30 marca 2009 Redakcja Bieganie.pl Sport

Jak biegały kobiety w Półmaratonie w Warszawie?


Spośród 3942 zawodników, którzy ukończyli bieg 565 stanowiły kobiety. To nieźle, ale nadal jest wiele do zrobienia!

Organizatorzy 4 Carrefour Półmaratonu Warszawskiego starali się wypromować bieganie wśród kobiet. Przez ostatnie tygodnie obserwowaliśmy przygotowania do startu kilku dziewczyn nieformalnie zrzeszonych w Kobiecym Teamie Biegowym.


Dziś prezentujemy jak przebiegał bieg trzech dziewczyn które ukończyły bieg: Izy i Michaliny na podstawie wpisów z ich blogów oraz Gosi na podstawie fotorelacji.

Gosia

gosia.jpg

Michalina

michalina_524.jpg

Koleżanki i koledzy słyszeli już niektóre z poniższych zdań kilkakrotnie, mamę też zamęczałam opowieściami do północy, ale postanowiłam jednak dobić czytelników przez zanudzenie.

Jak było?

To zależy, kiedy.

Do 17km fantastycznie; dramat zaczął się na Sanguszki. Nie mam pojęcia, ile metrów ma ten podbieg (100?), ale dla mnie miał wczoraj jakieś 1000; na początku dostałam wodę i usłyszałam pokrzepiające „Powerade na końcu” – jeszcze nigdy niebieski napój nie smakował mi tak jak wtedy. A potem Paula Radcliffe w iPodzie powiedziała „4 km left” i wiedziałam, że tak naprawdę zostały trzy – przed startem byłam tak zdenerwowana, że ustawienie rzeczywistego dystansu było poza zasięgiem moich drżących rąk. Potem jest tak – 19. to chęć śmierci, 20. to myśli o tym, że już nigdy nie chcę tych nóg podnosić, że wszystko jest mi obojętne, chcę wrócić do domu i zapomnieć o całym tym show; pomógł ktoś, kto wracał już z mety z medalem na szyi – krzyknął, że to już, zaraz, żebym biegła; ostatni kilometr i kalkulacje w głowie – że to żenada, nie przebiec 1000m w sześć minut, że to niemożliwe, żeby tak długo biec 1000m; że w ogóle dramat, bo oczywiście pierwsze 10 km pobiegłam szybciej niż drugie, czyli bieg był barbarzyński. Eye of The Tiger w iPodzie i lecimy – ostatnia prosta jest tak długa, że nie widać mety; gdzieś na horyzoncie majaczy oczywiście tłum i coś białego, powoli się to zbliża, a właściwie ja się zbliżam do tego. Widzę K.D., widzę zegar, nie słyszę nic – wbiegam, dziewczynka zbiera czas z numeru, druga nakłada mi medal. Widzę Izę; Dionisios przynosi Powerada (i pół swojego banana! takich rzeczy się nie zapomina….); jest Kasia. I Wojtek Wanat – pyta, jak. Teraz, czy na 19.? Tak, tak, maratończycy opowiadają o 37. km, na którym modlą się o kontuzję – po to, żeby nie schodzić z trasy z własnej woli. Widzimy się we wrześniu.

Wieczorem po najlepszym-obiedzie-na-świecie czytam posta Izy i…

– Na której stacji metra mam wysiąść? – pytał zmierzający z szampanem Dionis.
– Służew.
– Będę za 15 min.
– Ok, to ja przestaję płakać.
– Dobry pomysł, dzięki!

I jeszcze odpowiedź Marka Troniny na mojego smsa z podziękowaniami, w którym wspomniałam o płaczu – płacz, to przedostatnia okazja, potem tylko maraton.

Dziś czuję każdy z moich 180 cm – nie boli; ja po prostu przebiegłam wczoraj swój pierwszy półmaraton.


Iza

iza_polmaraton.jpg


Jak było?

Minęło już prawie 6 godzin od finiszu.

Pierwszy „kłopocik” to to, że się Julia zgubiła już w sektorze. Martwiłam się, bo chciała biec z nami, a została sama.

Pierwsze 10 kilometrów jak na skrzydłach, trochę za szybko, jak na planowanie Piotrka, ale frunęliśmy. Po drodze spotykamy Życzliwego Sąsiada z żoną, widzimy też ich synka z dziadkami na chodniku.

Piotrek na szczęście niósł ze sobą izotonik, nauczeni poprzednimi startami woleliśmy mieć coś do picia ze sobą. Pomogło. W tunelu zgubiliśmy trochę rytm, pobiegliśmy za szybko, wszystko przez albo dzięki bębnom, które bębniły elektryzująco i fantastycznie, i to echo, które niosło po tunelu. Było pięknie. Na wybiegu z tunelu jakiś zawodnik zasłabł : -( Biegniemy dalej, przed nami podkręcanie tempa, tak było w założeniu.

Pod Sanguszki chwilę podchodzimy, wcześniej zrobiliśmy trzy krótkie przejścia do marszu, w punktach i dodatkowo przy wyjściu z tunelu, bo trochę mi brakowało tchu po tych bębnach. Większość Sanguszki podbiegamy. Wbiegamy już na decydujące kilometry, mamy spory zapas czasu, wiemy, że damy radę zmieścić się w czasie, ale…nie mam już siły na przyśpieszenia. Zaczynam odpadać…Jeszcze dwa kilometry.

Mój mały dramat rozegrał się na 20-stym kilometrze, tuż za tabliczką 19. Rozbolał mnie brzuch, mocny skurcz w jelitach, bardzo bolesny. Na chodniku stoi pani Malina, krzyczy „Iza, dalej, dalej” pozdrowiłam ją, ale wiem, że nie dam rady finiszować, jak chciałam. Piotrek ma zapasy sił, ale zwalnia do mojego tempa. Mijamy kolejny zakręt, mój Boże, gdzie ta meta…Przecież powinna być już niedługo…Pamiętam mapę…Mały zakręt i ostatnia prosta…Gdzie ten zakręt?..Nie klęłam tym razem, raczej rozpaczałam nad sobą. Oceniałam czy dam radę dobiec czy może wejdę na metę, brakowało mi oddechu, było mi niedobrze. Mówię do Piotrka, żeby biegł dalej sam, spotkamy się na mecie, ja muszę przejść na chwilę do marszu, bo nie daję rady. Kategorycznie odmówił, przeszliśmy na jakieś 100 m do marszu, pomogło. Zrobiliśmy to około 700 m przed metą. Wyznaczyliśmy sobie, że idziemy do pasów, potem zaczęliśmy biec dalej. Ostatnia prosta, szalony doping, widzimy metę. Po prawej stronie – Pani Renata, krzyczy: Iza, Iza…biegnę tylko siłą woli, jest adrenalina, nie ma energii, nie ma nic, wielka czarna dziura…Piotrek wyrywa na finiszu do przodu, wbiega tuż przede mną. Słyszę głos spikera: Wbiega Iza z Kobiecego Teamu Biegowego, dzięki Niej wiele kobiet zdecydowało się na bieg w półmaratonie…

Możliwość komentowania została wyłączona.