15 lipca 2019 Redakcja Bieganie.pl Lifestyle

autobus zwany podążaniem


Dzisiaj będzie w pośpiechu, niczym jazda A przez Warszawę w późnych latach 80-tych. To taka okołosportowa anegdotka z rodzaju tych, w które sam sobie nie wierzę – tym bardziej, gdy je komuś opowiadam na głos.

Mam kilka takich w zanadrzu – np. o tym, jak proszący o anonimowość Michał Krukowski przyjechał kiedyś na obóz do Spały z 4-metrowym pytonem i ja z obydwoma gadami mieszkałem w jednym pokoju, i w nocy byłem lekko niespokojny, ale Michał uspokajał, że zwierzątko jadło kilka tygodni wcześniej i nie powinno" być głodne. Albo o tym, jak na biegu ultra pod Chojnikiem piłem wodę z kałuży i mi smakowała. Albo o wyprawie na zawody do Nowego Mesta w Czechach, które w dniu wyjazdu okazało się Nowym Mestem na Słowenii (dojechaliśmy, zwyciężyliśmy, ledwo zarobiliśmy).

Ale ów wymieniony w pierwszym zdaniu autobus linii pospiesznej A pojawił się nie bez kozery. I może uda się z tej strzelby Czechowa coś pod koniec ustrzelić. A przynajmniej sprokurować jakiś wybuch. Otóż chciałbym poprzez własne wspomnienia zachęcić każdego do refleksji na temat uciekających i gonionych środków lokomocji miejskiej.

Jako dziecko przełomu systemów (lewa nóżka biega sobie w polsportach po PRL-owskim żużlu, prawa w adidasach z odzysku przemierza już tartanową czasoprzestrzeń lat 90-tych) odczuwałem dojmującą niepewność transportową. Gdy o świcie do swojej szkoły wstawałem, autobusy i tramwaje jeździły według losowego rozkładu jazdy. Do podstawówki miałem 6 km w linii prostej, linią 195 sama jazda zajmowała mi około pół godziny i ani razu nie można było z całą pewnością stwierdzić, czy będzie to raczej 29 czy 49 minut.

Autobus poza spontaniczną godziną przyjazdu był przepełniony, tym przepełnieniem złożonym z zapachów z ust, spod pach i ze stóp – zagęszczonych do 10,8 obywatela na metr kwadratowy. Częstokroć więc wcisnąć się dało, ale już wyjść nie bardzo (ja to ten drobny chłopiec z rozmarzoną i zalęknioną zarazem twarzą, który boi się krzyknąć głośniej: Przepraszam, muszę wysiąść!") – no i wówczas droga do szkoły wydłużała się o jeden duszny przystanek, czyli około 300 nadmiarowych metrów. Była to dodatkowa zmienna, przez którą czasem wbiegałem do budy" równo z dzwonkiem.

W dodatku na pierwszych lekcjach we wtorki i piątki była w piątej klasie matematyka ze strasznym panem dyrektorem. Krótka charakterystyka postaci: szarpał za ucho, kazał nosić zapominalskim cyrkle na szyi, a co najważniejsze twierdził, że nie ma czegoś takiego jak spóźnienie – jest po prostu zbyt późne wyjście z łóżka i domu. Koszmar małoletniego humanisty.

W związku z tym, zdążyć na autobus było sprawą honorową, kwestią życia i śmierci. A żeby dobiec do puenty, muszę opisać z grubsza mapę komunikacji miejskiej na moim osiedlu. Dwa najczęściej (przypadkowo zarazem) kursujące linie, to „normalne" 195 i pospieszne A – jadące na początku przez moje osiedle wspólnie, potem ruszające jednakowoż z dramatycznie różnymi prędkościami w kompletnie różnych kierunkach Warszawy. 195 po opuszczeniu Ursynowa wlokło się niemiłosiernie na Sadybę niczym ciuchcia bieszczadzka, natomiast A odpalało rakiety obierając trajektorię na Śródmieście, mieszając opisywane wcześniej zapachy w trybie ekspresowym –  zamieniając się tym samym w broń chemiczną dalekiego zasięgu.

Ja chciałem zdanżać na ten pierwszy autobus. Schemat postępowania był następujący – wychodziłem za drzwi mieszkania na ósmym piętrze i patrzyłem prze okno klatki na zakręt, gdzie majaczył poprzedni przystanek. Gdy nie było tam czerwonego przegubowca, spokojnie czekałem na windę, a potem z opuszczoną głową powoli, szedłem sobie w stronę niewoli, na przystanek następny. Gdy jednak zza rogu wyłaniało się 195, rozpoczynały się zawody: ja kontra autobus. Pędziłem dudniąc po schodach, wybiegałem na dwór. Przed drzwiami klatki przejeżdżało właśnie 195. Zamiast gonić je na moim nominalnym przystanku leciałem na skos przez osiedle do przystanku czwartego z kolei. Gdzieś pod koniec 4 klasy zaczynałem na swój autobus zdanżać – pokonując około 1000 metrów w 4 minuty robiłem konkretny trening średniodystansowy.

To było później, chyba w kwietniu klasy piątej. W ten dzień miała być na pierwszej lekcji klasówka z dyrektorem. Stres i kute na blachę wzory na objętość ostrosłupa. Jak zwykle niedospany, na klatce błyskawicznie się otrzeźwiłem – zobaczyłem autobus wychodzący dynamicznie z zakrętu. Biegiem na dół… przed klatką zamiast ryku silnika tylko dym spalin, a więc trzeba było się wyjątkowo sprężyć! Przez osiedle leciałem z cyrklem na szyi i ciężkim plecakiem, co dodatkowo utrudniało mi zadanie. Mimo to Wiktoria! Wcisnąłem się w ostatniej chwili w ostatnie drzwi, ostatniego w tej godzinie pojazdu – wprost w nasączony prywatnymi zapachami ursynowian fragment przestrzeni wielkości skulonego piątoklasisty. Byłem szczęśliwy i w duchu szykowałem się już na batalię o czwórkę z geometrii.

To było jednak A, o czym przekonałem się na następnym przystanku. Zostałem wystrzelony z objawami zaczadzenia na chodnik niedaleko Śródmieścia, jakieś 3 kilometry od szkoły. W ten dzień stałem się długodystansowcem.

 

 

____________________

Kuba
Wiśniewski jest redaktorem naczelnym bieganie.pl. Na razie brak mu
czasu na wypisanie pełnej listy swoich osiągnięć. Swoje frustracje i
niespełnione ambicje prezentuje między innymi na
 Instagramie.

Możliwość komentowania została wyłączona.