Być wszystkim – czyli o „Dee Dee”, która stała się „Flo-Jo”
Gdy nauczycielka zapytała dziewczynkę, kim chciałaby być w przyszłości, ta miała odpowiedzieć dość nietypowo: „I want to be everything”. Chciała być wszystkim. Chciała być legendą i stała się nią jeszcze za życia. Rekordy, wygrane, okoliczności przedwczesnej śmierci, a także oskarżenia o doping kierowane pod jej adresem przytaczane były wielokrotnie. Jak jednak narodziła się gwiazda – Florence Griffith-Joyner? Kobiety, która szokowała wynikami na bieżni oraz zaskakiwała strojami i niezwykłymi stylizacjami paznokci.
By poznać historię dziecka o wielkich aspiracjach, należy cofnąć się do 1959 roku. Stany Zjednoczone Ameryki wkraczają w lata 60. Przyniosą one początek rewolucji seksualnej i drugą falę feminizmu, dalsze działania wojenne w Wietnamie, rozwój kultury hippisowskiej i narodziny „dzieci kwiatów”. Szczyt popularności osiągnie zespół „The Beatles”, a w 1963 roku zamordowany zostanie prezydent Kennedy. To także czas, gdy przyszła gwiazda stawiała, i to dosłownie, swoje pierwsze kroki.
Jedenaścioro rodzeństwa
Dziewczynka, którą nazywano „Dee Dee” urodziła się w Los Angeles. Była siódmym z jedenaściorga dzieci swoich rodziców. Matka przyszłej sportsmenki w młodości miała trafić do Kalifornii z marzeniem o byciu modelką. Tą jednak nie została. Wraz z mężem, który pracował jako elektryk, opuściła to miasto i osiedliła się na pustyni Mojave. Do Los Angeles zdecydowała się wrócić wraz ze swoimi pociechami w 1964 roku. Porzuciła wtedy męża i w samotności wychowywała dzieci. Zdecydowała się wyjechać, by móc zapewnić im lepsze możliwości edukacyjne. Po latach „Dee Dee” miała wyjaśniać, że choć życie jej matki nie było usłane różami, to ta zawsze miała w sobie wielkie pokłady nadziei.
Autorzy książki „Icons of Women’s Sport” przytaczają zasady, których musiały przestrzegać dzieci pani Florence. W dni powszednie nie mogły oglądać telewizji, a światła gasić musiały o godzinie 22:00. Reguły obowiązywały je, nawet gdy wkroczyły w wiek nastoletni. Matka w ten sposób chciała ochronić swoje dzieci przed wszechobecnym złem. Martwiła się o ich przyszłość, ponieważ mieszkali w biednej i przestępczej dzielnicy miasta. O losie, który ich spotkał, kobieta opowiadała dziennikarzom „Newsweeka”. Mówiła im: „Nie mieliśmy nic. Ale wyjaśniłam dzieciom, że życie jest jak niemowlę. Niemowlę przychodzi na świat bez niczego. Potem zaczyna raczkować, a potem wstaje. Potem robi pierwszy krok i zaczyna chodzić”.
Inna niż wszyscy
Dziewczynka o wielki aspiracjach i marzeniach miała nie chcieć porzucić tychże nawet wtedy, gdy wyśmiewali ją dorośli oraz rówieśnicy. Nie wierzyli, że ktoś taki jak ona może osiągnąć w życiu wielki sukces. Jak wspomina portal www.latimes.com – mała Florence od zawsze chciała manifestować swoją wyjątkowość. Do szkoły zakładała dwie różne skarpetki, tworzyła także wymyślne fryzury oraz samodzielnie przygotowywała lakiery do paznokci. Ponieważ jej matka nie dysponowała barwnymi lakierami, rozgniatała kredki i mieszała je z bezbarwnym lakierem. Być może artystyczne ciągoty i kreatywność odziedziczyła po babci, która prowadziła salon kosmetyczny. Jako niezwykłe dziecko często miewała problemy z rówieśnikami, miało ją spotkać także odrzucenie ze strony braci.
Początkowo bawiła się z chłopcami tak jak oni. Podobno wygrała nawet konkurs stania na rękach. Biegała także za piłką, grała w koszykówkę czy ścigała się po ulicach. Z czasem chłopcy mieli jednak dać jej do zrozumienia, że jako dziewczynka nie pasuje do nich i ich kolegów. Wtedy miała zacząć spędzać godziny w szafie swojej matki. Przymierzała za duże stroje i marzyła o tym, że kiedyś będzie pojawiać się w unikatowych i wytwornych ubraniach jako gwiazda tłumów. Miała także rysować suknie, w których chciała pojawiać się na balach. I rzeczywiście – po latach doczekała się uznania tłumów.
Dziwne dziecko
Nim jednak do tego doszło, Florence musiała zmierzyć się z wykluczeniem oraz kłopotami, które przynosił jej ekstrawagancki styl. Miała także dziwne upodobania dotyczące zwierząt. W dzieciństwie podobno oswoiła szczura, z którym się bawiła. Później w jej życiu pojawił się wąż boa dusiciel. Z jego powodu, już jako nastolatka, miała zostać nawet wyrzucona z centrum handlowego. Ochrona uznała bowiem, że żywy boa dusiciel nie może być traktowany jako modowe akcesorium. Dużo większe problemy spotykały ją jeszcze w latach szkolnych ze strony rówieśników. Jak wspomina Julie Cart, mieli oni celowo doprowadzać dziewczynę do płaczu. Jej błędem było to, że opowiadała im o swoich aspiracjach. Chcieli, by je porzuciła i była taka jak oni. Zamiast przestać marzyć, nauczyła się jednak nie płakać publicznie i nie dawać tym wyrazu swojej słabości przy oprawcach. Jako dorosła kobieta w rozmowie z „The Times” w 1988 roku wyjaśniała, że jako dziecko zrozumiała, iż nie jest w stanie zadowolić wszystkich, że ludzie zawsze będą się śmiać i obgadywać innych.
Kolejnym powodem do prześladowań i określania dziewczyny mianem „snobki” miał być sposób, w który mówiła. Ponieważ lekko sepleniła, miała wypowiadać się nieco inaczej – ciszej, wyraźniej i z przesadną dykcją. Tej ostatnie uczył ją ojciec. Gdy odwiedzała go z rodzeństwem na pustyni w Mojave chciał, by mówiła „właściwym angielskim”. Florence chciała więc zadowolić ojca i mówić lepiej, ale to znów stało się powodem do wyszydzania i tak zamkniętej w sobie dziewczyny. Złość i ból nauczyła się jednak przekuwać w sukces. Wyrzucała go z siebie wychodząc na bieżnię lekkoatletyczną.
Pogoń za zającem
Talent swojej córki do poruszania się z niebywałą wręcz gracją miała zauważyć matka. Podczas wizyt na pustyni dziewczynka biegała za zającami. Anegdota mówi, że jednego lub dwa udało jej się nawet złapać. Rodzina, o czym opowiadała w 2012 roku dziennikarzom lawattstimes.com matka dziewczynki, miała Florence nadać przezwisko „Błyskawica”. Podobno, gdy tylko nauczyła się poruszać samodzielnie, to zamiast chodzić, ciągle chciała biegać. To również matka, o której metodach wychowawczych już wspominaliśmy, wprowadziła w domu cotygodniowy rytuał. Prasie wyjaśniała, że rodzina zbierała się co czwartek, by analizować fragmenty Biblii – w każdym tygodniu wersy wybierało inne z dzieci. Wspólne spotkania były dla nich także okazją do rozmów i przyznania się do tego, co w danym tygodniu zrobili źle. I to również mama wspierała przyszłą mistrzynię, gdy ta zaczęła startować.
Dziewczynka po raz pierwszy udział w zawodach wzięła, gdy miała siedem lat. Wystartowała w biegach na 50 i 70 metrów, które organizowała fundacja „Sugar Ray Robinson Youth Foundation”. To organizacja, która istniejąc nadal, za cel stawia sobie „budowanie poczucia własnej wartości u młodzieży znajdującej się w niekorzystnej sytuacji i zapobieganie przestępczości nieletnich”. W zawodach Florence wypadła dobrze, miała pokonać nie tylko inne dziewczynki, ale również wielu chłopców. Mimo pierwszego sukcesu, jak wspominają autorzy biografii mistrzyni, miała ona być tak nieśmiała, że gdy osobiście spotkała twórcę fundacji – boksera Raya Robinsona – nie była w stanie spojrzeć mu prosto w oczy. Mimo to nie bała się marzyć. Podobno o tym, że chce być mistrzynią olimpijską, pierwszy raz powiedziała jako 12-latka.
Trener gwiazd
Poważny sukces, który spowodował, że „Dee Dee” została lokalną bohaterką i kupiła swoje wymarzone zwierzątko (tak, był nim wąż, za którego noszenie została wyrzucona z centrum handlowego) nadszedł, gdy dziewczyna miała 14 lat. Wygrała zmagania w ramach Jesse Owens National Youth Game. Swoje możliwości kolejny raz potwierdziła także w szkole średniej. W Jordan High School w Los Angeles biła rekordy w sprintach oraz skoku w dal. Już wtedy, podczas zawodów stanowych, miała imponować swoim strojem.
Trudności dla Florence zaczęły się, gdy kobieta trafiła na uniwersytet. W Cal State w Northridge zaopiekował się nią wyjątkowy trener. To Bob Kersee, który do dziś pracuje z wielkimi gwiazdami. Prowadził m.in. swoją żonę Jackie Joyner-Kersee, Alison Felix, a dziś odpowiada za sukcesy płotkarki Sydney McLaughlin. I to właśnie on miał walczyć o to, żeby „Dee Dee” nie porzuciła lekkoatletyki.
W 1979 roku, co opisuje portal ESPN, kobieta rzuciła bowiem studia i zaczęła pracować… w banku. Jej decyzja wynika z problemów finansowych. Chciała pomóc rodzinie, która tak wiele dała jej w dzieciństwie. Nadal nie porzuciła jednak swoich marzeń. W 1980 roku bez powodzenia wystartowała w krajowych kwalifikacjach olimpijskich. Zajęła w Eugene czwarte miejsce. Choć matka dziewczyny dziś traktuje ten wynik jako sukces córki, to dla Florence był on dotkliwą porażką. Zamiast się poddać, miała zamknąć się w domu i treningami niemalże katować swoje ciało.
Zbita szyba
Wkrótce Florence wróciła do edukacji, a także współpracy z trenerem Kersee. Ponieważ ten przeniósł się na Uniwersytet Kalifornijski, to rozpoczęła na nim studia. Współpraca duetu szybko przyniosła efekty. Wraz z zespołem dziewczyna dwukrotnie wygrywała mistrzostwa kraju, a także była wybierana MVP tych zawodów. Jeanette Bolden, która biegała z nią w jednym zespole, wspominała również o tym, że Florence była nie tylko świetną zawodniczką, ale także szkolnym śmieszkiem. Billowi Bennettowi opowiadała, że w 1981 roku w Teksasie, podczas pobytu w hotelu, Florence przyłożyła twarz do okna i wykonywała głupie miny do dziewczyny za szybą. Ta w odpowiedzi miała uderzył w okno, które robiło się wprost na biegaczkę. Griffith krzyczała o „krwawym morderstwie” i zasłaniała twarz. Dopiero powalona na ziemię przez trenera i koleżankę odsłoniła twarz. Okazało się, że miała jedynie małą rankę na czole. Dostała jednak ochrzan od Bolden, która jako kapitan zespołu chciała, by ten był skoncentrowany, a Florence to uniemożliwiała.
Kolejny dobry wynik w życiu przyszłej gwiazdy przyniósł 1983 rok. Nie tylko uzyskała dyplom z psychologii, ale również wywalczyła czwarte miejsce na mistrzostwach świata na dystansie 200 metrów. Rok później było już tylko lepiej – w Los Angeles, na tym samym dystansie, sięgnęła po olimpijskie srebro. Wydawało się, że to początek wielkiej kariery. Po kolejnym sezonie – w 1985 roku wróciła jednak do pracy w banku.
Nocne fryzury
Z powodu braku środków finansowych Griffith łapała się różnych zajęć. Po nocach miała układać włosy koleżankom i stylizować im paznokcie. Jak wylicza ESPN za fryzurę, która utrzymywała się przez kilka miesięcy, dostawała od 40 do 200 dolarów. Mimo wszystkich obowiązków i walki o przetrwanie Florence nadal trenowała. Kersee nie tylko nie zostawił swojej podopiecznej, ale też miał zdradzić jej tajniki mistrzowskiej sztuki. Magazynowi „People” wyjaśniała, że chodziło o to, by biegała szybciej, jednocześnie pracując mniej intensywnie. Tłumaczyła, że podczas biegu musi być zrelaksowana, a nie walczyć ze swoim ciałem. Rady trenera pomogły i już w 1987 roku znów cieszyli się z wielkiego sukcesu. Amerykanka wywalczyła srebrny medal mistrzostw świata na dystansie 200 metrów oraz złoto w biegu sztafetowym. W tym samym roku weszła także do lekkoatletycznej rodziny. Poślubiła Ala Joynera – olimpijczyka i brata żony swojego szkoleniowca.
Wypatrzona żona
Al Joyner w 1984 roku w Los Angeles sięgnął po olimpijski triumf w trójskoku. Już wtedy miał być zafascynowany swoją przyszłą wybranką. Magazynowi „People” opowiadał, że pierwszy raz zobaczył ją podczas zawodów w 1980 roku i od razu uznał za najpiękniejszą kobietę, którą kiedykolwiek spotkał. Nim jednak para przypadła sobie do gustu Florence zaręczona była z innym mężczyzną. Później jednak odkryła, że ona i Al mają podobne spojrzenie na życie oraz sport.
Rok 1988 przyniósł Florence spełnienie marzeń. Dawna „Dee Dee” ostatecznie przerodziła się we „Flo-Jo”. Na starcie zaczęła pojawiać się w strojach swoich projektów. Zadziwiała nimi wielu, ale szokowała przede wszystkim wynikami. 16 lipca 1988 roku przebiegła dystans 100 metrów w czasie 10,49 – ustanowiła nowy rekord świata, który przetrwał do dziś. Był to moment, w którym mogła przestać martwić się o swoje dalsze losy. Świeża celebrytka, jak wyliczał „People”, od tej chwili za każdy start miała otrzymywać nie 1500, a 25 tysięcy dolarów. Momentalnie stała się także faworytką nadchodzących, olimpijskich zmagań w Seulu i bohaterką mediów. Tym ostatnim opowiadała, że wynik jej nie zmieni i dalej będzie tą samą osobą. Potwierdziła to bardzo szybko – jeszcze tego samego dnia wieczorem, zamiast brylować w towarzystwie, pojechała do szpitala. Odwiedziła Bolden, która w trakcie zmagań doznała kontuzji ścięgna Achillesa – wręczyła jej misia.
Medal przedolimpijski
Tuż przed ostatnią prostą tej historii i wyjazdem do Korei Południowej mąż, a wtedy również jej trener (zawodniczka rozstała się z Kersee) wręczył Florence wyjątkowy prezent. Po występie w olimpijskich eliminacjach z bankowego depozytu wyjął swój złoty medal olimpijski i wręczył go kobiecie. Wyjaśniał, że wiedział, jak bardzo pragnęła takiego sukcesu i jak ciężko pracowała podczas olimpijskich przygotowań. Dodawał równocześnie, że choć dla niego już „jest złota”, to gdy zdobędzie trzy krążki w Seulu, to może zwrócić mu jego medal. I tak oczywiście się stało.
Florence Griffith-Joyner w dniu 25 sierpnia 1988 roku wygrała bieg na dystansie 100 metrów. Ustanowiła nowy rekord olimpijski. Cztery dni później znów była najlepsza – tym razem zwyciężyła na 200 metrów. Triumf okrasiła dwukrotnym rekordem świata. Biła go i w półfinale i w decydującej gonitwie. Amerykanki zwyciężyły również w biegu sztafetowym 4×100 m. Florence pobiegła także na ostatniej zmianie sztafety 4×400 m, która sięgnęła po srebro. Ale historię czterech medali z Korei znają wszyscy, tak jak wszyscy znają „Flo-Jo”. Warto by równie mocno pamiętano o małej „Dee Dee”, która chciała być wszystkim.
Pasjonatka sportu, którą bardziej niż listy wyników i cyferki interesują ludzkie historie. Szuka odpowiedzi na pytanie: „jak do tego doszło?”. Zwolenniczka długich dziennikarskich form i opowiadania barwnych historii. W szczególności zajmuje się sportami zimowymi, żużlem oraz lekkoatletyką