5 marca 2007 Redakcja Bieganie.pl Lifestyle

Paraolimpiada 2000 cz.II


Część druga

Witam znowu – w następnym odcinku mojego osobistego spojrzenia na
Paraolimpiadę. Nie wiem tylko czy powinienem to nazywać dłużej nowinami, bo już
dawno po wszystkim i wieści nie są takie "gorące". Ale może po przeczytaniu
będziecie mogli na jakimś party rzucić mimochodem "moja wtyczka w wiosce
olimpijskiej doniosła mi…".

Pierwszy tydzień do rozpoczęcia olimpiady przebiegał w wiosce pod znakiem
treningów i odpraw technicznych. Był to dla mnie zajęty okres, gdyż sporo się
udzielałem tłumacząc na odprawach jak i po nich różne oficjalne dokumenty
dotyczące przebiegu konkurencji w wielu dyscyplinach. Z nich dowiedziałem się
między innymi że pod trybunami stadionu jest jeszcze jedna bieżnia, (60m, cztery
tory) używana do ostatnich minut rozgrzewki tuz przed wejściem na stadion.

Często też odwiedzałem wioskową klinikę towarzysząc zawodnikom w roli
tłumacza. Zaczęło się od mojego brata, który miał nieszczęście stłuc okulary. Tu
miałem szanse się przekonać, że to co nam było powiedziane na szkoleniu że "w
klinice został zainstalowany najnowocześniejszy sprzęt" było zgodne z prawdą.
Okulistka, która robiła Tomkowi badanie, przyznała że na takim skomputeryzowanym
sprzęcie sama pracuje po raz pierwszy. Tomek dostał nowe okulary na drugi dzień.
Takie że, jak sam stwierdził, znowu widzi ostro. Jak się to po ludziach rozeszło
to u okulisty prawie codziennie był ktoś na badaniu. Na koniec ja sam nie
wytrzymałem i też poprosiłem o test.

Innymi "popularnymi" lekarzami byli dentyści oraz fizjoterapeuci. Kliniczna
apteka też była bardzo częstym miejscem odwiedzin, gdyż stała tam micha o
średnicy chyba 40cm wypełniona prezerwatywami. Były one w różnych wzorach
(ultracienkie, z paseczkami, chropowate) i kolorach. Większym chyba jednak
powodzeniem cieszyły się żele do smarowania wyżej wspomnianych, które były w
różnych smakach. Spytałem w aptece jak często muszą napełniać te michę –
powiedzieli że co najmniej dwa razy dziennie!

Wszyscy zawodnicy byli ujęci ciepłym podejściem Sydneyczyków. Gdy byli na
mieście co chwila ktoś do nich podchodził, witał się, życzył powodzenia. A jeśli
ktoś z Australijczyków miał jakiś polski kontakt czy kogoś w rodzinie to zawsze
się tym pochwalił. Mnie również było bardzo przyjemnie kiedy (zdarzyło się to
kilka razy) ludzie widząc mnie w ubraniu ochotnika podchodzili i chwalili dobrą
robotę przez nas wykonywaną.

Miejscowa Polonia, a w szczególności Olimpol (polsko-australijski komitet
olimpijski), zabierała nas też nas na pikniki, imprezy w klubie polskim i
zwiedzanie miasta.

Podczas ceremonii otwarcia stadion był wypełniony po brzegi. Każda z drużyn
otrzymywała wielką owacje – powiedzieli mi potem że defilada na oczach 100
tysięcy widzów była wielkim przeżyciem. Sama ceremonia… no cóż, tu chyba
najbardziej widać było różnicę w ilości pieniędzy przeznaczonej na te dwie
olimpiady.

Potem zaczęło się na dobre. Już od następnego dnia witaliśmy pierwszych
polskich medalistów i przeżywaliśmy porażki.

Chodziłem wieczorami na różne imprezy. Największym chyba wrażeniem dla mnie
był bieg na 100m mężczyzn, amputantów, który wygrał Amerykanin biegnący na dwóch
protezach. Ustanowił on rekord świata w swojej kategorii z wynikiem 12,66s. To
jest niecałe 3 sekundy wolniej niż Maurice Green biega setkę! Większość osób ze
zdrowymi nogami może o takim wyniku tylko marzyć!

Były także i dramaty. Na 10km zawodnicy niewidomi biegali z przewodnikiem
związanym z biegaczem krótką linka. Oczywiście przewodnik musiał być zawodnikiem
przynajmniej tej samej klasy. W tymże biegu jeden z faworytów (niestety nie
pamiętam nazwiska) biegł z przewodnikiem – bardzo dobrym Kenijczykiem. Niestety
gdy byli na prowadzeniu, Kenijczyk dostał skurczów żołądka i on, przewodnik,
został praktycznie dociągnięty do mety przez zawodnika. Pewne pierwsze miejsce
przepadło, przewodnik na mecie płakał jak dziecko że spowodował przegraną
swojego biegacza.

W czasie zawodów łuczniczych byłem cały czas na stadionie. Nie tylko
kibicując ale i pełniąc funkcje drugiego trenera w czasie gdy więcej niż jeden z
Polaków strzelał w tym samym czasie. Niestety mężczyźni nie obronili srebrnego
medalu z Atlanty, również indywidualnie zajęli dalsze miejsca. Kobiety natomiast
(dwie Małgosie – Olejnik i Korzeniowska) zdobyły srebro i brąz. Było więc co
celebrować ostatniego dnia ich zawodów.

Na koniec ciekawostka – nie znany Wam chyba dotąd polski trop związany z
Olimpiadą. Na torach łuczniczych towarzyszyła nam często pani ze służby tłumaczy
– Urszula Hatton. Urszula, która miała polskich rodziców, ale nigdy w Polsce nie
mieszkała mówiła bardzo ładnym językiem, choć czasem brakowało jej bieżących
określeń. Ale to nic dziwnego – ja sam po 10 latach nie jestem już na bieżąco że
slangiem. Któregoś razu rozmawialiśmy o olimpijskich maskotkach i tu Urszula
powiedziała że są one projektem jej syna Matthew. Matthew wygrał obydwa
konkursy: na olimpijskie i paraolimpijskie maskotki. Następnego dnia przyniosła
nam w prezencie rysunki maskotek podpisane przez ich autora. Jeden z zawodników,
Marek Kantczak, który w cywilu jest reporterem gorzowskiego radia przeprowadził
też z Matthew wywiad dla swojej rozgłośni.

Kochani, ściskam serdecznie, tyle na razie, cześć trzecia i chyba ostatnia
wkrótce.

Możliwość komentowania została wyłączona.