym niefortunnym wypadku. Akurat przypadała kolejna edycja
Grand Prix Natolina w Lesie Kabackim. Miałem cichą nadzieję na miejsce w
pierwszej dziesiątce. Jak się okazało przybiegłem drugi a towarzyszący mi Janek
Marchewka aż pokręcił głową z niedowierzaniem. A więc nie wszystko było
stracone!

Ta nadzieja dodała mi skrzydeł i nie pozwoliłem już jej się wymknąć. Od tego
momentu główny akcent położyłem na siłę biegową i był to strzał w
dziesiątkę.

Kolejne zawody to memoriał Tomasza Hopfera. Nie mogłem się nadziwić jak lekko
przyszło mi je wygrać. Pech chciał, że na zawody przyjechała telewizja, a ja
przecież byłem na nielegalnym oddaleniu. Redaktor Pawelec już przytknął mi
mikrofon do ust, kiedy ja zdesperowany poprosiłem by zatrzymać pracę kamery. W
krótkich słowach powiedziałem redaktorowi, że pokazanie materiału oznacza dla
mnie 3 miesiące aresztu wojskowego. Na szczęście redaktor poszedł mi na rękę i
za moją sugestią wykadrował cały moment ze mną, a wstawił epizodzik ze środka
stawki. Pozostawał problem nazwiska zwycięzcy. Na to też znalazł się sposób.

Tego lata na warszawskich biegach ulicznych pojawił się nowy, nieznany nikomu
zawodnik. Wygrywał bieg za biegiem, a jego nazwisko nic absolutnie nikomu nie
mówiło. Koledzy biegacze, czytając komunikaty w prasie zapytywali mnie – któż to
zacz ten… Tadeusz Wojciech, który właśnie wygrał bieg w Natolinie? Z kolei
koledzy obecni na tych zawodach, oburzeni, próbowali skłonić mnie do
sprostowania pomyłki. W obydwu przypadkach udawałem bardzo zdziwionego. Wiadomo
– licho nie śpi…

Cały ten korowód z pseudonimem wziął początek w opowieściach mojego ojca.
Niewiele osób wie, że przedwojenni gimnazjaliści mieli surowo zabronione
startowanie w zawodach, lub chociażby treningi w klubach. Motywowano to tym, że
młodzież trenująca niewłaściwie się prowadzi i nie wolno gimnazjalistom z takimi
się zadawać. Zakazy takie sprytni gimnazjaliści omijali używając pseudonimów.
Mój ojciec zdobył Mistrzostwo Warszawy w boksie występując pod pseudonimem, a
rozbity nos wytłumaczył mojemu dziadkowi… grą na bramce w piłkę nożną.

Na pseudonim złożyły się moje dwa imiona i cały spisek nigdy się nie
wydał.

Na koniec sezonu pobiegłem maraton w Budapeszcie (to było tuż po moim wyjściu
z wojska). Wynik 2:18:33 do dziś jest moją życiówką.

A kara śmierci? Skazany sam ją unieważnił.

Możliwość komentowania została wyłączona.