Prolog
30 lat temu, 27 września 1981 roku w wypadku samochodowym zginął Bronisław Malinowski, po dziś dzień jeden z największych jeśli nie największy polski długodystansowiec, Mistrz Olimpijski na 3000m p pprz z Moskwy, Wicemistrz z Montrealu. Rozpoczynamy kilkutygodniową podróż tropami Bronisława Malinowskiego. Naszym przewodnikiem jest Łukasz Panfil.

Zanim tam
jednak trafiłem powitał mnie w późnych godzinach nocnych element,
do którego powinienem dotrzeć na samym końcu. Towarzyszący mi w
czasie zbyt długiej podróży niepokój osiągnął apogeum, kiedy to
z ciemności, przyćmionej mgłą, wyłoniła się stalowa konstrukcja.
Środek nocy, pustka wokół, padający deszcz i, zdawałoby się,
dudniące echo tragedii, która miała miejsce przed blisko trzydziestoma laty.
To wszystko razem wzięte stanowiło klucz do, niewłaściwych w
takich okolicznościach, drzwi rozbudzonej o 2:20 wyobraźni. Most
wyglądał monstrualnie. Niekończący się tunel jedenastu przęseł, oświetlony brzydkim, żółtym światłem, przypominał kadr wyjęty
ze wspomnień osób, które przeżyły śmierć kliniczną.
Gigantyczny, martwy twór, nabierał ludzkich cech i sprawiał
wrażenie niezadowolenia z mojej obecności. Przemieszczałem się,
mimo wszystko powoli, w kierunku jego drugiego końca. Wiedziałem, że
kroczę dosłownie po śladach ostatniej prostej Mistrza. Wyłaniające
się zza nocnej kurtyny nienaturalne masy wiślanej wody, niesionej
majową powodzią, potęgowały świadomość bezsilności ludzkiej.
Bezsilności, jakiej doświadczył w ostatnich sekundach swojego życia
Bronisław Malinowski.

Most im. Bronisława Malinowskiego w Grudziądzu
foto: Anna Kłyż
Echa tych
sekund nasłuchiwałem kilka godzin później za dnia, kiedy wszystko
było już rzeczywiste. Most był mostem, Wisła, choć nad wyraz
obfita, była znowu Wisłą. Nie miałem żadnego punktu „zaczepienia”
oprócz standardowych informacji dostępnych dla każdego w
niezliczonej ilości artykułów o kopiowanej przez lata treści.
Grudziądzki cmentarz, miejscowości – Nowe, Rulewo, Warlubie i
wspomniany most – nieme części układanki spojone ze sobą
historią jednego człowieka. Skromny, metalowy krzyżyk, pochylony
nad miejscem, wyznaczającym metę życia Bronka Malinowskiego, był
bardziej wymowny niż ozłocony pomnik. Miejsce to wprowadziło mnie
w stan zadumy, który towarzyszył mi do końca pobytu w Grudziądzu
i jego okolicach… Z mostu udałem się na cmentarz. Jaką ikoną
jest Malinowski dla Grudziądzan, przekonałem się, szukając miejsca
jego wiecznego spoczynku. Każda z pytanych osób wiedziała,
tłumaczyła i w rezultacie prowadziła mnie na spotkanie z legendą.
Grób wyróżniał się pomnikiem wykonanym na kształt znicza
olimpijskiego. Najbardziej jednak uwagę mą zwrócił cytat,
widniejący na płycie:
Trzeba nam zawsze w górę iść,
Choć nieraz nęka życie,
A jeśli przyjdzie kiedyś paść,
To zawsze paść na szczycie.
Te cztery wersy
dosłownie oddają treść życia Bronka. Końca jego niestety też,
odszedł przecież będąc na absolutnym szczycie… Przy grobie
Mistrza czułem dziwne skrępowanie, coś na kształt nieprzygotowania się do rozmowy z legendą. Niestety grób milczał,
tak jak wcześniej most.

Foto: Anna Kłyż
Błądziłem dalej, udając się na przeciwny skraj 30-letniej historii życia Malinowskiego. Bardzo kręta, wznosząca się coraz wyżej trasa, doprowadziła mój ledwo zipiący, 14-letni samochód do miejscowości Nowe. Kojarzone jest mocno z postacią Bronka ze względu na fakt encyklopedycznej informacji na temat miejsca jego narodzin. Nowe było zatem początkiem nowego życia przed niemal dokładnie pięćdziesięcioma dziewięcioma laty (dzień później były urodziny Mistrza). Właśnie tam udałem się do wspomnianego wcześniej sklepu spożywczego. Chciałem, aby ten „muzealny” dzień kroczenia wyłącznie po oczywistych śladach i oglądania niemych eksponatów, nabrał bardziej ludzkiego wymiaru. Zapytałem panią sprzedawczynię o ośrodek zdrowia, w którym na świat przyszedł Bronek. Po otrzymaniu odpowiedzi, moja rozmówczyni dodała, iż w okolicach mieszka jeszcze jeden z braci Bronka – Maks. Nie wiedziała gdzie dokładnie, sądziła jednak, iż są to okolice Warlubia. Ta skąpa informacja stanowiła zwrot w „śledztwie”. Była ogromną motywacją do dalszych poszukiwań. Udałem się do Warlubia, przemierzyłem bez celu jego ulice kilka razy w tę i z powrotem kierując się w rezultacie do Rulewa, rodzinnej wsi Bronka. Zniszczony asfalt, którego brak odczułem w pewnym momencie, wpadając w ogromną wyrwę, doprowadził mnie do zaszytej na skraju Borów Tucholskich malutkiej wsi. Urokliwy zakątek, przepełniony do granic możliwości zielenią, dawał wytchnienie zmysłom, zmęczonym miejskim obrazkami.
-Czy mógłby mi Pan wskazać dom, w którym mieszkał Mistrz Olimpijski Bronisław Malinowski ?
- Pan mówi głośniej!!!
-Czy mógłby mi Pan wskazać dom, w którym mieszkał Mistrz Olimpijski Bronisław Malinowski ?!!!
- A on to w Grudziądzu teraz mieszka!!!
- To chyba niemożliwe…!!!
- Tak! W Grudziądzu mieszka!!! Ale dom stoi, mieszkali tu kiedyś Malinowscy!!!
Po tej dość
zaskakującej wymianie zdań z zaawansowanym wiekowo mieszkańcem
Rulewa, udaliśmy się do miejsca, gdzie do dziś stoi rodzinny dom
Bronka. Ów człowiek dopasował kolejny ważny element układanki.

Skromny domek, z „nadgryzioną” dobudówką, zdradzał częścią
otoczenia swoją aktualną użyteczność. Wyjmując nieśmiało
aparat fotograficzny, spotkałem się ze wzrokiem nadjeżdżającego
volkswagenem golfem chłopaka. Wzrok zdradzał dystans i nieufność
w stosunku do mojej osoby. Podjąłem rozmowę, wyjawiłem cel mojej
obecności - twarz młodego człowieka automatycznie rozpromieniła
się. Dowiedziałem się, iż aktualnie on właśnie zamieszkuje
„bronkowy” dom. Doskonale znający losy rodziny Malinowskich,
opowiadał mi, gdzie mieszkają, ile mają lat i co robią członkowie
tegoż klanu. Uderzająca była wysoka kultura osobista mojego około
20-letniego rozmówcy. Okazało się, iż znajduję się około 8 km od
domu Maksymiliana Malinowskiego. Z bijącym mocniej sercem udałem
się do miejscowości Płochocinek, gdzie miałem nadzieję poznać
brata Mistrza. Nieprzypadkowo błądziłem szukając „schowanego”
w zieleni domu Maksa. Dość niezgrabnie, bo w święto i zupełnie
od tyłu zjawiłem się na posesji państwa Malinowskich. Czułem się
idiotycznie, wkraczając „tylnymi drzwiami”, wprost w świąteczny
podwieczorek. Przepiękna okolica, taki również domek, nasunął mi
jedną myśl - „ale tu beztrosko”…
O
beztrosce i gorzkiej rzeczywistości, o okrutnym kole, jakie potrafi
zatoczyć historia, o miłości rodzinnej i nie tylko – za tydzień
w rozdziale pierwszym.
FORUM DYSKUSYJNE