iwonaalenumer
30 kwietnia 2020 Kuba Wiśniewski Sport

Niezły numer – Iwona Bernardelli


Starty dobre, biegi zawalone, imprezy pamiętne i takie, o których chciałoby się zapomnieć… W serii „Niezły numer” biegaczki i biegacze wyczynowi z różnych konkurencji wyciągają swoje numery startowe, by z ich pomocą przywołać dla nas ciekawe historie sprzed lat. Sprawdzamy, co kryje się za suchymi wynikami, jakie było okoliczności towarzyszące zawodom i jak konkretne wyścigi wyglądały od zaplecza.

Pora na biegaczkę, która jak wielu wyczynowych maratończyków, zaczynała od startów na bieżni. Osiągnęła tam sukcesy m.in. w biegu na 3000 m pprz, na 5000 i 10000 metrów (PB odpowiednio 10:10.01, 15:35.75 i 32:55.06). Wiele razy stawała na najwyższym stopniu podium mistrzostw kraju w przełajach i ulicznych „piątkach” oraz „dychach”. W trakcie rywalizacji wiele razy nie kalkulowała i skupiała się na osiągnięciu jak najlepszego wyniku czasowego. Reprezentowała Polskę m.in. na Igrzyskach Olimpijskich w Rio de Janeiro (21. miejsce w stawce maratonek). W październiku 2017 roku do tytułów sportowych dołożyła naukowy – zostając doktorem na Wydziale Wychowania Fizycznego warszawskiej AWF.

Start sprzed 4 lat, bolesny, ale i przełomowy – wspomina dla naszego portalu Iwona Bernardelli.


TEN START ODBYŁ SIĘ..
13 marca 2016 roku w Nagoi w Japonii. Był to wówczas największy maraton kobiecy na świecie – Nagoya Women’s Marathon to ponad 16 000 kobiet na mecie.

BYŁAM WTEDY…
w życiowej formie. Rok wcześniej, podczas maratonu londyńskiego uzyskałam minimum na Igrzyska Olimpijskie (2:27:47 to moje maratońskie PB), a teraz miałam potwierdzić dobrą dyspozycję. Postanowiłam odłożyć pracę doktorską na później, bo igrzyska są tylko raz na 4 lata. To był cel nadrzędny – chciałam polecieć do Brazylii i walczyć z najlepszymi na świecie. A dwa tygodnie po nich wyjść za mąż (Iwona do tego czasu występowała pod panieńskim nazwiskiem Lewandowska – przyp. red.). Taki był plan i moja droga do Rio…
Przygotowania przebiegły bez większych zakłóceń, pomijając fakt, że obóz w Albuquerque przed tym startem wspominam jako jeden z najcięższych i najbardziej wymagających. Wiele wylanych łez i potu (tak jest – Trener Jakubowski pewnie miał mnie już serdecznie dość, ale żadnej taryfy ulgowej nie zaserwował), tylko po to, żeby forma przyszła wtedy, kiedy miała przyjść.

PRZED BIEGIEM…
do Japonii polecieliśmy z trenerem na dwa tygodnie przed startem, aby zaaklimatyzować się do strefy klimatycznej i czasowej. Uruchomione wtedy zostały pierwsze połączenia LOT-u do Tokio i dostaliśmy w cenie przelot klasą Premium – wspominamy to bardzo miło.
Mieszkaliśmy w hotelu w samym centrum Tokio. Miałam możliwość trenować w parku Yoyogi oraz Maiji Jingu Gaien na odmierzonej asfaltowej pętelce obok placu budowy, na którym był Stadion Narodowy (został zburzony, by mógł powstać nowy wielofunkcyjny stadion z myślą o Igrzyskach Olimpijskich 2020, które już jak wiemy, nie odbędą się w terminie). Zmiana czasowa dała mi w kość, na treningach czułam się zamulona  – w sumie nie było się czemu dziwić, w końcu gdy wychodziłam na poranny trening, to w Polsce była 2-3 w nocy.
Do Nagoi pojechaliśmy pociągiem na 3 dni przed startem. W sześciogwiazdkowym hotelu kwiatami i podarunkiem przywitał nas sam organizator, by podziękować za przybycie. To była dla nas ogromna nobilitacja. Gospodarze robili wszystko, żeby przyjąć nas z jak największą gościnnością. Pokój, w którym mieszkałam, wyglądał jak apartament prezydencki. Pominę fakty na temat japońskich ubikacji, o których każdy pewnie słyszał, nawet jeśli nie był w Kraju Kwitnącej Wiśni….
Wszyscy na każdym kroku chcieli pomagać, nawet nie trzeba było wciskać guzika w windzie. Uprzejmość i dobroć bijąca od Japończyków jest nie do opisania. Te zawody były też najlepiej zorganizowane ze wszystkich, w jakich brałam udział na całym świecie, biorąc pod uwagę warunki mieszkalne, około startowe i atmosferę.
No właśnie, atmosfera! Tam to jest niesamowite, jak wszyscy ludzie żyją maratonem! Panuje wtedy święto maratonu, przepiękne święto, a ty wiesz, że bierzesz udział w niezwykłym wydarzeniu. Wiesz, że wszyscy będą patrzeć na ciebie i kibicować, i podziwiać za walkę, za upór, za wszystkie te cechy, które sprawiają, że się nie poddajesz. Zawodnicy elity traktowani są jak herosi, bohaterowie. Nigdy nie zapomnę, jak wracając ze śniadania, pewien kibic (jakby czekał) zobaczył jedną z najlepszych zawodniczek japońskich i koniecznie chciał się z nią przywitać. Gdy uścisnął jej rękę zaczął płakać ze szczęścia – takie to było dla niego ważne i doniosłe. Kolejna bardzo ciekawa sytuacja zdarzyła się, gdy jechaliśmy autokarem na start. Na jednych ze świateł, na których się zatrzymaliśmy, obok naszego stanął autokar z biegaczkami amatorkami. Gdy zorientowały się, że w naszym autokarze jest elita biegu, zaczęły nam wszystkie machać, przesyłać buziaki, robić na naszym tle zdjęcia selfie, robić nam zdjęcia. To było coś, z czym nie spotkałam się nigdzie indziej.

nagoya

 W TRAKCIE ZAWODÓW…
stojąc jeszcze na linii startu, czułam się bardzo pewna siebie i dobrze przygotowana. Ruszyłam odważnie z czołówką. Nie bałam się, bo już rok wcześniej w Londynie bardzo mocno „otworzyłam” tamtejszy maraton.
Bieg był prowadzony w szalonym tempie, kilka kilometrów miałam nawet poniżej 3:20 (najszybszy 3:16!). Ale czułam się dobrze i do połówki kontrolowałam sytuację. Jednak później zaczęły się problemy ze stopą. Od 25 km na tyle duże, że miałam problem z jej postawieniem i odbiciem się. Charakter nie pozwolił mi jednak zejść z trasy. Nawet przez sekundę o tym nie pomyślałam. Wygląda na to, że przez odbitą stopę zakończyłam bieg z marnym, jak na oczekiwania, wynikiem 2:30:15. Na pocieszenie na dystansie półmaratonu zrobiłam drugi w życiu wynik… i to kolejny raz w trakcie maratonu (1:12:13).

PO BIEGU…
zaczęłam sobie żartować, że liczba 13 nie przyniosła mi szczęścia: start – 13 marca; pokój miałam na 13 piętrze; zajęłam 13 miejsce z wynikiem netto 2:30:13. Ale gdy przekroczyłam linię mety nie było mi jednak do śmiechu. Trafiłam na wózek inwalidzki. Nie byłam w stanie zrobić nawet najmniejszego kroku.
Nie mogłam uwierzyć w to, jak to się stało, że dobiegłam do mety… Czy adrenalina jest w stanie tyle zdziałać? Czy wola walki i umiejętność cierpienia potrafią na biegu zatrzeć nawet największy ból?
Byłam wtedy rozczarowana wynikiem, bo nie na 2:30 liczyłam, a na dużo więcej, przynajmniej na rekord życiowy. Było mi strasznie przykro, bo wiedziałam, że do tego maratonu przygotowana byłam najlepiej. Smutno, bo nie pokazałam na co mnie stać. Szkoda mi było trenera, który poświęcił się razem ze mną, który wierzył we mnie i który włożył w przygotowania tyle samo serca! Owszem i moje serce pękało na kawałki…
Było mi niezręcznie wobec organizatora, gdyż wiedziałam jak bardzo w Japonii cenią sobie wyniki w maratonie. Ale byłam też jednocześnie dumna. Dumna z siebie. Dumna z własnej woli walki i determinacji. Dumna z tego, że się nie poddałam. Dumna z tego, że nawet nie pomyślałam przez ułamek sekundy, żeby się poddać. Otuchy dodały mi słowa organizatora, który po biegu przyszedł do mnie i widząc mnie zapłakaną powiedział, że bardzo mi dziękuje za dzisiejszy bieg. Podziękował, że pokazałam jak się walczy. Za to, że nie kalkulowałam w trakcie biegu. Powiedział, że jest dumny, że takie osoby przyjeżdżają na jego bieg i że „drzwi” tego maratonu zawsze będą dla mnie otwarte.
Rok później skorzystałam z zaproszenia na maraton w Osace… i przy najbliższej okazji na pewno nie odmówię.
A w Japonii mam nadzieję wystartować już w 2021 roku – tym razem w Tokio.

Możliwość komentowania została wyłączona.

Kuba Wiśniewski
Kuba Wiśniewski

Pisząc coś o sobie zwykle popada w przesadę. Medalista mistrzostw Polski w biegach długich, specjalizujący się przez lata w biegu na 3000 m z przeszkodami, obecnie próbuje swoich sił w biegach ulicznych i ultra. Absolwent MISH oraz WDiNP UW, dziennikarz piszący, spiker, trener biegaczy i współtwórca Tatra Running.