Bartłomiej Falkowski
Biegacz o wyczynowych aspiracjach, nauczyciel wychowania fizycznego i wielbiciel ciastek. Lubi podglądać zagranicznych biegaczy i wplatać ich metody treningowe do własnego biegania.
Maratońska wiosna w Polsce przyniosła wiele emocji, zwrotów akcji i co najważniejsze komplet kwalifikacji olimpijskich. Minimum na Igrzyska posiadają cztery kobiety i pięciu mężczyzn. Taka liczba jeszcze kilka miesięcy temu byłaby typowana chyba tylko przez wielkich optymistów. Jednak na tej dziewiątce nie kończy się polski maraton. Zapraszam do przeglądu osób, które nie uzyskały minimum mimo bycia na liście poważnych kandydatów do tego osiągnięcia.
Listę zawodniczek, których szansę pobicia czasu 2:29:30 były realnie brane pod uwagę otwiera Anna Bańkowska, zawodniczka Mariusza Giżyńskiego, która w 2019 roku mocno weszła w maraton debiutując we Frankfurcie z czasem 2:34:57. Taki czas w debiucie oraz to, że Anna dobrze radziła sobie w wymagających siły przełajach, dawały duże nadzieje na mocne bieganie w kolejnych sezonach. W 2020 roku Polka rozpoczęła sezon bardzo dobrze wygrywając w silnie obsadzonym przełaju w Hannut. Niestety tak samo jak w przypadku innych zawodników plany na resztę sezonu pokrzyżował wirus. Pod koniec roku Bańkowska wystartowała w Olesnie podczas Mistrzostw Polski w maratonie. Zdobyła brązowy medal z czasem 2:37:56 jednak pamiętajmy, że pogoda jak i trasa nie sprzyjały mocnemu bieganiu. Na początku bieżącego roku wyjechała wraz z innymi zawodnikami na obóz do Kenii, po którym uzyskała nowy rekord życiowy w zwycięskim maratonie w Dreźnie. Niestety wynik 2:31:16, mimo że wysokiej klasy był niewystarczający aby uzyskać olimpijską przepustkę. W wypowiedzi dla naszego portalu, Ania przyznała, że ze względu na rozwój sportowy nie zamierza podejmować kolejnej, w tym przypadku ryzykownej, próby zdobycia minimum do Sapporo.
Inną zawodniczką, która dawała nadzieję kibicom na wynik poniżej 2:29:30 była Aleksandra Brzezińska. Ona również debiutowała w 2019 roku z świetnym czasem 2:34:51, który dał w debiucie złoto Mistrzostw Polski w Dębnie. Rok później na krętej, dziurawej i pagórkowatej trasie w Olesnie pobiegła niewiele wolniej i zdobyła srebrny medal wynikiem 2:35:20. Taki wynik prognozował realne szanse na osiągnięcie kwalifikacji w mocno obsadzonym europejskim maratonie na dobrej trasie. Brzezińska razem z Bańkowską spędziła początek roku w Iten i również walczyła o 2:29:30 w Dreźnie. Mimo że przez znaczną część trasy taki wynik był w zasięgu ręki to na końcówce osłabła uzyskując dobre 2:34:24 i nowy rekord życiowy.
Mimo słabego 2020 roku, do grona faworytek można było przypisać też kolejną zawodniczkę Centralnego Wojskowego Zespołu Sportowego Monikę Andrzejczak. To właśnie na Wojskowych Mistrzostwach Świata w 2019 w Wuhan osiągnęła znakomity rekord życiowy 2:31:56. Niestety w zeszłym roku jej maratoński wynik był o prawie siedem minut gorszy, a w tym nie ukończyła maratonu w Dębnie. Po ubogim w starty 2020 roku ciężko określić w jakiej formie była zawodniczka ze Szczecina.
Ostatnią zawodniczką, która miała szanse na minimum była Iwona Bernardelli. Mimo największych osiągnięć, wśród bukmacherów jej szanse byłby pewnie oceniane niżej niż Bańkowskiej czy Brzezińskiej. Po zmaganiu się z kontuzjami i długiej przerwie to jednak ona była najbliższa wypełnienia kwalifikacji. Na Mistrzostwach Polski w Dębnie zajęła czwarte miejsce z bardzo dobrym 2:30:16. O jej powrocie po kontuzji, ciąży i problemach z klubem przeczytacie w świeżym wywiadzie Pawła Machowskiego.
Wśród mężczyzn lista kandydatów była jeszcze dłuższa. Pierwszy nadzieje na 2:11:30 dał Yared Shegumo. Olimpijczyk z Rio w grudniu 2019 roku otarł się w Walencji o ten cel uzyskując bardzo dobre 2:11:40. Po trzech wolniejszych latach wiele osób uważało, że jest to oznaka powrotu do dyspozycji sprzed lat. Walkę o minimum miał powtórzyć w Hiszpanii w 2020 roku jednak jak sam stwierdził przez polską jesień nie był w stanie się odpowiednio przygotować. Zima spędzona w Etiopii miała wyeliminować niesprzyjającą pogodę. W kwietniu Shegumo pobiegł w Enschede znowu będąc blisko uzyskania kwalifikacji. Czas 2:11:50 był jednak za słaby by myśleć o kolejnych Igrzyskach. Nie mając nic do stracenia zawodnik postanowił jeszcze raz powalczyć o wynik podczas maratonu w Austrii 23 maja. Tam niestety od początku grupa biegła za wolno oraz w trudnych warunkach atmosferycznych i mimo dobrego drugiego miejsca czas 2:13 nie zmienił niczego w sytuacji Polaka.
Kolejnym zawodnikiem mogącym mówić o pechu oraz startującym w Austrii był Błażej Brzeziński. Zwycięzca Maratonu Warszawskiego z 2017 roku z wynikiem 2:11:27 w tym sezonie układał swoje treningi sam przy wsparciu Henryka Szosta. Zimowe treningi w Polsce wskazywały, że wszystko idzie w dobrą stronę. Wrażenie robiły treningi w tempie 3:03-10 biegane w śniegu i niskich temperaturach. Zawodnik tak jak i kilkoro innych biegaczy wojskowych drugą część przygotować spędził w Kenii wykonując wiele treningów w towarzystwie m.in. Mariusza Giżyńskiego. Niestety start w Dębnie był totalnie nieudany i Brzeziński szybko odpadł od grupy walczącej o minimum, a następnie zszedł z trasy. Stawiając wszystko na jedną kartę wystartował w ostatnim maratonie dającym nadzieję na uzyskanie kwalifikacji. Tam niestety mimo aktywnej postawy w grupie walczącej o minima osłabł i skończył w czasie 2:18. Jak zdradził od jakiegoś czasu ma problemy ze zdrowiem uniemożliwiające mu rywalizację na swoim, wysokim poziomie. Nie pozostaje nic innego jak trzymać kciuki za unormowanie spraw zdrowotnych i bieganie w drugiej części sezonu.
Kenijski sparingpartner Błażeja Brzezińskiego, czyli Mariusz Giżyński, również miał apetyt na udział w Igrzyskach rozgrywanych w Japonii. Doświadczony zawodnik, trener i organizator biegów mimo już dosyć zaawansowanego wieku (Mariusz skończy za niespełna miesiąc czterdzieści lat) podjął rękawicę i przygotowywał się do kolejnego maratonu. Po obozie w Iten wystartował w Dębnie podczas Mistrzostw Polski i odważnie zabrał się z grupą na wynik 2:11. Niestety nie zdołał utrzymać tempa i rywalizację skończył z czasem 2:20. Giżyński może mówić o pechu, bo swoją życiówkę 2:11:20 uzyskał kilka miesięcy przed Igrzyskami w Londynie w 2012 roku. Wtedy jednak wymagania kwalifikacyjne postawione przez Polski Związek Lekkiej Atletyki były wyższe niż rekomendacje IAAF. Jak wiemy obecnie 2:11:20 daje wynik uprawniający do startu w IO. Zawodnika zapytałem o to jak realnie oceniał szanse uzyskania w Dębnie kwalifikacji. Czy stając na linii startu liczył na swoją dobrą formę czy bardziej na dzień konia.
„ Podjąłem próbę walki o minimum olimpijskie i cieszę się, że mogłem to zrobić. Od początku oceniałem realnie moje szanse jako niewielkie, ale w głębi duszy wierzyłem, że uda mi się przygotować dużą formę na kwiecień. Najtrudniejszym był brak ciągłości w treningu po straconym 2020 roku. Regularny trening rozpocząłem dopiero pod koniec grudnia ubiegłego roku, a tak naprawdę do końca stycznia leczyłem uraz jednocześnie trenując. Robiłem wtedy treningowo najczęściej to, co mogłem, a nie to, co powinienem robić.
Wierzyłem jednak mocno, że wszystko się ułoży i będę w dobrej formie – będę miał, jak w Twoim pytaniu „dzień konia”. Nie raz już bywało, że z niepełnych przygotowań udało się nabiegać dobry wynik. Liczyłem też, że dostosuję się do nowych wymagań, jakie niesie ze sobą dzisiaj bieganie, a mianowicie do treningu i startów w butach z technologią karbonową. Koniec końców ani jedno, ani drugie się nie udało. Być może gdybym miał więcej czasu, byłbym znacznie lepiej przygotowany. Nie chciałem jednak odwlekać prób zbyt długo, bo w końcu najważniejsze są Igrzyska! Nie wyszło. Gdybym miał drugie podejście z pewnością kilka rzeczy zrobiłbym inaczej. W pewnym momencie troszkę zaryzykowałem, ale bez tego nie udałoby się nawiązać walki o najwyższe cele. Nie chcę się jakoś specjalnie tłumaczyć, co konkretnie zawiodło. Wiele osób mogłoby to mylnie odebrać. Nie napisałem nawet tradycyjnej relacji z Maratonu na moim blogu. Być może zrobię to niebawem, kiedy już wszystko ułożę sobie w głowie. W tej chwili poświęcam czas rodzinie i na regenerację”
Drugie pytanie dotyczyło planów na dalszą karierę i zdrowia po maratonie w Dębnie.
„Myślę, że nadal mój organizm jest w stanie wejść na wysoki poziom sportowy, choć pierwszy raz w mojej długiej karierze biegacza nie wiem co dalej… Najbliższe miesiące być może wyklarują sytuację. W zeszłym tygodniu, miesiąc po Maratonie, pierwszy raz przebiegłem 6 kilometrów. Kiedy wróciłem z tego treningu, czułem się naprawdę szczęśliwy.”
Takie podejście tłumaczy dlaczego zawodnik cieszy się takim szacunkiem w całym środowisku biegowym.
Na drugim biegunie doświadczenia jest Kamil Jastrzębski. Biegacz, który dopiero w 2019 roku zadebiutował na poważnie w maratonie zdobył w Olesnie, w grudniu 2020, tytuł Mistrza Polski. Czas 2:12:58, mimo że daleki od minimum, był poprawą jego życiówki o trzy i pół minuty. Pamiętajmy też, że wynik ten był okupiony długą, samotną walką na bardzo trudnej trasie. Na początku bieżącego roku Jastrzębski wyjechał na obóz do Kenii gdzie jednak doznał poważnej kontuzji, która wykluczyła go z dalszych przygotowań. Zawodnik przez wiele osób był stawiany jako bardzo poważny pretendent do uzyskania kwalifikacji oraz przyszłość polskiego maratonu. Na uwagę zasługuje fakt, że Kamil, a nawet bardziej jego trener Hubert Duklanowski, nie ukrywają, że celują bardzo wysoko. Takie podejście w Polsce jest rzadkie, a w mojej subiektywnej ocenie bardzo przydatne w osiąganiu mocnych wyników. Spójrzmy na zawodników np. ze Stanów Zjednoczonych, którzy nie boją się mówić o swoich ambitnych planach. Wiara w sukces to coś co przydaje się nie tylko w bieganiu.
Innym zawodnikiem, który otwarcie powiedział o próbie ataku czasu 2:11:30 był Emil Dobrowolski. Zwycięzca Poznań Maraton opisywał swoje przygotowania jako wykonane w 100%. Dodatkowo pierwszy raz od dwóch lat był na obozie przygotowawczym. Jak sam twierdził jego życiówka 2:13:50 była spokojnie to pobicia podczas maratonu w Dębnie. Jednak przykład Dobrowolskiego pokazuje jak wiele trzeba ryzykować w roku olimpijskim i że liczy się tylko jeden cel. Z mediów społecznościowych prowadzonych wraz z żoną Kamilą Pobłocką – Dobrowolską można było się dowiedzieć, że zamierza ruszyć z grupą prowadzoną na minimum i wybrać bardziej odważną taktykę niż „tylko” atak na rekord życiowy. W drugiej część maratonu przyszło zapłacić wysoka cenę za tak śmiały atak. Wynik na mecie 2:18:00 nie dawał ani kwalifikacji, ani nowego rekordu życiowego.
Wielokrotny medalista Mistrzostw Polski na krótszych dystansach Szymon Kulka od dłuższego czasu jest stawiany w roli zawodnika, który może osiągać bardzo dobre rezultaty w biegu maratońskim. W 2019 roku zaliczył przyzwoity debiut we Frankfurcie 2:14:35. Walkę o poprawę tego wyniku podjął w Olesnie gdzie jednak nie ukończył zmagań. Z informacji płynących z Zespołu Wojskowego, do którego należy Kulka, już w trakcie przygotowań do sezonu dowiedzieliśmy się, że ze względu na uraz nie mógł optymalnie przygotować się do wiosennego maratonu i skupi się na krótszych dystansach. Tydzień po zawodach w Dębnie odbyły się Mistrzostwa Polski na dystansie 10000 m gdzie Kulka zajął czwarte miejsce z wynikiem 29:34,93.
Chyba ostatnim biegaczem, który mógł pokusić się o minimum olimpijskie był zawodnik klubu UKS Bliza Władysławowo Tomasz Grycko. Zawodnik, który miał nieudany debiut w Poznaniu w 2019 gdzie z powodów zdrowotnych musiał zejść z trasy, ukończył swój pierwszy maraton dopiero podczas grudniowych Mistrzostw Polski w 2020 roku. Wynik 2:16 może nie był zachwycający, ale pamiętajmy cały czas o trudności tamtego biegu. Grycko tydzień wcześniej zdobył także swój piąty z rzędu tytuł Mistrza Polski w przełajach co mogło zostać w nogach. Trochę ponad cztery miesiące po tych wydarzeniach znowu stanął na starcie maratonu. W Dębnie on także ruszył z grupą walczącą o kwalifikację. Mimo długiej walki ostatecznie odpadł z rywalizacji o wyjazd do Japonii kończąc bieg z wynikiem 2:13:19. Po biegu wydawał się być szczęśliwy z mocno poprawionej życiówki i wcale nie wyglądał na załamanego brakiem minimum. Był to bardzo dobry powrót po przejściu ciężkiej choroby na początku przygotowań.
Artykuł ten nie ma na celu oceny poziom biegów długich w Polsce. Opinie własne czy nawet statystyki często bywają mylące. Tekst pokazuje jednak, że uzyskanie dziewięciu minimów nie był cudownym zrządzeniem losu, a wynikiem posiadania całkiem sporej grupy biegaczek i biegaczy na dosyć równym i porządnym poziomie. Do bycia światową czy europejską potęgą jeszcze nam trochę brakuje, ale kiedyś trzeba postawić te pierwsze kroki.
Zdjęcia: Marta Gorczyńska