Bartłomiej Falkowski
Biegacz o wyczynowych aspiracjach, nauczyciel wychowania fizycznego i wielbiciel ciastek. Lubi podglądać zagranicznych biegaczy i wplatać ich metody treningowe do własnego biegania.
Są biegi szybkie, gdzie warto pobiec by ustanowić życiówkę. Są też biegi gdzie warto pobiec by powalczyć na trasie, ale też zobaczyć i przeżyć coś niecodziennego do czego będzie się wracało myślami jeszcze długo. Do tej drugiej kategorii zalicza się Dead Sea Marathon rozgrywany w izraelskim Ein Bokek. Jest to cały festiwal biegowy, który rozgrywany jest w najniższym miejscu na ziemi. Znaczna część trasy wszystkich biegów przebiega także po wałach na Morzu Martwym. Jest to miejsce niedostępne dla turystów i otwierane tylko raz w roku z okazji biegu. Zapraszam do przeczytania sportowej relacji z samego biegu jak i turystycznych informacji przydatnych w takcie podróży, na którą zostałem zaproszony jako dziennikarz bieganie.pl przez organizatora wydarzenia i izraelskie ministerstwo turystyki.
Do Tel Awiwu przyleciałem w środę wieczorem. Na lotnisku było bez problemów. Owiana czasem złą sławą przeprawa ze służbami była szybka. Krótkie pytanie o cel wizyty i można było przejechać do Jerozolimy. Właśnie w stolicy Izraela był pierwszy nocleg. Spaliśmy wraz z innymi dziennikarzami w Bezalel Hotel. Mały, butikowy hotel położony jest w nowej części miasta. Kilkaset metrów od parku Sachera, który był idealnym miejscem na rozruch dzień przed startem. W parku są chodniki, ścieżki do biegania i droga dla rowerów. Teren jest urozmaicony. Jeśli ktoś biegał w słynnych Ogrodach Turii w Walencji to to jest taka mini wersja, gdzie aż chce się biegać. Warto dodać, że Jerozolima leży na wysokości około 700-750 metrów nad poziomem morza i jest tam sporo podbiegów. W sumie tymi warunkami odpowiada trochę naszej Szklarskiej Porębie. Hotel poza bliskością parku ma też inną dużą zaletę. Pyszne śniadanie z bliskowschodnią kuchnią i również bliskość wielu dobrych restauracji.
W czwartek po śniadaniu pojechaliśmy na szybki rzut oka na starą część miasta ze Wzgórz Oliwnych. Następnie ruszyliśmy do miejsca docelowego, czyli Ein Bokek. Ze wzgórz na Morze Martwe pokonaliśmy około 1200 metrów w pionie w dół. Jazda trwa mniej więcej 1,5 godziny. Około 15 minut przed Ein Bokek zwiedziliśmy jeszcze ruiny twierdzy Masada położonej wysoko na płaskowyżu z widokiem na morze. Kto nie zna historii tego najważniejszego, z punktu widzenia państwowości, miejsca w Izraelu niech szybko nadrobi. Początki twierdzy sięgają drugiego wieku przed naszą erą jednak to mniej więcej dwieście lat później Herod stworzył potężną twierdzę mającą bronić drogocennego złoża naturalnego jakim była sól.
Chodzenie po twierdzy, oglądanie odkrytych posadzek, zrekonstruowanych kwater, czy wielkich inżynieryjnych dzieł jak ogromne zbiorniki na wodę pitą robią prawdziwe wrażenie. Nie mniejsze wrażenie robi historia powstańców, którzy skryli się w twierdzy i stawiali opór Cesarstwu Rzymskiemu. Tysiąc mężczyzn, kobiet i dzieci przez trzy lata odpierało ataki pięciu tysięcy wyszkolonych rzymskich żołnierzy i dziewięciu tysięcy niewolników. Jednak to właśnie niewolnicy zbudowali nasyp, który pozwolił Rzymianom przypuszczenie ataku na wysoko położoną twierdzę. Gdy tego dokonali zamierzali spalić twierdzę, jednak wiatr wiejący od strony morza uniemożliwił im te działanie. Broniący się w twierdzy zeloci wiedzieli, że przeciwnik spróbuje następnego dnia. Eleazar ben Jair, ostatni przywódca żydowski w czasie powstania przeciwko Rzymianom, ogłosił że nie mogą oni oddać się w ręce wroga. Każdy mężczyzna zabił swoją żonę i dzieci. Następnie wylosowano dziesięciu z nich, którzy zabili pozostałych mężczyzn. Na końcu wylosowano jednego, który zabił dziewięciu i sam popełnił samobójstwo.
Pamiętajmy, że dla religijnych osób samobójstwo to ciężki grzech. Tu postanowiono to „obejść”, a nawet ostatni, który musiał sam odebrać sobie życie, był odciążony z grzechu. To los, czyli bóg, zdecydował, że ma to zrobić. Następnego dnia rzymscy żołnierze zastali prawie tysiąc ciał. W jednym z kanałów schroniły się dwie kobiety z pięciorgiem dzieci. Innym znaleziskiem rzymian były nienaruszone zapasy jedzenia i wody, które miały pokazać, że to nie głód wygrał z powstańcami, a oni sami zdecydowali o swoim losie. Stojąc na szczycie twierdzy, historia ta wywołuje ogromne emocje. Szczególnie gdy patrzy się na zrekonstruowane obozy oblegających ją Rzymian. Ale koniec z historią, czas na bieganie.
Expo zawodów umieszczone jest na plaży. Stoisk wystawowych było wystarczająco by zaspokoić potrzeby 7000 biegaczy, którzy zjawili się by pobiec w najniższym punkcie na naszej planecie. W hotelu Royal, w którym spaliśmy, odbyła się także konferencja, trening pilatesu, czy wykład dotyczący biegania i treningu. Sam hotel położony jest tuż przy plaży, obok expo, mety i około 600 metrów od startu. Pokoje robią wrażenie. Ten, w którym spałem był na trzynastym piętrze. Widok z tarasu na morze i góry Jordanii oraz dodatkowo drugi balkon w sypialni z widokiem na morze oraz płaskowyż pustyni Judzkiej były bajeczne. Sam hotel ma też strefę spa. Jednak minusem były posiłki. Większość dań była po prostu średnia. Drugi problem dotyczył wind, na które narzekali wszyscy. Jeździły jak chciały, wolno i były tylko dwie na ogromny hotel.
Start biegów zaplanowany na piątek odbywał się od 6:15 do 9:30. Najpierw na trasę ruszyli maratończycy i uczestnicy biegu na 50 kilometrów. Specjalnie na bieg zbudowano nasyp, którym zbiegało się na wał na morzu. O 7:15 wystartowałem w swoim półmaratonie, a później startowali uczestnicy biegu na 10 i 5 kilometrów. Sama trasa należy do płaskich. Jedyny solidny podbieg znajduje się na szesnastym kilometrze gdzie z kolejnego wału trzeba wbiec na promenadę. Tu już naprawdę było czuć nachylenie, bo i promenada w tej części była dosyć wysoko. Płaska trasa jednak niekoniecznie oznacza, że jest szybka. Dla uczestników trzech najdłuższych dystansów utwardzona promenada zaczyna się na niecałe pięć kilometrów przed metą. Wcześniej czeka trudna, zmieniająca się nawierzchnia.
Przez trzy kilometry po starcie biegniemy po ubitej warstwie powstałej z połączenia piasku, soli i wody. Jest twarda jak beton i cała spękana. Należy mocno uważać by nie stanąć na nierówności i nie przewrócić się. Następnie przez około 1,5 kilometra biegnie się po drodze z sypkiej soli. Nogi zapadają się jak na plaży, gdzieniegdzie są lekko utwardzone koleiny samochodowe, ale zdecydowanie sól sypie się wszędzie. Po tym etapie skręcamy w prawo na wał graniczny między Izraelem i Jordanią. Droga zmienia się na czerwoną szutrówkę z wieloma kamieniami. Spod nich przebija czasem stary, spękany asfalt, jednak są to raczej skrawki w otoczeniu pyłu i kamieni. Na siódmy kilometrze następuje nawrót półmaratonu. Maratończycy i biegacze z 50 kilometrów biegną dalej i mają jeszcze jeden lub dwa inne wały do pokonania. Mnie jako półmaratończyka czekało jeszcze 10 kilometrów w drodze na promenadę. Na tym odcinku trasa wiedzie w dwóch kierunkach przez co można mijać się z biegaczami biegnącymi za, lub przed tobą. Ja na tym etapie biegłem sam na drugiej pozycji, więc mijałem się z biegaczami na dalszych pozycjach.
Po około 16 kilometrach (w przypadku półmaratonu) wbiegamy na ląd. Maratończycy są w tym punkcie mniej więcej na 38 kilometrze, biegacze z ultra (o ile 50 km to ultra) są na 46. Te kilometry oznaczają walkę nie tylko z czasem, trudnym podłożem i innymi biegaczam, ale i z wiatrem. W przypadku półmaratonu ponad 16 kilometrów biegnie się otoczonym Morzem Martwym. Oznacza to, że wieje. Otoczenie zbiornika przez góry w Jordanii i płaskowyż po izraelskiej stronie zawsze oznacza spory wiatr na środku morza, przez które przebiega znaczna część trasy. Ostatnie kilometry to również lekki wiatr spadający z płaskowyżu, ale tu mam już zarówno kibiców jak i równy asfalt lub kostkę na promenadzie. Meta znajduje się przy plaży, a kibice oblegają ostatnie kilkaset metrów zapewniając doping.
Dla osób traktujących bieg bardziej turystycznie organizatorzy zapewnili punkty żywieniowe co 2-2,5 kilometra. Poza wodą są też banany, daktyle, żele, precle, ciastka i chałwa. Natura zapewnia też świetne widoki, które można podziwiać Jednak tu proszę o uwagę. Kilka osób chyba zbyt mocno rozglądało się po cudownym krajobrazie co skończyło się na upadkach i przewiezieniu do szpitala.
Po biegu warto odpocząć na plaży. Jest kilka foodtrucków, obok galeria ze sklepami i restauracjami. W Morzu Martwym mamy też naturalną solankę, która koi zmęczone mięśnie. Tylko po biegu uważajcie jeśli macie obtarcia. Będzie szczypało. Dla Polaków kolejną atrakcją jest słońce. 20 stopni w cieniu, które było kilka godzin po biegu pozwala się odprężyć i podryfować leżąc na wodzie.
Okolice kurortu zapewniają albo rozrywkę na plaży, albo chodzenie po marsjańskim krajobrazie płaskowyżu. Tam też znajduje się sześciokilometrowy kanion ze słonym potokiem. Najdłuższy tego typu na świecie. Dzień po biegu wybrałem się na rozbieganie o wschodzie słońca. Kierowałem się w drugą część promenady. Następnie ruszyliśmy na zwiedzanie Jerozolimy. Ta w lutym może zaskoczyć pogodą. Tydzień wcześniej podobno było ponad 20 stopni. Tym razem było chłodno i deszczowo. Jednak oglądanie trzech dzielnic starego miasta gdzie przenikają się kultury i początki religii muzułmańskiej, żydowskiej i chrześcijańskiej nawet w gorszej pogodzie robi wrażenie.
Przygotujmy się jednak, że ceny są wysokie i sprzedawcy mocno żerują na turystach. Jednak ile razy jest się w takim miejscu? Nie ma co oszczędzać na lokalnej kuchni czy drobnych pamiątkach. Po Jerozolimie pojechaliśmy do Tel Awiwu. Tu zatrzymaliśmy się w hotelu Market położonym w Jafie. To dzielnica, która kiedyś była osobnym miastem. Jafa to jeż najdroższa część metropolii, która jeśli chodzi o koszty kupna domu uznawana jest za jedno z dwóch najdroższych miast na świecie. Hotel należy do tej samej sieci co tej w Jerozolimie. Jedzenie ponownie było pyszne, a zarówno w Jerozolimie jak i Tel Awiwie popołudniu wystawione były lokalne wina i przekąski by móc regenerować się po zwiedzaniu. Można pomyśleć, że w Tel Awiwie biegają wszyscy. Moje niedzielne 11 kilometrów po promenadzie wyglądało trochę jak bieg uliczny. Setki ludzi biegało o siódmej rano, a był to normalny dzień roboczy. Na plaży grano w siatkówkę, uprawiono sztuki walki, na morze wypływali surferzy. Sam Tel Awiw to połączenie historii z nowoczesnością. W mieście jest ulica, która słynie z ulokowania wielu startupów zajmujących się nową technologią. Kawałek dalej znajduje się arabski market gdzie w atmosferze Stadionu Dziesięciolecia kupić można chałwę, owoce, przyprawy, a także majtki w barwach Izraela i ubrania wszelkich możliwych marek, które zapewne zostały wyprodukowane już po oficjalnym zakończeniu działania fabryk szyjących zarówno dla znanych brandów sportowych jak i słynnych domów mody.
Izrael zimą to świetny kierunek by pobiegać w dobrych warunkach i pozwiedzać ciekawą i czasem mocno odmienną kulturę niż ta znana z Europy. Jednocześnie misz masz społeczeństwa pozwala się czuć jak w zachodnich, wysoko rozwiniętych krajach, do których przywykła większość osób. Na koniec jeszcze tylko uwaga o lotnisku. Wracając nie było już tak lekko. Przepytywania o cel wizyty, sprawdzanie bagażu, wypytywanie co robię w Polsce, jak długo, dlaczego. To wszystko sprawia, że trzeba pamiętać o odpowiednio wczesnym przybyciu na lotnisko. No chyba, że chcemy „przypadkowo” spóźnić się na lot by zostać trochę dłużej w tym pięknym mieście.
Zapisy na edycję, która odbędzie się 2 lutego 2024 i informacje o biegu https://deadsea.run/en/