Redakcja Bieganie.pl
Pierwszy raz o Najwyższym Maratonie Świata usłyszałem w…2005 roku. Euforia po ukończeniu wówczas pierwszego maratonu w górach – LTG Alpine Marathon w Liechtensteinie – sprawiła, że zacząłem w google poszukiwać kolejnych wyzwań.
Trafienie na informację o maratonie u stóp Mt Everest zajęło mi wówczas dosłownie chwilę. Znalezienie tego właściwego biegu – trochę dłużej. Okazuje się bowiem, że na zboczach Mt Everest, co najmniej kilka instytucji organizuje bieg na dystansie 42km, ale tylko jeden z nich jest naprawdę najwyżej położonym maratonem. Start odbywa się z Everest Base Camp, na wysokości 5364m npm. Pozostałe maratony zaczynają się nieco niżej – w Gorak Shep, na wysokości 5100m npm. Rożnica niby nieznacząca, ale w dalszej części napiszę, co oznacza każdy metr przebiegnięty powyżej 5000m npm.
Przez następnych kilka lat pomysł znikał, wracał, znowu schodził na dalszy plan – zawsze był jednak obecny gdzieś w głowie. Największymi przeszkodami były urlop – 3 tygodnie bez rodziny – oraz finanse. Wpisowe, dojazd do Nepalu, sprzęt – to była poważna pozycja w domowym budżecie. Pod koniec zeszłego roku, uśmiechnęło się do mnie szczęście. EDC/Instytut Lotnictwa postanowiły udzieli mi wsparcia, dzięki czemu odległe marzenie sprzed lat nabrało rzeczywistych kształtów. Rozpoczęła się moja ulubiona faza – planowanie i organizowanie wyjazdu. Tygodnie spędzone na wybieraniu sprzętu – buty, plecak, kurtka, leginsy krótkie, długie, nawet wybór skarpet nie trwał standardowych 3 minut, ale kilka dni. Wszystko po to, by chociaż sprzętowo by jak najlepiej przygotowanym do biegu. Wiedziałem, że na dobrą aklimatyzację i super dietę przed startem nie będę mógł liczyć – o tym jednak też później.
16 maja 2012 wylądowałem w Katmandu. Lotnisko międzynarodowe w Katmandu było… najbardziej chaotycznym i brudnym lotniskiem, na którym przyszło mi kiedykolwiek lądować. Pierwsze wrażenie z miasta – wszędzie kurz, burzone domy, uliczni sprzedawcy wszystkiego i niekończący się chaos na ulicach. Do hotelu jednak dotarłem bez przeszkód. Pierwszy dzień to przyjazdy – w hotelu pojawili się Amerykanie, Anglicy, Niemcy, Australijczycy, ale też reprezentanci RPA, Hong Kongu czy Nowej Zelandii, Holandii, Belgii i ja – jeden Polak w grupie.
Drugi dzień zaczął się o śniadania w hotelu. Zabawne – niby każdy deklarował, że przyjechał do Nepalu dobrze się bawić i przeżyć przygodę, ale festiwal koszulek z najróżniejszych biegów górskich i ultra sprawił, że przez głowę przeszła mi myśl: „Co ja tu robię?” T-shirt z ostatniego Półmaratonu Warszawskiego, mimo że świetnie zaprojektowany, prezentował się wyjątkowo skromnie na tle wszystkich ultra i ironmanów krążących wokół.
Trzeci dzień – wyjazd o 7, w planie lot do Lukli. Tym razem, z lotniska krajowego w Katmandu. Ktoś mi wcisnął do ręki jakiś bilet z wydrukowaną nazwą przewoźnika (bez nazwiska pasażera, bez numeru miejsca, bez godziny odlotu), ktoś inny chwycił torbę z moim bagażem, ktoś mnie przepchnął przez kontrolę bezpieczeństwa – zadziwiające, jak w pozornym chaosie wszystko się szczęśliwie potoczyło i ostatecznie, koło godziny 10 rano, wszyscy znaleźli się szczęśliwie w Lukli.
Kolejne dni to mozolna wędrówka na miejsce startu. Lukla, Munjo, Namche Bazaar (najwyżej położona regularnie zamieszkana osada w Himalajach – 3540 m npm.), Dingboche, Dibuche, Lobuche, Gorak shep i ostatecznie nasz cel – Everest Base Camp.
Namche Bazar – poranny widok z namiotu
W niektórych miejscach zatrzymywaliśmy się na dwa dni, aby po cięższej wędrowce pozwoli naszym organizmom na lepszą aklimatyzację. Wszystkie dni wyglądały podobnie – pobudka o 6:00 rano, czarna herbata podawana przez szerpów prosto do namiotu, 6:30 poranna toaleta, 7:00 – śniadanie, 8:00 – wymarsz do następnego celu lub wycieczka po okolicy. Idący z nami szerpowie dbali o wszystko – przygotowanie posiłków, rozbicie namiotów, wodę do porannej toalety. Naszym zadaniem było tylko (i aż) dojście z punktu A do punktu B. W dwóch innych grupach idących na start nawet to, okazało się by ponad możliwości niektórych uczestników – w sumie kilkanaście osób w ogóle nie dotarło na start maratonu, głównie pokonani przez chorobę wysokogórską.
Ostatnie km maratonu, tuż przed Namche |
Choroba wysokogórska dała po raz pierwszy znać o sobie drugiego dnia
trekkingu, kiedy wspinaliśmy się do Namche Bazaar. Przez większość dnia
trasa była płaska, w drugiej połowie jednak było strome podejście, o
całkowitym przewyższeniu ponad 600m. Po dotarciu na górę, zdecydowana
większość z nas zmagała się z mniejszym lub większym bólem głowy.
Kolejny dzień spędziliśmy w Namche, z krótką wycieczką przed południem
do okolicznych wiosek, dzięki czemu odzyskaliśmy siły a nasze organizmy
miały szansę przyzwyczaić się do wysokości.
Ostatni przystanek przed Everest Base Camp to Gorak Shep – osada na wysokości 5100 m npm., z której Tenzing i Hillary wyruszyli w 1953 roku na szczyt Mt Everest. W Gorak Shep również spędziliśmy dwa dni. Dzień wolny poświeciliśmy na wspinaczkę na okoliczny szczyt – Kalla Pattar, który wg rożnych źródeł ma 5550 – 5600 m. To była męcząca wyprawa. Na tej wysokości tlenu w powietrzu zaczyna brakować już po kilku krokach. Warto było jednak się wspiąć na szczyt – widoki na Lhotse, Nupste i przede wszystkim Mt Everest zapierały dech w piersiach.
Widok z Kala Pattar – Mt Everest (po lewej) Nupste (tuż za mną) i Lhotse (schowana za Nupste)
Dwa dni przed startem dotarliśmy do celu – Everest Base Camp. Bardzo nieprzyjazne miejsce. Surowe obozowisko, rozbite na wciąż przemieszczającym się lodowcu. W nocy słychać, jak pod namiotem pęka lód. Wokół nas przez całą dobę schodziły lawiny – na szczęście w bezpiecznej odległości od naszego obozu, dostatecznie głośno jednak, by obudzi każdego, kto próbował spokojnie przespać ostatnie godziny przed startem.
Dzień przed startem to przede wszystkim poranna „ustawka” – wszyscy uczestnicy biegu zostali poproszeni przez organizatorów o przebranie się w stroje startowe, by po śniadaniu ruszy do próbnego startu. Przedstawiciele nepalskich mediów mieli okazję, by zrobi nam zdjęcia, po czym opuścili obozowisko i ruszyli w kierunku mety – następnego dnia czekali już na nas na mecie w Namche Bazar.
Próbny start przekonał nas, że pierwsze kilometry będą męczarnią – wysokość, mało tlenu, a pod nogami – kamienie, żwir, lód i błoto. Przez cały obóz każdy biegł jakkolwiek – między namiotami, przez cudze legowiska, byle tylko dobiec do wyjścia z obozu.
Start biegu o godzinie 7 rano, 29 maja. Temperatura mocno poniżej zera. Największym plusem było to, że ziemia była mocno zmrożona, przez co stopy nie grzęzły w błocie. Każdy krok to była jednak walka o bezpieczne przedarcie się do przodu – kilka osób poważnie rozcięło sobie stopy lub kolana.
Everest Base Camp –pierwsze km maratonu
5 kilometr od startu to Gorak Shep. Mój czas w tym miejscu – 45 minut. Całkowity brak oddechu. Przez następne kilometry uprawiałem marszobieg – nie byłem w stanie biec dłużej niż 300 metrów, brakowało mi powietrza. Z każdym kilometrem czułem, że lepiej mi się oddycha, od 10 do 16km biegło mi się bardzo komfortowo, ze średnim tempem ok. 6’30’’/km. Po 16 km jednak zaczęły się problemy – każde potknięcie skutkowało skurczem. Okazji do potykania się było zaś mnóstwo – praktycznie 90% trasy było mocno kamieniste. Podświadomość kazała mi zwolni i biec ostrożniej – szczególnie, gdy trasa prowadziła wąskimi ścieżkami wzdłuż stromego zbocza. Po 25 km zaczęły się – dosłownie – najpoważniejsze schody. Dwa bardzo strome podejścia, rozdzielone długim, meczącym i równie stromym zejściem. Świadomie nie piszę o podbiegach i zbiegach – tylko szerpowie byli w stanie część tych odcinków pokona biegiem.
Po dwóch godzinach biegu, czyli po ok. 15km, zaczęło się też robi gorąco. Koło godz. 10 rano, temperatura osiągnęła 27 stopni i wciąż rosła. Ostatecznie na mecie było 30 stopni – zdecydowanie miało to wpływ na mój bieg i pojawiające się skurcze. Upał, plus uboga w witaminy i minerały dieta w ciągu dwóch tygodni przed startem, zrobiły swoje.
Ostatnie 12 km praktycznie całe przeszedłem. Nigdy w życiu nie byłem tak wyczerpany jak wtedy. Ostatnie kilometry to meandrująca łagodnym zboczem ścieżka. Każdy zakręt to nadzieja, że za chwilę ujrzę metę. Czas mijał – 5 godzin, potem 5.5 godziny biegu. 6 godzin biegu, ostatni punkt z wodą i informacja, że do mety jeszcze … 30 minut. Ostatkiem sił zebrałem się w sobie i po 6 godzinach i 25 minutach dotarłem na metę.
Zdecydowanie, był to najcięższy bieg z jakim przyszło mi się zmierzy. Ogromna wysokość startu i mety, skrajnie nieprzyjazna trasa – mnóstwo krótkich i stromych podbiegów, dwa naprawdę męczące, długie podbiegi, kamieniste i często zbyt strome do biegania zbiegi. Duża różnica temperatur miedzy startem a metą oraz gwałtowna zmiana temperatury w trakcie biegu. Męczące 12 dni trekkingu na start, które są dostatecznie długie, aby zmęczy organizm, a równocześnie zbyt krótkie, aby pozwoli mi zaaklimatyzować się do panujących warunków.
Po dotarciu na metę powiedziałem – nigdy więcej. Kilka dni później jednak wiedziałem już, że wrócę do Nepalu, aby wyciągnięte z tego wyjazdu wnioski wcielić w życie i pokonać trasę w lepszym czasie i stylu.
Kilka słów dotyczących sprzętu. Nie jestem doświadczonym biegaczem trialowym, dlatego wybór butów, plecaka i odzieży na czas biegu był jedną z tych kwestii, które przed wyjazdem spędzały mi sen z powiek przez kilka tygodni. Ostatecznie, zdecydowałem się na komplet Salomona. Buty i plecak z kolekcji S-lab, do tego kurtka przeciwwiatrowa z odpinanymi rękawami i leginsy 2/3, również z windstoperem.
Byłem zachwycony. Jeszcze przed wyjazdem zabrałem cały zestaw w nasze góry, gdzie w ciągu jednego weekendu zrobiłem około 60km po Kotlinie Kłodzkiej. Buty doskonale się trzymały na różnorodnym podłożu – piach, kamienie, błoto, strumienie, zapewniając równocześnie stabilne podparcie przy każdym kroku. To naprawdę niesamowity komfort, kiedy biegnąc w trudnym terenie można stopę postawi gdziekolwiek ze świadomością, że but nas tam utrzyma.
Przed jednym z rozruchów |
Ponadto, bardzo szybko schły – wentylacja była doskonała. Po maratonie cały bylem mokry, z wyjątkiem … stóp. Podobnie zachwycił mnie plecak na wodę z kolekcji S-lab. Technologia sensifit pozwala na błyskawiczne, sprytne dopasowanie plecaczka do naszych potrzeb. Sam plecak jest natomiast mega lekki i pozwala zabrać niezbędne na taki bieg minimum: telefon, lekka kurtka przeciwwiatrowa, 1.5litra płynu w bukłaku i żele/batony energetyczne.
Podsumowując, buty, plecak i kurtka (świetny patent z odpinanymi rękawami – jak tylko zrobiło się cieplej, wciąż miałem ochronę tułowia przed wiatrem , a rękawy schowałem do kieszeni) zdały egzamin na 5. W układzie biegacz-sprzęt najsłabszym ogniwem okazały się niestety moje nogi ;).
Ostatnie dwa dni to powrót z Namche Bazar do Lukli, gdzie mgła i chmury nie pozwoliły nam odlecieć zgodnie z planem do Katmandu. Szczęśliwie, dzień później rano wystarczyło 45 minut lepszej pogody, aby kilka kolejnych samolotów mogło nas zabrać z powrotem do cywilizacji. W Katmandu oficjalnie zakończył się nasz wyjazd.
Warto było pojechać do Nepalu, wziąć udział w prawdopodobnie najtrudniejszym maratonie świata, poznać Nepalską gościnność. Prawdopodobnie, żaden obcokrajowiec nie będzie w stanie nawiązać walki z szerpami – najlepszy z nich przebiegł maraton w 3h30minut, podczas gdy pierwszy obcokrajowiec pojawił się na mecie blisko 2 godziny później. Ja z czasem 6h25min byłem 8 wśród obcokrajowców, na około 90 osób startujących spoza Nepalu. 5 osób, które przybiegły przede mną, spędziły około 6 tygodni w rejonie Everest Base Camp – czekając na dobrą pogodę, która pozwoliła im w końcu zdobyć Mt . Everest. To jest to, czego mi zabrakło najbardziej – czasu na aklimatyzacje. Dlatego, jeśli kiedyś tam wrócę, to na dłużej niż kilkanaście dni.