28 października 2015 Redakcja Bieganie.pl Sport

I wtedy słońce do mnie przemówiło…, czyli ŁUT 70



Druga edycja Łemkowyna Ultra Trail, koniec października 2015. Tym razem z moim udziałem, z masą emocji, osobistych, rodzinnych, biegowych, historycznych, zwierzęcych, krajobrazowych, muzycznych, zdrowotnych, sportowych oraz innych różnych takich. Ogólnie do przodu, pozytywnie, choć bez fajerwerków, bo latka lecą i zaliczenie to już sukces. Ale zawsze da się spotkać z czymś nowym.

Dobieszyn

Trzy lata temu mój najmłodszy brat zmienił stan cywilny i byłem z liczną rodziną na towarzyszącej tej zmianie imprezie, a rzecz działa się m.in. w Dukli i Iwoniczu-Zdroju, właśnie w łemkowynowych stronach. Po trzech latach skorzystałem z gościnności mieszkających w Dobieszynie koło Krosna teściów brata, tam była moja baza noclegowo-transportowa. Bardzo dziękuję gospodarzom wikt, opierunek i trzykrotne kursy do Chyrowej: do rejestracji, na start i z mety. Posłuchałem też trochę o tym, jak wyglądają blaski i cienie hodowli czempionów walijskich terierów, a i z nimi samymi też miałem okazję poobcować. A było i coś niecoś o rafinerii Jedlicze i różnych energetycznych ciekawostkach.

ŁUT

Łemkowyna Ultra Trail to spora, długodystansowa impreza biegowa, rozgrywana po raz drugi w Beskidzie Niskim, jeszcze na dorobku, a już uznana i bardzo profesjonalnie zorganizowana. Naprawdę błyszczy na tle polskiej konkurencji, a tę miałem już okazję trochę poznać, bo biorę udział w górskich ultramaratonach w miarę regularnie od siedmiu lat. Cztery dystanse, cztery miejsca startu, jedna meta w Komańczy. Wszystko na Cienkiej Czerwonej Linii, czyli na Głównym Szlaku Beskidzkim, a konkretnie na jego środkowo-wschodniej części, obejmującej największe obszarowo, a jednocześnie chyba najsłabiej penetrowane przez turystów polskie pasmo górskie – Beskid Niski.

Najdłuższy dystans to 150 km, ze startem w Krynicy, o północy z piątku na sobotę. Z Chyrowej w sobotę o 7.00 rano wystartował bieg na 70 km. Z Iwonicza-Zdroju o 10.00 rano w sobotę ruszyli uczestnicy  Łemko Maratonu (48 km), a z Puław Górnych o 12.30 wystartował Łemko Trail (30 km). Czyli stopniowo zagęszczał się beskidzki szlak. Impreza nazwą i symboliką nawiązuje do Łemków, którzy do lat 40. XX w. licznie zamieszkiwali  Beskid Niski. A że i ja lubię łemkowskie klimaty, zwłaszcza muzyczne, to i mnie na takiej imprezie nie mogło zabraknąć. Wybrałem dystans 70-kilometrowy, na miarę moich obecnych możliwości.

W wieczór poprzedzający start była w Chyrowej odprawa (z możliwością wzięcia w niej udziału wcześniej on-line), odbiór pakietu startowego oraz sprawdzenie wyposażenia obowiązkowego (jakieś 10 pozycji), którego w moim przypadku dokonał sam Paweł Pigmej Krawczyk (a dnia następnego wygrał Łemko Trail). Wszystko sprawnie, szybko, grzecznie i fachowo, choć wnikliwie. Kupiłem też najładniejszego buffa, jakiego w życiu widziałem, ze wzorem łemkowskiego haftu, który jest też w logo ŁUT.

Początek

Ruszyliśmy o świcie spod stacji narciarskiej w Chyrowej, było nas tam trochę ponad trzystu. Stosunkowo ciepło i pochmurno, ale nie padało. Taszczyliśmy na sobie jednak obowiązkowe wyposażenie, czyli m.in. kurtki z kapturami i odzież umożliwiającą całkowite okrycie kończyn. Pierwszy etap był dość błotny, zalesiony. Ślizgaliśmy się, niektórzy czasem leżeli (mimo częstej jazdy figurowej w reanimowanych peregrinach udało mi się ani razu nie wyłożyć), stopniowo grupa biegnących się rozluźniała. Po dość trudnym kawałku na Cergowej było sporo asfaltu, czyli wytchnienia dla zmęczonych błotem mięśni. Przez Lubatową docieramy do pierwszego punktu odżywczego w amfiteatrze na obrzeżach Iwonicza-Zdroju, bardzo głośnego za sprawą ekipy bębniarzy. Potem kolejny zalesiony grzbiet i kolejne uzdrowisko: Rymanów-Zdrój, z dopingiem na centralnym skwerze. Znowu zalesiona góra i znowu kilka kilometrów asfaltu, aż do drugiego punktu odżywczego w Puławach Górnych, trochę za półmetkiem.

Puławy Górne

W całej swej siedmioletniej historii udziału w górskich ultramaratonach napotkałem dziesiątki punktów odżywczych, ale żaden z nich równać się nie może wspaniałością, wyśmienitością, gościnnością i smacznością z punktem w Puławach Gónych, a kto temu zaprzeczy, z tym jestem gotów potykać się na jednej nodze, albo i na czworaka, wedle wyboru przeczącego. Naprawdę można było się nawtranżalać konkretnie, a najwspanialsza było ciesząca się już od zeszłego roku wielką sławą wegańska zupa dyniowa, nalewana do własnego naczynia, zagryzana kunsztownie pieczonymi ziemniakami. Do tego grali tam pięknie z odtworzenia łemkowskie kawałki. Kilku fotografów z kilkudziesięciocentymetrowymi obiektywami robi nam foty niemal z przystawienia przy konsumpcji, jakaś dziewczyna udziela wywiadu do kamery. Bebechy miałem przepełnione, gdy ruszałem dalej, zabrawszy ze sobą herbatę zbyt gorącą, by wypić ją na miejscu. Na szczęście było pod górę i biec na razie nie musiałem.

Tokarnia

Po długim a niezbyt stromym podejściu sytuacja wysokościowa się ustabilizowała, osiągnąwszy poziom nieco ponad 700 m n.p.m. Wczesnym popołudniem chmury ustąpiły miejsca słońcu, zrobiło się naprawdę fajnie i ciepło. Zmierzaliśmy na południowy zachód zalesioną granią, większe błoto już było tylko miejscami, a sporą część tego etapu pokonałem w towarzystwie Gosi, nauczycielki matematyki z Golubia-Dobrzynia. Jak się pochwaliłem, gdzie pracuję, to oczywiście jak zwykle nie dało się uciec od spraw zawodowych i poznałem dłuższą historię związaną z pewną reklamacją. Tam też wyprzedził nas samotny lider ŁUT 150, czyli Bartek Gorczyca, oczywiście wśród naszych skromnych owacji, po którym było naprawdę długo, długo nic (drugi na mecie ŁUT 150 Tomek Komisarz miał prawie godzinę straty do Bartka).

lut2015 gorczyca

Bartek Gorczyca, Foto: JulitaChudko.pl

Dotarliśmy do najbardziej widokowej części trasy, jaką był pozbawiony wreszcie lasu wierzchołek Tokarni. To miejsce, z którego przy dobrych warunkach widać odległe o ponad 100 km Tatry. Widoki z połoniny były rzeczywiście niesamowite, ale Tatr nie wypatrzyłem, za to wszędzie wokół bajeczne wzgórza zalane jesiennym, niskim słońcem, każdy gatunek drzew w innym kolorze. Mijam wieżę telefonii komórkowej na szczycie Tokarni (778 m n.p.m.), po czym stromym, zdradliwym, zabłoconym zboczem schodzę w stronę ostatniego punktu odżywczego w Przybyszowie. Las się kończy, podnoszę na chwilę wzrok z trudnego podłoża i… dech zapiera! Na pierwszym planie niesamowity widok z góry na Szeroki Łan i Rzepedkę, na dalszym Bieszczady. Najwspanialszy widok na całej trasie.

Słońce przemówiło

Zaspokoiwszy głód i pragnienie w Przybyszowie, na ostatnim punkcie odżywczym, wspinamy się na południowy zachód, w kierunku świecącego prosto w twarz, wiszącego tuż nad grzbietem słońca. Idę prawie po omacku, staram się patrzyć pod nogi, na wprost się po prostu nie da. I wtedy słońce przemówiło: „No dalej, ruchy, walczymy!”. Niedobrze, jak już słońce zaczyna do mnie gadać, to znak że zaczynam majaczyć. Po paru sekundach okazuje się, że to jednak nie słońce, tylko jakiś fotograf, cykający zdjęcia. Idę dalej, a po jakimś czasie dogania mnie Gosia i mówi, że tym fotografem był Piotrek Dymus. Ciekaw jestem bardzo tych zdjęć, bo i światło było tam niesamowite, i panorama w tle śliczna, i artysta dzieła dokonywał, a i my już bardzo malowniczo byliśmy pod koniec biegu upierniczeni.

lut2015 dymus

Słońce chyli się ku zachodowi, jeszcze je widać, ale temperatura gwałtownie spada. Robi się zimno i przydaje się w końcu climaheatowa bluza, którą z braku miejsca w plecaku obwiązałem się w pasie. W ciągu godziny temperatura obniża się o kilkanaście stopni. Słońce zastępuje świecący prawie w pełni księżyc. W okolicach Wahalowskiego Wierchu, na ostatnim połoninowym kawałku, w ostatnich promieniach słońca świecą bardzo wyraźnie smugi kondensacyjne samolotów pasażerskich, lecących gdzieś dziesiątki kilometrów przed nami, chyba na południu, w przeciwnych kierunkach. Samolotów nie było za bardzo widać, ledwo punkciki, ale smugi owszem, jakby ktoś jaskrawym markerem niebo pociągnął. W pewnym momencie naliczyłem ich jednocześnie dziesięć. Jakaś lotnicza autostrada. Magiczny moment, który uświetniłem gromkim zaśpiewem „Polubiła ja Stefana”, a słuchaczami było kilkoro obecnych w pobliżu ultramaratończyków

Ciemno, biegniemy już z czołówkami i obowiązkowymi czerwonymi lampkami z tyłu (końcówka będzie po szosie), łysy też przyświeca. Oznakowanie trasy jest bardzo dobre, do niemal każdej żółtej wstęgi z logo ŁUT przyczepiony jest odblask, więc widać je z daleka. Na bezleśnych kawałkach są wbite w podłoże żółte chorągiewki. Niedawno odnowiono też czerwone znaki Głównego Szlaku Beskidzkiego, są liczne i dobrze widoczne. A do tego wystające z podłoża pieńki i korzenie ktoś popsikał jaskrawą farbą w sprayu, co pozwoliło na unikanie wywrotek. Oznaczenie trasy na ŁUT wzorcowe, inni organizatorzy ultra powinni tu przyjeżdżać po nauki.

Meta

Końcówka przez las jest już stromo w dół i znowu jest sporo błota. Przy wylocie na asfalt dopinguje nas para organizatorów, ostatnich kilka kilometrów zasuwam biegiem. Wpadam na metę w Komańczy, niedaleko kościoła, z niezbyt imponującym czasem 11:25, który dał mi lokatę 255 na 302 osoby, które w trzynastogodzinnym limicie dotarły do mety. Na FR 310 dystans 68,5 km. Jedzenie wegańskie, pierogi i żurek, gorąca herbata, fajnie odstępstwo od zwyczajowej kiełbasy z grilla czy grochówki. Odbiór depozytu, możliwość kimnięcia się na leżaku pod kołdrą w ogrzewanym namiocie, gdzie trwa koncert i dekoracja. Skorzystałem też z prysznica w komańczańskiej szkole, do której zawieźli nas autem organizatorzy. Spotykam tam Marka Zakrzewskiego, który wobec kontuzji kolana musiał zejść z trasy ŁUT 150. Dopiero teraz do mety dociera czołówka najdłuższego dystansu. O 21.00 autobus zabiera nas na miejsce startu w Chyrowej, skąd Pan Janusz (teść brata) zabiera mnie do Dobieszyna.

Impreza zorganizowana znakomicie, trudno znaleźć jakieś słabe punkty. Pora dla mnie dobra, najlepiej ultra biega mi się jesienią, po sezonie treningowym. Trochę błoto przeszkadza, ale za to człowiek się w biegu tak nie gotuje jak latem, a i bardzo malowniczo jest wokół. Mam ochotę w przyszłym roku na ŁUT 150, może spróbuję, wszyscy co zaliczyli mówią, że warto.

lut2015 landscape

A teraz najlepsi w poszczególnych dystansach.

ŁUT 150

Panie:

1. Anita Szimandl, Soskut, Węgry, 21:37:59 (16. miejsce w open)
2. Judit Szabo, Puspokladany, Węgry, 22:30:13 (26. miejsce w open)
3. Anastasia Rostovtseva, Korolev, Rosja, 22:51:14 (29. miejsce w open)

Panowie:

1. Bartosz Gorczyca, Buff Team Polska, Skołyszyn, 17:19:53
2. Tomasz Komisarz, Rzeszowskie Gazele i Gepardy, Rzeszów/Krasne, 18:14:25
3. Mariusz Piekielny, WieRUNszów, Czastary, 18:54:53

Bieg ukończyły w limicie czasowym (35 godzin) 193 osoby.

ŁUT 70

Panie:

1. Marta Wenta, Gdynia, 7:36:10 (11. miejsce w open)
2. Agnieszka Łęcka, Pasterka Team, Golub-Dobrzyń, 7:47:49 (17. miejsce w open)
3. Katarzyna Gorlo, AdgarFit, Krasnopol, 7:48:04 (19. miejsce w open)

Panowie:

1. Wojciech Probst, Humansport/Beskidzka 100 na raty, Hażlach, 6:16:17
2. Rafał Klecha, Fireman, Zakopane, 6:49:30
3. Krzysztof Wiernusz, Finisz Rymanów, Posada Górna, 6:52:57

Bieg ukończyły w limicie czasowym (13 godzin) 302 osoby.

Łemko Maraton 45

Panie:

1. Katarzyna Winiarska, Przemyski Klub Biegacza, Przemyśl, 4:46:30 (9. miejsce w open)
2. Iwona Ćwik, Tychy, 5:00:25 (15. miejsce w open)
3. Monika Pasiut, Bartnia Biega, Szymbark, 5:13:35 (20. miejsce w open)

Panowie:

1. Piotr Skwarek, Świeradów-Zdrój, 4:14:27
2. Maciej Żyto, KB RTV Euro AGD, Pruszków, 4:28:19
3. Maciej Wilk, Rambo 3, Bytom, 4:34:17

Bieg ukończyły w limicie czasowym (8 godzin) 143 osoby.

Łemko Trail 30

Panie:

1. Dorota Zakrzewska, Warszawa, 3:27:14 (46. miejsce w open)
2. Magdalena Musialik, Rzeszowskie Gazele i Gepardy, Rzeszów, 3:27:19 (47. miejsce w open)
3. Magdalena Stawicka, Kraków, 3:28:44 (48. miejsce w open)

Panowie:

1. Paweł Krawczyk, Kraków, 2:09:08
2. Tomasz Klisz, The North Face, Chocznia, 2:17:40
3. Fryderyk Pryjma, Funexsport, Warszawa, 2:18:40

Bieg ukończyło w limicie czasowym (5 godzin) 176 osób.

Możliwość komentowania została wyłączona.