Redakcja Bieganie.pl
Zegarek, pulsometr, GPS, telefon, MP3… Gadżety elektroniczne dla biegaczy pojawiają się ostatnio lawinowo – produkowane przez producentów elektroniki, sprzętu sportowego oraz alianse strategiczne jednych i drugich. Każda nowość na rynku powoduje odpowiedź konkurencji. W odpowiedzi na system Nike+ opracowany przez Nike i Apple, w zeszłym roku na rynek trafił Adidas MiCoach – efekt współpracy Adidasa z koreańskim gigantem elektronicznym, Samsungiem.
MiCoach ma być – wg producenta – najbardziej zaawansowanym interaktywnym systemem treningowym dostępnym na rynku. Od razu muszę przyznać, że jak czytam coś takiego, lekko mnie mdli od marketingowej nowomowy. No, ale tak się tego typu teksty formułuje ( i tłumaczy, bo to żywcem tłumaczone z angielskiej wersji). Jako wielbicielka Forerunnera 305 nie mogę się też oprzeć wrażeniu, że te wszystkie finezyjne zestawy z telefonami, ipodami, bransoletkami etc. – to takie gadżety w stylistyce Magdy M. oraz innych bohaterów współczesnych miejskich seriali. Ale że ja sama bywam gadżeciarą (wspomniany Forerunner, wcześniej Timex, a także Nike Sport Band, nie licząc kolorowych designerskich myszek i innych takich) – postanowiłam zaryzykować.
Do testowania miCoacha przystąpiłam jednak z pewna rezerwą. Najpierw uruchomiłam telefon. Samsung F110 to serce systemu – telefon, odtwarzacz, radio, wyświetlacz, trener w jednym. Telefon jak telefon. Podobno jest dostępny w siedmiu wersjach kolorystycznych, ja miałam zwykły stalowoszary, więc żadnych fajerwerków, gdyby był różowy albo czerwony to już byłby szczyt obciachu. To, co go wyróżnia, to oczywiście logo Adidasa. Na pierwszy rzut oka. Na drugi rzut oka – także zestaw domyślnych obrazków do ustawienia w charakterze tapet – wszystkie mają motywy biegowe. W treningu to co prawda specjalnie nie pomaga, ale i nie przeszkadza. Za to stanowi taka motywująca wizytówkę, zwłaszcza na dużym, dwucalowym wyświetlaczu.
W ramach standardowych funkcji, telefon posiada jeszcze radio, odtwarzacz MP3, aparat o rozdzielczości 2 megapiksele, pamięć o pojemności 1 GB oraz łączność USB oraz Bluetooth, umożliwiające przesyłanie plików multimedialnych oraz synchronizację z komputerem. Odtwarzacz MP3 oferuje kilka dodatkowych bajerów w postaci listy tzw. piosenek motywujących oraz piosenek „na tempo”. I planując trening można sobie wybrać, czy chcemy te motywujące, czy jednak te podkręcające obroty. Oczywiście, radia i MP3, ale i trenera, słucha się za pośrednictwem słuchawek. Truizm, ale zwracam na to uwagę, bo do telefonu są dołączone bardzo dobre słuchawki sportowe – na pałączkach na uszy, bardzo dobrze trzymają się rzeczonych uszu i nie spadają nawet przy interwałach. Duży plus, do tej pory musiałam przytrzymywać słuchawki opaska lub czapką.
Telefon miCoach współgra z sensorem kroków oraz pulsometrem. Te oczywiście już są osobnymi urządzeniami – sensor kroków, który mierzy dystans i ułatwia pomiar prędkości, ma wymiary mniej więcej 1,5 na 1,5 cm i można go łatwo zahaczyć o sznurówki do butów. Pulsometr to standardowa opaska na klatkę piersiową. Z informacji prasowych wynika również, że system miCoach składa się także ze specjalnie opracowanego na potrzeby systemu stroju Adidasa oraz strony internetowej miCoach, na której można przygotować indywidualne plany treningowe. O stronie jeszcze napiszę, ale od razu przyznam, że nie biegałam w stroju Adidasa, bo takowego nie posiadam, nie biegałam też w butach Adidasa, bo te, które mam, są w wersji letniej i już mocno sfatygowane. Być może dlatego miałam pewne problemy z systemem, ale o tym też za chwilę. Aha, i opaska na ramię do przechowywania telefonu w trakcie biegu.
Same plany treningowe można ściągnąć gotowe – jeżeli podamy nasz docelowy dystans i termin, w jakim chcemy go pobiec, system „wypluje” nam gotowy plan treningowy. Plany zostały opracowane we współpracy z amerykańską firmą www.athletesperformance.com. Ponieważ jednak okres testowania nałożył mi się na moje przygotowania do maratonu, postanowiłam z gotowych planów nie korzystać. Tym bardziej, że mimo iż zaznaczyłam opcję, ‘advanced’, wirtualny trener stwierdził, że te 8 czy 10 tygodni to zdecydowanie za krótko na przygotowania do maratonu. I najlepiej, żebym ten maraton pobiegła dwa miesiące później. Zatem – plan treningowy tak, ale tylko w pełnym cyklu. W sumie słusznie.
Mogłam, zatem skorzystać z drugiej opcji – samodzielnego wprowadzenia zaplanowanych wcześniej treningów. Czy też, używając języka miCoacha – stworzenia własnych treningów. Mogłam je oprzeć na kilku wyznacznikach – w zależności od czasu, dystansu, tempa, tętna, spalanych kalorii etc., mogłam też opracować trening interwałowy. Wszystko to zapisywało się w kalendarzu na stronie, a potem, po synchronizacji z telefonem – było przekazywane do telefonu. Do tego można sobie wybrać, czy wskazówek w trakcie treningu ma udzielać głos kobiecy, czy męski i w jakim języku (tu wybór jest dość ograniczony, ale wersje w najpopularniejszych językach, m.in. angielskim, są dostępne).
Potem już tylko wystarczyło wpiąć sensor kroków w buty, założyć pulsometr, podłączyć słuchawki do telefonu, wybrać określone opcje i – w drogę… Przed uruchomieniem treningu telefon jeszcze grzecznie pyta, czy ma grać i co ma grać w trakcie treningu, potem wyszukuje wskazania pulsometru i sensora kroków i już można biec. Pod warunkiem wszak, że oba urządzenia wyszuka. W przypadku pulsometru – nie ma z tym problemu.
Gorzej z czujnikiem ruchu – tu okazało się, że niestety, automatyczne wykrywanie nie zawsze działa. W tym przypadku nie działało w ogóle. Musiałam ręcznie wpisać numer urządzenia w telefon, a i tak nie za każdym razem oba urządzenia widziały się nawzajem. Co więcej, w sensorze kroków co jakiś czas – początkowo co kilka-kilkanascie kilometrów, potem coraz częściej, coś się obluzowywało i przestawało łączyć. I nie było na to sposobu. Sam sensor znakomicie trzymał się pod sznurówkami, ale co z tego, jeżeli bateria w nim latała jak Gagarin po kosmosie i wszelki zapis tracił sens. Czujnik kroków okazał się też sprawcą pewnego cudu treningowego – kiedyś po 25 minutach pokazywał, że przebiegłam już 10 km. Cud mniemany, normalnie rekord świata na trudnym krosowym treningu w środku grudnia. Co ciekawe, nie można go skalibrować po biegu, w domu, przy komputerze (jak na przykład w Nike +), tylko trzeba to zrobić bezpośrednio w telefonie, podczas biegu. Jeżeli się tego nie zrobi, można się potem spodziewać absurdalnego zapisu, jak mój – biegnąc w tempie 5:30 przez 54 minuty przebiegłam, wg sensora – 25,6 km. Dla mnie bomba, jadę po rekord świata w maratonie. Co ciekawe, do 4. km wszystko było w porządku, błąd pojawił się na 5. km beż żadnych wyraźnych przyczyn po temu (na szczęście kontrolnie miałam ze sobą Garmina).
O ile sensor kroków okazał się w moim przypadku kompletnym niewypałem (na palcach mogę policzyć treningi, na których nie sprawiał żadnych problemów i pracował jak należy), o tyle pulsometr działał bez zarzutu, a nawet okazał się bardziej przyjazny niż w podobnych urządzeniach. Po pierwsze, jego komunikacja z telefonem przebiegała bezproblemowo. I to nawet w tak ekstremalnych warunkach, jak mróz dochodzący do – 17 stopni. Po drugie – po tzw. assesment run, czyli biegu na 1600 m z maksymalną prędkością, system sam sobie poustawiał strefy tętna i oznaczył je kolorami. Niebieska to energy zone, odpowiednik naszego pierwszego zakresu, zielona (endurance) to drugi i dolny kawałek trzeciego zakresu (75-85 HR Max), żółta (strength zone) – to nasz trzeci zakres, czerwona (power zone) to wytrzymałość tempowa (90-95 % HR Max). Głos trenera informuje o przejściu do kolejnej strefy lub biegu poniżej zakładanego tętna. W przeciwieństwie do mniej zaawansowanych urządzeń, miCoach nie wyje i nie piszczy po przekroczeniu zakładanego tętna, a jedynie miłym stanowczym głosem każe wrócić do wybranej strefy. Nie reaguje też na lekceważenie tego polecenia. Kolory stref wyświetlane są również na wyświetlaczu telefonu, ułatwiając kontrolę w trakcie treningu.
Miły głos trenera w ogóle co jakiś czas informuje o tym, co robimy, dlatego telefon można spokojnie schować do kieszeni czy do specjalnego pokrowca na ramię. Można sobie wybrać, jakie parametry trener ma podawać – tempo, prędkość, tętno, liczbę kroków, czas, liczbę spalonych kalorii (bardzo motywujące, zwłaszcza o 6 rano). Można też ustawić, w jakich odstępach czasowych ma o tym informować. Najciekawsze jest ustawienie powiadamiania głosowego z nastaniem każdego „milestone”. Kamienie milowe treningu system dobiera sobie według znanych chyba tylko programistom zasad i można przez 5 minut nie usłyszeć ani słowa, a potem mieć komunikaty, co 27 sekund. Co bywa irytujące, jeżeli jednocześnie słucha się muzyki – wtrącenie trenera powoduje wstrzymanie odtwarzania. Można oczywiście zablokować głos trenera całkowicie, ale wtedy musimy trzymać telefon w ręku albo zdać się na intuicję i kontrolować ją tylko, co jakiś czas. Wyświetlacz LCD o przekątnej 2, 0” na bieżąco wyświetla upływ czasu, tętno (na kolorowym tle), dystans, prędkość oraz spalone kalorie.
Jeżeli chodzi o sam telefon i komfort korzystania z niego podczas treningu, to trudno je ocenić jednym zdaniem. Bo tak – do ustawień treningu przechodzimy bardzo prosto, naciskając specjalny przycisk z biegnącym ludzikiem. Proste. Potem, po znalezieniu wszystkich urządzeń peryferyjnych, po decyzji czy chcemy muzyki czy nie, możemy przejść na sterowanie treningiem za pomocą przycisku na kablu słuchawek – przyciskiem startujemy trening, krótkim przyciśnięciem – przerywamy, długim przyciśnięciem – kończymy i zapisujemy. Po czym bezpośrednio możemy rozpocząć następny trening. To umożliwia dość łatwe operowanie zapisem treningu podczas biegu i nawet w rękawiczkach. Jednak już nadejście połączenia lub sms-a podczas biegu powoduje problemy – odebranie połączenia powoduje przerwanie treningu, żeby odczytać sms-a, trzeba właściwie zamknąć sesję treningową i potem rozpocząć nowy trening. I nie przyjmuję argumentu, że podczas treningu się nie gada i nie czyta sms-ów – czasami zdarzało mi się odebrać telefon, choćby po to, żeby powiedzieć, że oddzwonię po treningu. Co jeszcze… Warto pamiętać, żeby przed planowanym treningiem solidnie naładować telefon. Jeżeli pracują wszystkie funkcje i wszystkie czujniki, a bateria nie jest dopiero, co naładowana, dość szybko się wyczerpuje (po ok. godzinie biegu). Naładowana do maksymalnej wartości powinna jakieś trzy-cztery godziny popracować. Rezygnacja z jednoczesnego odtwarzania muzyki oraz np. wskazań sensora kroków powoduje znaczące wydłużenie czasu pracy baterii, ale wtedy połowa frajdy z urządzenia znika.
Podsumowując, miCoach, mimo że tworzy wrażenie gadżetu dla Magdy M. może być bardzo przydatnym urządzeniem wspomagającym treningi. Ma znakomity pulsometr, który umożliwia kontrolę tętna i stref treningowych nawet kompletnemu laikowi albo osobie, która z uporem maniaka nie chce sobie przyswoić podstawowych informacji o strefach tętna i o tym, jak biegać w poszczególnych strefach. Ma świetnie przygotowana stronę internetową, która tylko nie potrafi wyświetlić mapki biegu, ale poza tym pozwala na planowanie i analizę treningu, a nawet – może pomóc w ułożeniu planu pod konkretny cel, zarówno sportowy (wynik), jak i pozasportowy (np. schudnięcie). Ma świetne sportowe słuchawki, dobrze trzymające się uszu. Wymaga jednak dopracowania, zwłaszcza komunikacji pomiędzy sensorem kroków i w ogóle trwałości i odporności na warunki zewnętrzne samego sensora, tym bardziej, że może on być używany w różnych warunkach. Przydałaby się większa żywotność baterii, bo na długich wybieganiach muzyka czasem łagodzi dotkliwość samotności. Dobrze by było też, gdyby w trakcie treningu można jednak było odebrać telefon czy sms-a – bo czasami trening chwilę trwa. I gdyby można było bez przerywania treningu zrobić zdjęcie – bo czasami podczas treningu wpada w oko coś niezwykłego, ale nie aż tak niezwykłego, żeby kończyć trening i rozpoczynać go na nowo. Tym bardziej, że w folderze treningowym jest specjalny folder na zdjęcia. No chyba nie do oglądania po drodze…?
Jeśli ktoś z was chciałby zobaczyć jakie założenia użytkowe stoją za miCoach to polecamy ten filmik przygotowany przez adidas’a: