Krzysztof Brągiel
Biega od 1999 roku i nadal niczego nie wygrał. Absolwent II LO im. Mikołaja Kopernika w Kędzierzynie-Koźlu. Mieszka na Warmii. Najbardziej lubi startować na 800 metrów i leżeć na mecie.
Odkąd wypuszczono na rynek pierwsze skarpety kompresyjne, od momentu, gdy w sklepach zaczęły się pojawiać dziewicze egzemplarze pulsometrów, od historycznej pierwszej koszulki dodanej przez organizatora do pakietu startowego – biegaczy pod zwrotnikiem Raka i Koziorożca, mieszkających w okolicach równika, truchtających wokół południka Greenwich, wysokich i niskich, chudych i z brzuszkiem, supinujących i pronujących, walących z pięty i ze śródstopia, tych co zbojkotowali Trójkę i tych, którzy nie wiedzą, o co „kaman”, słowem WSZYSTKICH BIEGACZY AMATORÓW – dręczy wciąż ta sama myśl. Jaki jest idealny tygodniowy kilometraż?
Wyruszymy zatem wspólnie na szlak w poszukiwaniu tej jednej, jedynej, perfekcyjnej liczby. Źródła formy doskonałej. Wzorcowego szczytu treningowej objętości. Wiela? Wiela? Wiela? A po polsku – ILE? Ile trzeba nastukać kilometrów w skali 7 dni, żeby zostać harpaganem na tym biegowym dancingu?
Ale poważnie kogoś to interesuje? Dopytuję, bo mam na zbyciu kilka zabawnych dygresji i jeśli nie ma musu i napiętego oczekiwania na konkret, to chętnie bym się nimi podzielił.
Dobra, już dobra… przecież wiem, że chcecie krwi. No więc tak – zdania są podzielone. Jedni będą was przekonywać, że jak się 200 kilometrów nie wykręci, to siara w mooj, albo w twooj. Biegają takie ancymony po tym łez padole, co jak dwustu nie wytargają w tygodniu, to dostają gorączki i zimnych potów. Jak łatwo sobie wyliczyć w kalkulatorze – 200 przy 7 dniach, daje średnio 30 dziennie. Czyli należałoby machnąć przed śniadaniem dychę dla lepszego humorku, a po robocie zaprawić się dwudziestką jakiegoś biegu zmiennego czy innym ustrojstwem, żeby w palnik poszło już porządniej. Potem w kimę, a rano od nowa. I tak kurczę do zapętlenia.
Oczywiście rypanie po 200 tygodniowo nie jest dla każdego. Taki kilometraż preferuje biegaczy o mocnym mentalu. Dlatego, jeśli nie potrafisz przekonywać wszystkich wokół, że pomimo poświęcania 3 godzin dziennie na trening masz szczęśliwe życie rodzinne i towarzyskie, pasjonującą pracę, której oddajesz się na sto procent i czas na oglądanie Netflixa… to taka objętość nie będzie dla ciebie.
Po przeciwnej stronie barykady znajdują się biegacze, twierdzący, że nie ma sensu się zajeżdżać. Stoją oni na stanowisku, że trzydziestak w tygodniu w zupełności wystarczy a pompowanie kilometrażu jest dobre dla biegowych wulkanizatorów. „30 kilometrów, hoh, hoh, ileż można cudowności w tej objętości zmieścić!” – tak mówią. „Podnoszenie objętości to prościzna. Ujmę to mocniej – to treningowe barbarzyństwo!” – tak też mówią. „Robiłem max 30 w tygodniu i machnąłem maraton w debiucie poniżej 3 godzin, a wy po 100 targacie i nie umicie, hehe hue” – tak też im się wymsknie w momentach pointerwałowego uniesienia.
Swego czasu pojawił się nawet na portalowym forum wątek zatytułowany „Czy przebiegnę maraton, nie biegając?” i ku zaskoczeniu rozlicznych ekspertów autor wątku, o ile mnie skleroza nie myli, ostatecznie maraton ukończył, choć na treningach biegał symbolicznie.
Zwolennicy obu podejść potrafią ze sobą dyskutować równie gorączkowo jak szczepionkowcy i antyszczepionkowcy, jak wegetarianie z pracownikami ubojni bydła. Mój kilometraż jest lepszy niż twój – przekrzykują się w narastającym amoku, aż początkowe argumenty ustępują miejsca emocjom.
I jeśli właśnie drogi czytelniku jesteś pełen obaw, czy tekst podsumuję tym jakże mało błyskotliwym i trącącym banałem stwierdzeniem, że każdy ma swój idealny kilometraż, to niestety twoje obawy są uzasadnione. Każdy ma swój idealny kilometraż, ale żeby go odnaleźć, warto zapuścić się wcześniej w skrajności. Wykąpać w naparze z cudzych teorii i doświadczeń. Porównać, zestawić, posmakować, a może i sparzyć, ale dopiero na tej podstawie wyciągnąć coś dla siebie.
____________________
Krzysztof Brągiel – biegacz, tynkarz, akrobata. Specjalizacja: suchy montaż i czerstwe żarty. Ulubiony film: „Pętla”. Ulubiony aktor: Marian Kociniak. Ulubiony trening: świński trucht. W przyszłości planuje napisać książkę o wszystkim. Jeśliby się nie udało, całkiem możliwe, że narysuje stopą komiks. Bycie niepoważnym pozwala mu przetrwać. Kazał wszystkich pozdrowić i życzyć miłego dnia.