19 września 2015 Redakcja Bieganie.pl Sport

Piekielny raj na ziemi – relacja z Lavaredo


Jednego dnia wydaje mi się, że to było wczoraj, innego, że wieki temu. Wspomnienia z Lavaredo odcisnęły się mocno na mojej duszy, tyle wiem na pewno. Lubię przywoływać je w pamięci, smakować pojedynczo – ciężaru całości bym nie uniósł, tak jak nie można za jednym posiedzeniem zjeść wszystkiego ze stołu na imieninach babci. Spróbuję jednak w tym miejscu zebrać te przeżycia, może zasmakują komuś jeszcze? Częstujcie się do woli.

Jest 26 czerwca 215 roku. We włoskim miasteczku Cortina d’Ampezzo zebrało się nieprzyzwoicie wiele żelaznych łydek, ud potężnych jak kolumny Partenonu i twarzy ogorzałych od słońca i wiatru, hulającego na górskiej grani. Teraz wszyscy ci mocarze tłoczą się na urokliwym ryneczku, gotowi wyruszyć w noc, by pokonać prawie 120 kilometrów szlaków wiodących przez cudowne Dolomity. 

A wśród tego tłumu ja – odwieczne chuchro i mięczak, nazywany przez starszego brata „Wąskim”. Astmatyk i tchórz. Żadnej w tym przesady – chwile przed startem są dla mnie koszmarem, za każdym razem. Strach paraliżuje moje ruchy, widzę siebie w ciepłej pościeli przed telewizorem, uzbrojony w miecz – łyżkę i tarczę – kubeł lodów czekoladowych. Przypominam sobie o całej pracy, wyrzeczeniach i inwestycji czasu, pieniędzy i energii… Nie własnych, ale tych wszystkich wspaniałych osób, dzięki którym się tutaj znalazłem. Koncentruję się na znalezieniu skrawka wolnej przestrzeni, żeby przedostać się przez barierki i zginąć w ciżbie biegaczy, którzy po starcie poniosą mnie ku górom, chociażby wbrew mojej woli. Najpierw słyszę, a potem widzę – Sławka Marszałka, Laszlo, Belę i Bartka Mikołajczaka – dziwnym trafem znaleźli się wszyscy w tym samym miejscu i w tym samym, co ja. Razem raźniej. Śmiejemy się, gadamy o nie wiadomo czym. Krótka chwila i z głośników rozbrzmiewa głośna muzyka Ennio Morricone. Start Lavaredo odbywa się z wielką pompą: rozemocjonowani spikerzy wykrzykują coś po włosku, mieszkańcy miasteczka licznie zgromadzeni na deptaku wiwatują na cześć biegaczy… Start!  

11350711 367304136793466 4873971495506666327 n

MG 2482 small

Negatywne uczucia ulatują gdzieś wraz z cichnącymi dźwiękami muzyki. Ich miejsce zajmuje determinacja i poczucie, że oto zaczyna się spełniać marzenie, że to tu i teraz następuje kulminacja wszystkich oczekiwań i nadziei w bardzo konkretny, dosłowny i namacalny sposób: trzeba stawiać nogę za nogą, uparcie przez dwadzieścia kilka godzin, aż znowu znajdę się w tym samym miasteczku, na rynku pod wieżą kościoła. 

Nie lubię biegać w tłoku. Cenię sobie samotność na szlaku, zatracam się wtedy w ruchu i odnoszę wrażenie, że to wszystko dookoła mnie: przepastne doliny, zębate granie i przestwór nieba – to wszystko jest tylko moje. Na razie jednak biegnę przez noc, jeden z tysiąca maleńkich świetlików. W ciemności nocy myśli atakują mnie z wielką jaskrawością: odzywa się pobolewający ostatnio achilles, mózg przelicza tempa kolejnych kilometrów, jak by to miało jakiekolwiek znaczenie na tym etapie zawodów. Przez kilka kolejnych godzin oczy nie będą mogły nacieszyć się widokiem Dolomitów – inne zmysły natomiast pracują ze zdwojoną siłą. Górska rzeka, wzdłuż której biegnie szlak huczy głośniej niż muzyka na starcie. Mijani ludzie wydzielają ostre wonie, a nerwy w stopach odbierają tysiące bodźców płynących spod podeszwy butów.

Mija kilka godzin. To niesamowite pisać, ot tak: „minęło kilka godzin” – to przecież wiele kilometrów, tysiące kroków, nie mówiąc o uderzeniach serca. A jednak mijają dość szybko w oczekiwaniu na świt, tym szybciej, że po drodze spotykam znajomych. Zanim wyszło słońce i wreszcie zobaczyłem góry dookoła, zostałem w tyle za wszystkimi.

Świt w górach podczas biegu jest cudowny w dosłownym znaczeniu tego słowa. Budzą się dziesiątki, setki ptaków, las zaczyna mocniej pachnieć, a zmęczone nocą oczy otwierają się szerzej na wspaniałości krajobrazu, wyłaniające się z mroku. Muszę jednak uważać, bo przed jeziorem Misurina na biegaczy czeka błotnista, wąska ścieżka trawersująca zbocze. Trzeba uważać na korzenie i kamienie, ostrożnie stawiać stopy. Dopiero nad brzegiem urokliwego jeziora można się rozluźnić i rozejrzeć po okolicy.

MG 2526 small

Sycę się i upajam wspaniałościami przyrody, bo jedzeniem i piciem już nie bardzo mogę. Żołądek jest już wrażliwy, nie chce przyjmować batonów, a sił nie przybywa. Przede mną trudne podejście pod schroniska Auronzo, tuż pod sławnymi Tre Cime, stanowiącymi symbol biegu. Krajobraz jak z bajki: kręta ścieżka usłana białymi kamieniami wiedzie przez zieloną łąkę, na której pasą się krowy, pobrzękujące dzwonkami. Za łąką ściana drzew, a ponad nią – kilkuset metrowe ściany gór. Podejście daje się we znaki uczestnikom – co chwilę mijam kogoś, kto zatrzymał się, żeby złapać oddech. Ja sam mam z nim problemy – zaatakowała mnie astma. Znam to uczucie i wiem, że nie będzie przyjemnie. Jestem gotowy na bolesne uczucie, jakby ktoś nożem odcinał płuca po kawałku, a potem ściskał ich resztki żelaznym łańcuchem. Nie jestem jednak gotowy na okropny znój stawiania każdego kolejnego kroku, gdy wraz z piękniejącym krajobrazem szlak staje się coraz bardziej stromy, oddech coraz płytszy, nogi coraz cięższe. Przez ostatnie pół godziny podejścia myślę tylko o ciepłej zupie, która czeka na mnie w schronisku. Wdrapuję się na 2500 m n.p.m. ostatkiem sił, wściekły, że minęła dopiero jedna trzecia moich zmagań z samym sobą, a ja już mam dość. Odbieram worek, siadam na ławce przed schroniskiem, popijam łyk coli i walczę z odruchem wymiotnym. Słyszę dźwięk telefonu – SMS od Ani: „Jak się czujesz?”. Odpowiada zgodnie z prawdą: „jak kupa.” 

Wchodzę do schroniska, po chwili z miską rosołu rozglądam się w poszukiwaniu wolnego miejsca przy stołach. Zmęczona postać wstaje i ruchem pokazuje mi, że zwalnia miejsce. Siadam i modląc się, żeby żołądek przyjął ciepły posiłek, podnoszę łyżkę do ust. Przełykam. Nic się nie dzieje. Zjadam jeszcze trochę i czuję przyjemne ciepło oraz ciężar w żołądku. Będzie dobrze. Widzę Krzyśka, który kończy kawę i szykuje się do wyjścia. Proszę go, żeby poczekał i zjadam szybko rosół. Wiem, że towarzystwo kumpla może mi pomóc przetrwać, że sam mogę siedzieć i siedzieć, tracić niepotrzebnie czas. Biorę się w garść i ruszam. Uśmiecham się w duchu: pierwszy kryzys już za mną. 

Banalne opisy z poprzednich paragrafów nie oddają ani tego, jak bardzo było mi źle ani ulgi, którą poczułem wraz z napływem nowych sił. Łatwo się pisze: nigdy wcześniej nie przeżyłem tak ciężkich chwil i pod względem fizycznym, i psychicznym. Ale to prawda, właśnie tak było. Było. Minęło.

Ponad 50 kilometrów już za mną, a to nawet nie połowa zmagań. Mam teraz kilkanaście kilometrów w dół, najpierw z Tre Cime w tle, potem w głąb pięknej doliny, koło wodospadu i wreszcie brzegiem górskiej rzeki o błękitnomlecznej wodzie, która tak pięknie szumi, że aż w głowie mi szumi. Poezja. Nie najwyższych jednak lotów, jako że wszystko mnie strasznie boli i pod względem estetycznym nie pasuję do otoczenia. Kuśtykam, podchodzę, podbiegam, czekam, aż przejdzie ból i jeszcze trochę przyspieszam. W międzyczasie krajobraz zmienia się diametralnie: nagie skały ustępują zalesionym zboczom, aż wreszcie zbiegam w dolinę.

Do punktu mam około 3 kilometry drogą rowerową, wysypaną drobnym żwirkiem. Rano po śniadaniu przejrzałem mapy turystyczne, wyłożone w pensjonacie dla turystów. Cortina i jej przyległości to raj dla rowerzystów, szczególnie górskich. Dziesiątki doskonale utrzymanych dróg i ścieżek, tworzące prawdziwe sieci, które zaprowadzą cię prawie wszędzie, nawet wysoko w góry. Jeżeli widzisz gdzie malowniczą rzeczkę, możesz być pewny, że jej brzegiem wiedzie rowerowy szlak. Słyszałeś o cudnym widoku z wysoko położonej przełęczy? Najprawdopodobniej tam też dojedziesz na dwóch kółkach.

MG 2518 small

Na punkcie atmosfera piknikowa, choć jego uczestnicy jacyś niemrawi. Widać po minach, że dobrze się tak siedzi – jedzenia i picia pod dostatkiem, słonko grzeje, wolontariusze się uśmiechają… Kilka minut różnicy nie zrobi, prawda? Odganiam lenistwo i skupiam się na palącej potrzebie zjedzenia czegokolwiek. Chwytam w garść kilka kawałków prawie-nie-śmierdzącego sera i ruszam w drogę. Na profilu trasy następne wzniesienie wydaje się niewielką górką, w rzeczywistości czeka mnie ponad 400 metrów wspinaczki na ponad 2000 metrów n.p.m. Robi się gorąco. Dobrym określeniem byłoby słowo ZNÓJ. W takich momentach – które potrafią trwać kilka godzin – umysł rozpaczliwie szuka czegokolwiek, na co mógłby przenieść uwagę i nie myśleć o stawianiu kolejnych kroków. Ja parzę na numery startowe mijanych biegaczy w nadziei, że znajdę Polaka i trochę czasu zleci na rozmowie z towarzyszem niedoli. Ślepy traf pada na Wojtka, z którym spędzę kolejne trzydzieści parę kilometrów. Opowiada mi o Dolomitach, o wspinaniu, o jego ubiegłorocznych bojach na trasie Lavaredo, ja rewanżuję się opowieściami o biegach ultra z rodzimego podwórka, tęsknocie za rodziną i tych wszystkich korzystnych zrządzeniach losu, które zaprowadziły mnie w Dolomity. Okazuje się, że towarzystwo jest dla obu nas pewnego rodzaju wybawieniem w trudnych chwilach, przede wszystkim pod względem psychicznym. 

Razem dochodzimy do następnego punktu, na którym również serwują rosół. Zjadam pełną miskę ze smakiem, raczę się też obficie colą, której tego dnia wypiłem ładne kilka litrów i cieszę, że niebo zaszło chmurami, a upał zelżał. Kolega Wojtka, który przyjechał z nim w charakterze pomocnika obiecuje, że będzie na nas czekał w Col Galina – następnym punkcie odległym o 20 kilometrów, podczas których czeka nas 1000 metrów podejścia – z pizzą… Jest cel, jest marchewka.

Kijem natomiast jest nieubłaganie płynący czas, choć trzeba przyznać, że ów zatrzymał się w pewnym momencie. Przekraczaliśmy mostek nad rwącym strumieniem, kilkanaście, kilkadziesiąt metrów w dole. Od tej chwili zaczęła się wspinaczka doliną Travenanzes, która jest najpiękniejszym znanym mi miejscem na ziemi. Ścieżka trawersująca cudnej urody zbocze, woda spływająca z gór dziesiątkami wodospadów i strumyczków, liczne motyle i kwiaty: żółte, fioletowe… Niesamowita gra barw na skalnych ścianach i zielone dywany po obu stronach szlaku. To o tym miejscu wspominała mi Fernanda Maciel. Opowiadała, że kiedy tu biega, musi się co jakiś czas zatrzymać, tak silne emocje nią targają. Mówiąc to miała łzy w oczach. I ja miałem podobnie. Dobrze, że szedłem przed Wojtkiem i nie widać było mojego wzruszenia. Chciałem mieć te emocje tylko dla siebie, to przeżycie było tak intymne i tak mocno dotykające samego serca, że jego część już chyba na zawsze zostanie gdzieś tam w górach…

MG 2513 small

A potem zaczęło się piekło. Piekielny raj na ziemi. Cichy płaskowyż, położony na 2000 metrów n.p.m., usłany białymi kamieniami, gdzie nie śpiewają ptaki, a powietrze nieruchomo wisi i czeka, aż człowiek padnie, by już nie wstać. Góry z wysoka patrzą, jak rwący się łańcuszek ludzki przemierza ten krajobraz spalony słońcem. Mózg nie pracuje zbyt dobrze, mimo że brakuje cienia i wilgoć znika z organizmu szybciej, niż nadzieja na ukończenie biegu przed zachodem słońca, coś każe szukać sposobów na przekroczenie rzeczki suchą stopą, jak gdyby było to jakieś godne pochwały osiągnięcie. Jestem świetny, już drugi raz zachowałem suche stopy! Dobra nasza! Z perspektywy czasu widzę, jak absurdalne i głupie były te starania, jednocześnie pamiętam doskonale, że wtedy wydawały się najwłaściwszą i najbardziej oczywistą rzeczą pod słońcem. Takie uroki ultramaratonu.

Na końcu wąwozu czekało podejście na polanę, na której spontanicznie ustawiony punkt z wodą ratował biegaczy z poważnych tarapatów. Ja miałem dość duże zapasy i nie musiałem uzupełniać wody, ale sama obecność kogoś życzliwego i chętnego do pomocy działała wiele. W dobrej wierze człowiek o zapewne szlachetnym sercu wyjaśniał, że do przełęczy Col del Bos zostały tylko 3 kilometry i 400 metrów w pionie… Oznaczało to najtrudniejszą godzinę w moim dotychczasowym życiu.

Idę małymi kroczkami, starając się za wszelką cenę utrzymać rytm marszu. Jest tak stromo, tak ciężko, tak gorąco, tak męcząco, tak fatalnie, że mam wrażenie, że następny krok może być tym ostatnim. Ludzie leżą na trawie, na kamieniach, stoją wsparci o kije, wyglądają na wpół żywych. Dokładam starań, żeby zajrzeć każdemu w twarz, żeby zapytać, czy wszystko w porządku, czy potrzebuje pomocy. Zdaję sobie sprawę, że gdybym faktycznie musiał się zatrzymać, by udzielić pomocy, mógłbym już dalej nie ruszyć. Prawie nie mogę oddychać, płuca mam ściśnięte astmą, strachem i Bóg wie, czym jeszcze. Serce wali jak młot, a odgłos każdego uderzenia rozlega się głośnym echem pośród gór. Poprzednie jeszcze nie zdąży wybrzmieć, a już kolejne nakładają się nań i powstaje ciągły hałas, zasłona dźwięku i zmęczenia, która przytępia zmysły i zaciemnia umysł. Idę z absolutnym przekonaniem, że nigdy w życiu nie czułem się tak źle, ani pod względem fizycznym, ani psychicznym. W łatwiejszych sytuacjach rezygnowałem. Nigdy dotąd nie byłem tak daleko poza strefą komfortu, ba! poza tym, co postrzegałem jako granice własnych możliwości, granice tolerancji cierpienia i wytrzymałości na… na wszystko.

Idę i szepczę do siebie samego jak do małego dziecka: „Kubusiu, tylko się nie zatrzymuj. Kubusiu, proszę cię, błagam, jeszcze troszkę. Kubusiu, no dalej, kochany, jeszcze tylko kilka kroczków. Kubusiu…” Zegarek pika, pokonałem jeden z trzech kilometrów do przełęczy. Kwilę w środku jak niemowlę, wszystkie uczucia implodowały, poruszam się po szlaku własnego cierpienia, zwątpienia, bólu i strachu. Mimo to brnę dalej, choć każdy krok przypomina strzał z rewolweru w rosyjskiej ruletce, tylko czekać, kiedy zwalę się bezwładnie na ziemię.

11393396 366378696886010 677511155648263239 o 1

Wojtek mnie wyprzedza, proszę go, żeby zwolnił i mnie nie zostawiał. Proszę go też, żeby coś do mnie mówił. Opowiada o Cinque Torri, które zobaczymy z przełęczy. O pizzy, która ma na nas czekać. Myślę o Piotrku, który czeka na mnie na punkcie. O smsach, w których dopytuje, kiedy będę. On czeka na mnie, więc ja muszę tam dotrzeć.

Po jakimś czasie jestem już za przełęczą i schodzę w dół. Obiecuję sobie, że z każdym metrem w dół będzie lepiej i w pewnym momencie to chyba zaczyna działać. Jeżeli można powiedzieć – a często powtarza się podobne sformułowanie – że ktoś schodzi z gór jako inny człowiek, to w moim przypadku tak właśnie było. Do punktu na Col Galina, umiejscowionym na 95 kilometrze trasy schodziliśmy w pierwszych kroplach deszczu.

Jeżeli na coś nie byłem zupełnie przygotowany, to była to ilość i jakość, intensywność wrażeń. Emocjami z dotychczasowego biegu mógłbym obdzielić kilka startów i nadal zostałoby dwanaście koszy ułomków. A to przecież wcale nie był koniec.

Siedzimy w knajpie na punkcie (właściwie tuż przed nim) nad herbatą i tostem, bo pizzy nie było. Z każdą minutą burza, która rozpętała się na dworze przybiera na sile. Deszcz siecze pod niewiarygodnym kątem, tak mocno wieje. Gór nie widać, widać tylko przemoczonych do cna biegaczy, którzy zbiegają na punkt. Z każdą chwilą robi mi się coraz zimniej, wreszcie ogromnym wysiłkiem woli zbieram swoje kości i idę do toalety przebrać się w coś suchego. Zakładam wszystko, co mam, a jednak nadal mną telepie. Wojtek w tym czasie popija piwko, zagryza tostem i widzę, że z kolei jemu robi się coraz cieplej i przyjemniej. Zmienia się też ton naszej rozmowy, z której wynika, że dojrzewa w nim decyzja do przerwania tutaj biegu. Nie wyobrażam sobie dalszego napierania w burzy, szczególnie, że za punktem zaczyna się kolejne podejście, tym razem w najwyższy punkt trasy, Rifugio Avarau. 

Siedzę i patrzę na ulewę za oknem. Myślę o tych wszystkich ludziach, którzy mi pomogli. Myślę przede wszystkim o Szymonie, bez którego na pewno nie byłoby mnie teraz tutaj. Myślę o ich czasie, energii, nierzadko pieniądzach. Boję się. Boję się iść w góry w burzy i boję się zawieść ich wszystkich. Burza na zewnątrz i burza wewnątrz. 
Mija kilka chwil, których wolę nie wspominać. 

Wychodzę ze schroniska, mijam punkt, podłączam się do dwóch biegaczy i zaczynam wspinaczkę do Averau. Pokonałem siebie po raz trzeci. Podniosłem się po raz trzeci. Rok wcześniej wspinałem się na Kalwarię po wyjściu z Barda, podczas biegu K-B-L w ramach Dolnośląskiego Festiwalu Biegów Górskich. Wtedy na kolejnych stacjach Drogi Krzyżowej myślałem o tym, jak On wtedy cierpiał. I szedłem dalej. Rok później podobne myśli znowu pomagają mi przetrwać. Trudno ubrać to w ładne słowa, zbudować okrągłe zdania łatwe do przełknięcia. Zdaję sobie sprawę, że część czytelników wolałaby relację bez tego fragmentu, ale wtedy byłaby ona niepełna i nieprawdziwa.

11705415 368993466624533 4045286201139311927 o

Znajdowałem się w bardzo ciekawej sytuacji. W nogach miałem już prawie sto kilometrów po górach, kilkanaście godzin napierania. Przede mną było niewiele ponad dwadzieścia, a ja zastanawiałem się, czy 5 godzin mi wystarczy na ich pokonanie. Dodatkowo, choć burza chwilowo ucichła, wisiała nadal gdzieś w powietrzu. Na domiar złego zdawałem sobie doskonale sprawę z tego, że pewną część trasy będę pokonywał po ciemku… Nie wspomnę o tym, że było mi zimno, a mięśnie zesztywniały mi od kilkudziesięciu minut bezruchu. 

Nic to! I tak było LEPIEJ niż dwie godziny wcześniej. Żołądek odpoczął, najadłem się i napiłem. Zrobiło się znowu cieplej, a podejście szło całkiem sprawnie. Ktoś nagrodził moją odwagę i decyzję, by się nie poddawać. Na najwyższym punkcie trasy, Rifugio Averau położone na ponad 2500 metrów n.p.m. czekała mnie najwspanialsza panorama gór, jaką mógłbym sobie wyobrazić oraz najsmaczniejsza herbata, jaką w życiu piłem, serwowana prosto z wielkiego gara przez szefa schroniska, złoty człowiek, niech mu się szczęści!

Czuję się coraz lepiej, naprawdę! Z drugiej strony boję się, że czekające na mnie trudne fragmenty – trawers przed Forcella Giau i sama wspinaczka na tę przełączkę – przyjdzie mi pokonywać po ciemku, więc przyspieszam jeszcze bardziej. Wyprzedzam sporo osób, a na punkcie na Passo Giau spotykam Piotrka, który wybrał się też tutaj. Boże, jakże inny mam teraz humor. Stoi przede mną zadanie do wykonania, podjąłem się go, rzuciłem do gry wszystkie atuty, które miałem w ręku (i w nogach) i teraz, powodowany żelazną determinacją prę do przodu jak dzik. Biegnę w takich miejscach, gdzie nie wybrałbym się turystycznie, wstrzymywany lękiem przed ekspozycją. Forcella Giau wysysa ze mnie wszelkie resztki godności, potem na szczęście moją niedolę zaczyna spowijać całun ciemności.

Coraz więcej błota, ostatnie podejście a potem czternaście kilometrów do mety. W zasięgu wzroku nie ma nikogo, ani przede mną, ani za mną. Burza nie wróciła, udało mi się pokonać wszystkie podejścia i dotarłem do ostatniej przełączki, z której widać już dolinę, w której położona jest Cortina. W tym miejscu zyskuję pewność, że dotrę do mety, że uda mi się ukończyć ten bieg. I to właśnie tu, na Forcella Ambrozzolla, płaczę jak dziecko. Płaczę dobre kilkadziesiąt minut, po swojemu, po cichu, a łzy mieszają się z kropami deszczu.

10399999_369010706622809_8139042076777480297_n.jpg

Na ostatnim punkcie pytam tylko, w którą stronę biec i nie zatrzymuję się ani na chwilę. Teraz już tylko uważać pod nogi i nie robić głupstw. Pal licho czas i wyprzedzających mnie ludzi. Zbieg do Cortiny wygląda jak najgorszy koszmar. Szlak jest rozryty tysiącami butów uczestników Lavaredo oraz Cortiny Trail, płynie błotem. Ulewa nie pomogła. Klnę pod nosem po polsku. Między drzewami błyskają światła miasteczka. Szlak tymczasem skręca i odbiega gdzieś w bok…

…i tak kilka razy. Jasny gwint, kto to wymyślił. Okrążam Cortinę chyba ze trzy razy, zanim wreszcie wbiegam na uliczki miasta. Przez ostatnią godzinę, może półtorej dałem sobie sporo luzu i mocno zwolniłem w przekonaniu, że spokojnie wyrobię się na metę przed północą. Chore wymysły organizatorów, szczujących mnie zapowiedzią mety przez dobre kilka kilometrów sprawiły jednak, że czasu zostało niebezpiecznie niewiele. 
Puściłem się biegiem pustymi uliczkami. Oddech przyspieszył jak szalony, serce – nie do końca wierząc, że naprawdę po dobie ostrego łomotu zmuszam je do jeszcze jednego zrywu – wyrywało się z piersi, a ja walczyłem z upływającymi sekundami. Wleciałem na deptak prowadzący do mety. Zacząłem krzyczeć i ryczeć, wyrzucać ramiona w gorę, domagając się od zaskoczonej i nieco już sennej resztki kibiców wzmożenia dopingu. Wśród uśmiechów, braw i okrzyków uznania wpadłem na metę Lavaredo Ultra Trail po prawie 25 godzinach walki ze samym sobą. Za minutę północ.

Piotrek robi mi zdjęcie. Dostaję wymarzoną kamizelkę finiszera. Bije północ. Zaczyna się nowy dzień. Dzisiaj jestem zwycięzcą. Dzisiaj odpoczywam. Dzisiaj… śpię.

Możliwość komentowania została wyłączona.