5 marca 2007 Redakcja Bieganie.pl Lifestyle

Opowieści o Grunwaldzie cz.III


Antymaraton Gdańsk’96


Trzeci odcinek "Opowieści o Grunwaldzie 1411" miał dotyczyć biegu 24
godzinnego rozegranego w czerwcu 1997 w Warszawie. Jednak ponieważ zbliża się
dużymi krokami maraton w Gdańsku, pragnę podzielić się w tym odcinku pewną
historią która niestety systematycznie powtarza się każdego roku na tymże
maratonie.

Był rok 1996. Po raz pierwszy przyjechaliśmy z całym klubem na maraton w
Gdańsku, przy czym okazało się (nomen omen) że jest on organizowany po raz
pierwszy (wcześniej rozgrywano półmaraton). Bez problemu trafiliśmy do biura
zawodów gdzie poznaliśmy baaaardzo sympatyczne dziewczyny zajmujące się zapisami
na zawody (pozdrawiam). Już mieliśmy wychodzić, kiedy podsłuchaliśmy (niechcący
oczywiście 😉 jak zawodnicy opowiadają sobie o medalach które dostali.

Trochę zaskoczeni i skołowani podchodzimy bliżej i pytamy o co chodzi. Buzie
opadają nam szeroko kiedy dowiadujemy się że na tych zawodach medale dostaje się
już na starcie, w biurze maratonu!!! Pomysł zgoła niesamowity i niepraktykowany
chyba nigdzie indziej na świecie. Jak już powiedziałem buzie opadają nam
szeroko, tym bardziej gdy po natychmiastowych poszukiwaniach w otrzymanych
reklamówkach nie znajdujemy nic co by przypominało medale. Nieźle już
zaskoczeni, choć jeszcze w dobrym humorze maszerujemy z reklamacją. I tu od
jednej z "ważnych pań" dowiadujemy się że i owszem, medale dostaje się "od razu"
w biurze zawodów, ale zaszczyt ten dotyczy tych tylko którzy pojawili się w
biurze odpowiednio szybko, gdyż jest ich mocno ograniczona ilość. Nasza reakcja
jest oczywista – staramy się zwrócić uwagę na mocno nietypowe i niesprawiedliwe
rozwiązanie (wszak dla maratończyka-amatora nie ma większej świętości i nagrody
niż wręczany na mecie medal).

I tu wybucha bomba. "Ważna pani" z rozbrajającą pewnością siebie, tonem
znanym nam z akademickich dziekanatów oraz urzędów pocztowych i "Społemowskich"
sklepów, oznajmia nam że jak się komuś nie podoba to nie musi startować gdyż
nikt go o to nie prosi. A tak w ogóle to nie wie o co nam chodzi – według niej
medale powinny być tylko dla zwycięzców.

Będę szczery – po usłyszeniu takiej odpowiedzi krew się w nas zagotowała.
Rozumiem że nie każdy zna się na sporcie, ale umieszczanie takich osób w gronie
ludzi odpowiedzialnych za obsługę zawodników jest skandalem. Nie tracąc czasu na
zbędne rozmowy uderzamy ze skargą bezpośrednio do dyrektora zawodów. I tu już
spotyka nas absolutna niespodzianka – pan dyrektor tłumaczy się tym że maraton
organizują po raz pierwszy i nie wiedzieli że medale daje się na mecie!!! Pani w
biurze ma prawo być zdenerwowana, gdyż siedzi tu już 10 godzin. A w ogóle to
trochę przesadzamy. Do rozmowy przyłączają się inni zawodnicy, ale to już koniec
rozmowy. Dyrektor nic więcej do powiedzenie nie ma.

No więc jak on nie ma nic do powiedzenia, to powiem ja: czasami w pracy też
siedzę po 10-12 godzin i gdybym w ten sposób potraktował klienta to wyleciałbym
z roboty w trybie przyśpieszonym.

Dla relaksu idziemy porozmawiać z "naszymi" poznanymi wcześniej młodymi
dziewczynami z biura. Mówimy im jaka jest sytuacja: że skończyły się medale i
ludzie odchodzą z kwitkiem, oraz w jaki sposób traktuje się tu zawodników. I
nigdy nie uwierzycie w to co teraz opowiem: dziewczyny prowadzą nas (sztuk dwa)
na tyły biura, otwierają pewną szafkę i co widzimy? W kilku równych rządkach
leży sobie tak na oko coś koło 50 medali! Mamy sobie wziąć po jednym. Okazuje
się że medale te zarezerwowali sobie organizatorzy i różnego rodzaju działacze
oraz "ważne" osoby na pamiątkę. Tak po prostu! My będziemy biec 42km a oni
powręczają sobie nasze medale! Szlak nas trafił i tyle nas w biurze zawodów
widzieli.

Chciałbym powiedzieć że nie wzięliśmy sobie po medalu, ale bym skłamał.
Niestety nie każdy zawarł odpowiednie znajomości i wielu amatorów takich jak my
powróciło do domu bez pamiątki. Nie jestem polityczny. Nie interesuje mnie ani
lewa, ani prawa strona. Ale właśnie na maratonie w Gdańsku nauczyłem się jak
działa aparat partyjny. Gdyby ktoś nie wiedział, to organizatorami tych zawodów
jest NSZZ Solidarność, a jego "medalowi" działacze piastują wszystkie
funkcje organizacyjne o czym można przekonać się czytając informator.

No cóż, historia jak historia. Każdy mógłby przytoczyć podobną – w końcu nie
po raz pierwszy polityka miesza się ze sportem. Ale to była dopiero przygrywka
do tego co nas jeszcze mogło w Gdańsku spotkać.

Każdy kto biega maratony wie, iż istnieje grupa ludzi którzy lubią się, tak
dla zabawy, ubierać na zawodach w różne przebrania. Jeżeli ktoś nie jest
zawodowcem i ma w sobie trochę dowcipu to i on się zabawi i kibice też mają
dodatkową rozrywkę gdy zobaczą biegacza przebranego za niedźwiedzia, kelnera,
sędziego piłkarskiego lub cokolwiek innego (że przytoczę tylko najsłynniejsze
polskie kreacje). Od czasu do czasu kiedy absolutnie nie mamy formy, też lubimy
się za coś przebrać.

Tak więc w 1997 roku w Gdańsku na starcie honorowym w bramie Stoczni
Gdańskiej stanęliśmy we trzech ubrani tylko i wyłącznie w ręczniki kąpielowe.
Przepasaliśmy je sobie wzdłuż bioder w stylu "prysznicowym" i poklepywani przez
innych zawodników czekamy na start. Numery startowe regulaminowo z przodu. Ale
niespodzianka nie każe na siebie długo czekać: przechodzący obok sędzia
zatrzymuje się, przygląda się nam chwilę, po czym każe nam
natychmiast przebrać się w strój sportowy, bo inaczej nie
zezwoli nam na start!

Żaden maratończyk nie jest mięczakiem. Reakcję sędziego bierzemy więc za żart
– wszak jeżeli ktoś nosi sędziowską plakietkę to znaczy że jeździ trochę po
zawodach i na pewno takie rzeczy już widział. Start honorowy. Przemarsz pod
pomnik czynu. Przemarsz na start ostry. Na pięć minut przed startem podchodzi do
nas ten sam sędzia w towarzystwie innego i (uwaga) już krzykiem każe nam się
wynosić! My nic, stoimy, z tłumu zawodników dobiegają nas słowa wsparcia.


Pan Sędzia
krzyczy na nas (!), wyzywa od oberwańców i
pijanych gówniarzy machających gołymi pałami! Tego nam już za
dużo, zwłaszcza że na pijanych to nie my wyglądamy a ktoś inny. Następuje kilka
ostrych słów. Widząc, że nie zamierzamy się ruszyć z miejsca Pan
Sędzia
ochoczo oznajmia nam że zostaliśmy zdyskwalifikowani i że idzie
po policję by się nami zajęła.

Na szczęście dalszą narastającą awanturę przerywa strzał startera.
Postanawiamy biec pomimo dyskwalifikacji, wszak nie po to jechaliśmy 700km by
teraz się nie przebiec, zwłaszcza że (he,he,he) medale już przecież dostaliśmy!
Mamy tyle adrenaliny że pierwsze kilometry biegniemy poniżej 4 minut na kilometr
(dla nas to szybko)

Całe szczęście na trasie biegu żaden sędzia więcej się nas nie czepiał.
Opaliliśmy się strasznie i zebraliśmy olbrzymie owacje od publiczności na całej
trasie biegu (zwłaszcza na rynku Gdańskim). Niesmak jednak pozostał
straszny.

W następnych latach ponownie startowaliśmy w Gdańsku. Organizacja nie
poprawiła się ani trochę – dalej organizatorzy na różne sposoby dają wszystkim
zawodnikom biegającym powyżej 3 godzin do zrozumienia że tylko przeszkadzają.
Najważniejsze jest wszak, by partia się "pokazała" a nie
biegacze. Nie jest to tylko moje zdanie gdyż rozmawiałem o Gdańsku z wieloma
innymi zawodnikami. Zresztą każdy, kto choć raz tam startował wie o co mi
chodzi.

Ale pobiec mimo wszystko warto. Jest to tak piękne miasto, że nie potrafię
oprzeć się pokusie odwiedzenia go choć ten jeden raz w roku. Coś tam zmieniło
się na lepsze – medale dają już na mecie, jednak muszę stwierdzić że są to
najbrzydsze medale jakie w życiu widziałem.

Ciekawe co przyniosą tegoroczne zawody. Czy znowu będzie mniej startujących
(jak co roku) czy może w końcu będą dawać lepsze medale czy też może znowu
zdyskwalifikują klub Grunwald 1411?

Bo zapomniałem powiedzieć.

Nie mamy formy.

A jak nie mamy formy to się przebieramy. W tym roku wystąpimy jako bokserzy –
w rękawicach i kaskach. Ciekawe jak tym razem uzasadnią dyskwalifikację –
przecież jest to strój sportowy!

Możliwość komentowania została wyłączona.