28 czerwca 2014 Redakcja Bieganie.pl Lifestyle

Kobieca relacja z „Rzeźnika” – trasa, trans, transcendencja


20 czerwca z bieszczadzkiej Komańczy wystartował prawdopodobnie najtrudniejszy bieg w Polsce – "Rzeźnik". Blisko 80-kilometrowa trasa po górach złamała niejednego twardziela. Jednak czy owiane legendą zawody są zarezerwowane tylko dla Arnoldów Schwarzeneggerów biegów ultra? Nic z tych rzeczy. Przeczytajcie relację z ostatniej edycji Biegu Rzeźnika, jaką otrzymaliśmy od naszej czytelniczki, która debiutowała w wymagajacych zawodach!

3.jpg

 

Kamień. Kijek. Stopa
Kamień. Kijek. Stopa
Kamień. Kijek. Stopa

Nie patrzę w górę. Lepiej nie wiedzieć, jaka wysokość jeszcze przede mną, jak długi sznur biegaczy wije się dalej, bo kiedy ostatnio zerknęłam zdawał się nie mieć końca. Ta sama sytuacja jest za mną. Jestem jednym małym ogniwem kilkukilometrowego łańcucha rozciągniętego przez pasmo grzbietu Połoniny Caryńskiej. Na wąskiej ścieżce wszyscy mamy już to samo tempo i ten sam poziom zmęczenia.

Jest 70­ty kilometr biegu, trzynasta godzina od startu.


Kamień. Kijek. Stopa
Kamień. Kijek. Stopa
Kamień. Kijek. Stopa

Słońce świeci mocno, rozbiela płaszczyzny nieskończenie cierpliwych głazów wyściełających nasze schody do nieba. Silny wiatr, stały mieszkaniec połonin rzeźwi nasze ciała i głowy. Z prawej i lewej pokryte gęstym lasem wzniesienia obficie produkują tlen, a ich łagodne linie i głęboka soczysta zieleń koi na moment znużony nieustanną koncentracją wzrok. Ale to tylko na początku wspinaczki, bo potem już nie rozglądam się, nie chłonę rajskiego krajobrazu. Skupiam się tylko na trwaniu.


Kamień. Kijek. Stopa
Kamień. Kijek. Stopa
Kamień. Kijek. Stopa

Już bliżej niż dalej. Za mną kilkadziesią kilometrów, kilkanaście godzin, kilka punktów odżywczych i pomiarowych, trzy bolesne upadki i jeden poważniejszy kryzys. Na szczęście ani jednej myśli o rezygnacji, ani jednego momentu całkowitego wyczerpania, żadnej chwili niepokojącego opóźnienia. Raz jest lepiej, raz jest gorzej, ale zawsze do przodu. Czasem radość, czasem złość, względny spokój przeplata się chwilowym pobudzeniem, dołki energetyczne raczej płytkie i krótkie. Najwięcej zmartwień przysparza mi rozcięte i potłuczone kolano, z którego nieustannie od 20 km sączy się krew. Ból, choć dosyć silny, przetrzymam, ale obawiam się co będzie, jeśli krwawienie się nasili. Ale może się nie nasili, wierzę w to. No i niepokój, bo skąd te upadki? Na treningach się to nie zdarzało….O tym też staram się za bardzo nie myśleć. Trzeba się skupić na tu i teraz.

 

2.jpg


Kamień. Kijek. Stopa…….

Monotonny ruch uspokaja, łagodzi, wycisza bulgot kłębiących się myśli, wątpliwości, uniesień i zwątpień. Obolałe, zmęczone ciało i utrudzona ciągłą determnacją głowa przestają tak całkowicie wypełniać mój wewnętrzny pejzaż. Są nadal, ale przesuwają się na bok i bledną. Pojawia się coś jakby nowy, równoczesny poziom, jakiś rodzaj przyjaznej jasnej bezczasowej przestrzeni, w której istnieje tylko ta chwila, a w niej ja, kamień, kijek, stopa. Tylko to, ale wypełniające wszystko i trwające poza czasem. Bąbel czasoprzestrzeni? Świat równoległy? Nirwana? Zbawienie? Endorfinowy haj? Halucynacja wywołana zmęczeniem? Wniebowstąpienie?


Kamień. Kijek. Stopa

Nie wiem, jak długo trwa to doznanie, kilka, może kilkanaście minut naszego biegowego czasu. I znowu jestem tylko w tym wymiarze, z całą uciążliwą cielesnością, krwawiącym kolanem, obcierającym pęcherzem, nabitym guzem, protestującymi mięśniami i starającą się nad tym wszystkim panować głową. Za chwilę połonina się wypłaszczy, przepłyniemy suchy przestwór oceanu z pięknie falującą trawą, i zaczniemy zbiegać w dół. Bo znowu biegnę! Nie wiem, skąd ta siła, bo kiedy dopadł mnie kryzys na poprzedniej połoninie byłam pewna, że teraz już zostało mi tylko wleczenie się do mety. Może to świadomość, że to już ostatnie kilometry. Ale podoba mi się myśl, że ten wymiar w którym znalazłam się wcześniej, ten moment rozszczepienia jaźni naładował mnie świeżą energią, pokazał mi źródło mocy ukryte gdzieś głęboko we mnie.

Za chwilę zostawimy porośnięte lasem zbocze i trzymając się za ręcę, z uczuciem niesamowitej, euforycznej radości wbiegniemy na metę. Będziemy krzyczeć ze szczęścia, śmiać się, dzielić wrażeniami, słać tryumfalne sms­y, pozować do fotografii i jeszcze w pełni nie dowierzać, że faktycznie się dokonało, że cel został osiągnięty. Dostaniemy skrzydeł, będzie nam się wydawało, że mogłybyśmy spokojnie biec dalej jeszcze co najmniej 20 km. Będziemy przeżywać ten bieg cały wieczór, cały następny dzień, drogę powrotną do Krakowa. Będziemy wracać do niego we wspomnieniach długi czas. Ale, nie mam złudzeń, miałka codzienność w końcu przysypie ostre kontury wspomnień i emocji. Będą następne cele, następne biegi, następne problemy, sukcesy, porażki.

1.jpg

Zostanie z nami smak zwycięstwa nad sobą i poczucie przynależności do elitarnego klubu ultrasów. I trochę tych magicznych bieszczadzkich fluidów dzikości w sercu, trochę tych krajobrazów zielonych w duszy. A cokolwiek się dalej będzie działo, gdziekolwiek zaprowadzi mnie życie wiem, że jakaś część mnie już zawsze trwa na Połoninie Caryńskiej, tam właśnie, w tej rozświetlonej migotliwie pustce, gdzie istniej tylko kamień, kijek, stopa i najprawdziwsza ja.

Możliwość komentowania została wyłączona.