16 listopada 2008 Redakcja Bieganie.pl Lifestyle

Z Kosowa do Czarnogóry. Jak Będąc na misji Pojechałem na Maraton.


Z KOSOWA DO CZARNOGÓRY. JAK BĘDĄC NA MISJI POJECHAŁEM NA MARATON.

Wyjazd na misję jest niewątpliwie wielkim wydarzeniem w życiu każdego żołnierza. To stawienie czoła wyzwaniom, to walka z samotnością, to także doskonała lekcja rzemiosła wojskowego. Jednak każdy taki wyjazd łączy się z wieloma wątpliwościami, rozterkami. Wszyscy przeżywamy rozstanie z rodziną, żyjemy ich problemami, martwimy się o to, jak sobie oni poradzą bez naszego wsparcia.

Natomiast dla żołnierza – biegacza to także wiele pytań o poziom bezpieczeństwa „Czy będę mógł bezpiecznie realizować swoją pasję?”, o infrastrukturę „Czy będzie gdzie biegać?”, o organizację pracy „Czy codzienne obowiązki, zmęczenie czy czas pracy pozwolą mi wyjść na trening?”, a także o takie drobiazgi jak strój sportowy „Czy znajdę w bagażu choć odrobinę miejsca by obok mundurów i niezbędnego wyposażenia zmieścić także buty biegowe?”.

czarnog__ra_1.jpg
Moje żołnierskie szczęście zaprowadziło mnie tym razem do Kosowa, kraju odbudowującego się po wojnach i konfliktach, jakie targały Bałkanami na przełomie wieków. Przed wyjazdem, jak wielu z nas, cierpiałem na niedoinformowanie, brak kontaktu z osobą, którą miałem zmienić, na ogromny pośpiech w załatwianiu wszelkich niezbędnych formalności. Wiadomości o Kosowie czerpałem od kolegów, z prasy, radia, telewizji i oczywiście internetu. Przyjąłem założenie, że skoro Kosowo staje się coraz bezpieczniejszym krajem, to może uda mi się na moje hobby, moją pasję, choć odrobinę czasu poświęcić.

Po przylocie zapoznanie z infrastrukturą bazy było także pretekstem do zapoznania się ze ścieżką biegową. Tak! Rysowała się szansa na bieganie. Obowiązki? Cóż… dużo, trudne, wszystko po angielsku. Czy dam radę? Czy bieganie mi nie przeszkodzi w ich wypełnianiu?

Kilka, kilkanaście dni pracy i udało się. Biegam!!! Kolejnym krokiem, całkiem naturalnie, stało się sprawdzenie czy przypadkiem (!) gdzieś w pobliżu nie odbywają się jakieś zawody – maraton, półmaraton, cokolwiek. Głód startu jest wielki, tym bardziej, że na trzy dni przed wylotem na misję tak udanie startowałem w Maratonie Wrocławskim (rekord życiowy 03:14:35). Zawody są, to pewne – Bukareszt, Sofia, Ateny … Nowy Jork. Daleko. Ale jest też maraton w Czarnogórze, w jej stolicy – Podgoricy. Termin – 2 listopada, to około czterech tygodni na przygotowanie się, na zorganizowanie wyjazdu. Krótko. Ale czym jest siła pasji? Jadę!!!

czarnog__ra_2.jpg

W ramach przygotowań „zaliczam” start w niezwykle dla mnie udanych zawodach „2008 Army 10 miler Shadow Run” w „polskiej” bazie BondSteel. Pierwsze z trudem wywalczone medale i nie ma dla mnie większego znaczenia, że to „tylko” bieg przede wszystkim dla żołnierzy. To dla mnie i tak ogromny sukces, a słowa uznania od kolegów, przełożonych, przyjaciół i rodziny mają bardzo słodki smak. Przygotowania to także przebiegniętych ponad 400 km, często po ciemku, w terenie więcej niż pofałdowanym. To rezygnacja z części posiłków, to zarwane godziny snu, gdy po ciężkim treningu trudno zasnąć, bo każdy mięsień pulsuje. Ale to także ogromna radość i satysfakcja z dążenia do celu.

Do maratonu coraz bliżej, a problemy organizacyjne przede mną. I kolejne pytania: „Czy mogę legalnie wyjechać do Czarnogóry?”, „Czym tam dojechać?”, „Jak się na ten maraton zapisać, bo zgłoszenia internetowe nie działają?”, „A może mógłbym reprezentować KFOR (Kosovo Forces), albo polsko – ukraiński batalion?” i wiele innych

Wsparcie dowództwa i … mogę jechać do Czarnogóry. Są inni chętni – Niemiec, Austriak, Włoch – im jednak tego wsparcia zabrakło. Jadę sam. Jestem dumny, że znów będę mógł pokazać, że polski żołnierz nie tylko doskonale radzi sobie z trudami codziennych patroli, konwojów i służb, ale także w tak mało wojskowej dyscyplinie sportu jak maraton.

Podróż do Czarnogóry to przebijanie sie przez góry, po wąskich, wijących się nieustannie drogach. To także kilka godzin oglądania zapierających dech w piersiach widoków. To niesamowite przeżycie podróży przez wąwóz z górującymi bezpośrednio nad głowami skałami i rwącą rzeka w dole. Podgorica to typowe centrum biznesowe. Bez wielu zabytków, za to pełne nowoczesnej architektury. Na zwiedzanie jednak nie ma czasu. Jest późno, a trzeba jeszcze odebrać numer startowy, znaleźć nocleg, coś zjeść i wyspać się. W czasie podróży i w nocy padało. Do hotelowego pokoiku wpada świeże i rześkie powietrze. To dobrze – łatwiej będzie biegać – pomyślałem przed zaśnięciem.

czarnog__ra_3.jpg

Poranek przywitał mnie wdzierającymi się promieniami słonecznymi (czas pokazał, że jeszce będę te promienie przeklinał). Jest ciepło i miło. Z dotarciem na start nie było problemów, choć niespodzianką była inna, niż podana w internecie, godzina startu. Na szczęście jestem na czas. Rozgrzewka i … jestem cały mokry. Jest coraz cieplej i robi się duszno. Cała wilgoć wczorajszych opadów zaczyna parować. „Oj, będzie ciężko” – pomyślałem.

Na starcie niewielu śmiałków, co dziwi biorąc pod uwagę, że maraton rozgrywany jest w stolicy Czarnogóry. Sporo obcokrajowców z Rosji, Serbii, Mołdawii, Albanii, Chorwacji, Bułgarii. Szukam Polaków – nie widzę. Szkoda.

Ruszamy ostro, jakbyśmy chcieli pokazać zgromadzonej publiczności jak jesteśmy silni, jak dobrze przygotowani. Dwa, trzy kilometry i każdy łapie swój rytm biegu. Ja biegnę w tempie pozwalającym myśleć o czasie w granicach 3 godzin i 15 minut. To dobry czas – blisko rekordu życiowego. Szybko jednak przekonuję się, że w tych warunkach pogodowych to może być trudne. Z każdą chwilą tętno niebezpiecznie rośnie, a delikatny wiaterek nie przynosi oczekiwanej ochłody. Dziesiąty kilometr – 00:45:50 – to cały czas szansa na przyzwoity rezultat. Temperatura na dużym elektronicznym zegarze – 23°C – to za dużo jak na tą porę dnia, a nie ma jeszcze jedenastej. Piętnasty kilometr – mijam dużą grupę i …przede mną nie ma nikogo. Biegnie się ciężko, nie ma kogo gonić, głosy za plecami cichną. Zaczyna sie walka z własnymi myślami. Dwudziesty kilometr – czuję, że zwalniam. Weryfikuję swoje plany na 03:30:00. Na punktach odżywiania jest tylko woda i cukier w kostkach. Pije dużo – to niewiele pomaga. Jest gorąco! Dwudziesty piąty kilometr – dochodzi mnie trójka biegaczy. Czyżbym aż tak zwolnił, aż tak osłabł? Rozmawiamy: „Hey, how is going?”, „I’m empty.”, „Me too”. Koniec rozmowy, oszczędzamy siły. Po chwili znów zostaję sam. Ci co mnie dogonili chyba stracili zbyt wiele energii na pogoń za mną. Zostali z tyłu. Od trzydziestego kilometra zaczynam doganiać tych, którym sił zabrakło. Tych, którzy napotkali na trasie osławioną maratońską „ścianę”, której pokonanie daje szansę na osiągnięcie dobrego wyniku. W przeciwnym wypadku zostaje tylko walka z własnymi słabościami – by maraton ukończyć. Cieszę się gdy mijam kolejnego zawodnika, ale rzut oka na zegarek uświadamia mi, że i tak biegnę coraz wolniej. Trzydziesty piąty kilometr – zaczyna się odliczanie. Już wiem, że dobiegnę. Jeszcze 7, 6, 5 kilometrów i będzie meta. Pojawia się radość. Przedwczesna! Czterdziesty kilometr – umieram. Teraz ja też już jestem „empty” – brak sił. Zamiast przyspieszyć, powalczyć w końcówce zaczynam człapać. Co robić? Mam przecież jeszcze z polską flagą wbiec na metę. Końcówka – zbieram się w sobie, wykrzesam resztki sił. Dwieście metrów do mety – chwytam flagę. Wbiegam na metę z dumnie podniesiona głową, a biało – czerwone barwy powiewają nade mną. Czas – 03:36:53 – nie jestem zadowolony. Liczyłem na więcej. Ale może powinienem się cieszyć, że przy takiej pogodzie tak dobrze zniosłem trudy tego maratonu?

czarnog__ra_4.jpg

Z głośników dobiega jakoś znajome mi nazwisko i imię, nazwa rodzinnego miasta, POLSKA. Ale jest i więcej … „to polski żołnierz KFOR”… brawa. Wspaniałe uczucie!
Tak właśnie wspominam mój pierwszy „misyjny” maraton.

Nazywam się Andrzej Pągowski.

Możliwość komentowania została wyłączona.