Dwa marzenia w jeden dzień – relacja z maratonu we Florencji
Mój wyjazd na maraton do Włoch mógłbym podsumować krótko: dwa marzenia w jeden dzień. Zagraniczny maraton i komplet życiówek w 2015 roku. Jednak rozpiszę się trochę bardziej.
Jak to się stało, że pojechałem akurat do Florencji? Jak wiesz, jestem Frontrunner’em ASICS, a jeśli nie wiedziałeś, to już wiesz 😉 Tak się składa, że ASICS jest sponsorem wielu biegów, a wśród nich także i maratonu we Florencji i dzięki temu o pakiet startowy nie musiałem się martwić. Do wyboru miałem również inne biegi – Frankfurt, który kusił mnie najmocniej i Porto, ale Firenze wygrało ze względu na datę startu. Zależało mi na jak najpóźniejszym terminie, gdyż obawiałem się braku dyspozycji po docelowym starcie w półmaratonie w Pile. Jak się okazało mój wybór był trafny, bo tydzień po półmaratonie i wysokiej formie ślad zaginął, a wyłączenie z treningu przez chorobę na 2-3 tygodnie pokrzyżowało wystarczająco plany. Jak widać chciałem się przygotować i pobiec na dobry wynik. Jednak pewne było jedno – nie zbuduję trzeciego szczytu formy w tym roku. Dwa szczyty zrobiłem (wiosną życiówka na 10 km 33:56 przy wadze 68-69 kg i lato/jesień życiówka w półmaratonie 1:15:12 przy wadze 69-70 kg) i one były najważniejsze. A ten trzeci był przeciągany, udawany, a tak naprawdę go nie było. Nie czułem się tak jak powinienem i zwyczajnie czułem się już zmęczony tym sezonem. Jednak chęć startu i wymazania z kart pamięci zeszłorocznego wyniku z maratonu poznańskiego motywowała mnie wystarczająco. Poznań Maraton był pierwszym maratonem po wypadku i pobiegłem tam 2:51:37 poprawiając poprzedni rekord o ponad 4 minuty, ale nie byłem zadowolony i liczyłem na lepszy czas, może za dużo od siebie wtedy wymagałem… ale tak już mam.
Czego się spodziewałem po tym maratonie? Nowej życiówki na 100% i każdego wyniku zaczynającego się od 2:45… To by mnie satysfakcjonowało, bo czułem, że na tyle mnie stać. Liczyłem też na miejsce w pierwszej setce. Ambitniejsze plany też były oczywiście. Kalkulatory mówiły mi, że tegoroczne życiówki mogą uprawniać mnie do wyniku nawet poniżej 2:40:00! Przez chwilę nawet myślałem o pokuszeniu się na wynik w tych granicach, ale głos zdrowego rozsądku odezwał się w porę i sprowadził mnie na ziemię. Przeanalizowałem to wszystko dzień przed maratonem, swoją aktualną dyspozycję i przepracowany czas. To nie był mój start docelowy, nie budowałem szczytu formy pod ten bieg. Idąc dalej – przede wszystkim brakowało odpowiedniego treningu i kilometrów! Ja chyba z natury biegam mało jak na biegacza długodystansowca. W przygotowaniach do maratonu nie przekroczyłem średniej 70-80 km, z opinii kolegów po fachu, jest to bardzo mało i większość mówi o liczbie 120 km, jako odpowiedniej, aby myśleć o wyniku poniżej 2:40:00. Dla porównania, mój kolega Szymon Krawczyk, czołowy średniodystansowiec naszego kraju, trenując do dystansów 800-1500 m biega ponad 100 km tygodniowo! Niezłe rozbieżności prawda? Ale takie są różnice między zawodowcem, a ambitnym amatorem. Nie ukrywam, że bieganie dużej liczby kilometrów nie jest wskazane po moim wypadku, dlatego też jestem taki ostrożny i oszczędny. Ale zaczynam poważnie myśleć o zaryzykowaniu w jednym sezonie.
Kolejnym utrudnieniem była waga około 72-73 kg. Zaczynam jednak zwracać uwagę na ten wskaźnik, bo różnice w trakcie biegów są odczuwalne bardzo. Niestety, cały rok nie da się trzymać tzw. wagi startowej, a każdy kilogram przenoszony przez 42,195km to wiele cennych sekund i dodatkowe obciążenie. W moim wypadku to akurat mięśnie, które potrzebują znacznie więcej tlenu niż u szczupłych biegaczy.
Ok, dosyć objaśnień dlaczego Florencja i dlaczego nie pobiegłem szybciej. Teraz o biegu i samej wyprawie.
Podróż rozpocząłem w piątek 27 listopada o 5:48 z Wolsztyna przez Poznań, Warszawę, Modlin, Bolonię i na miejscu we Florencji byłem dopiero o 2:00 w sobotę. Oczywiście miałem być wcześniej, ale powodem tak długiej podróży było 6 godzin opóźnienia samolotu z powodu warunków pogodowych. Oczywiście to nie koniec przygód. Musiałem jeszcze zapiszczeć na bramce lotniskowej i zostać przeszukanym – znów sytuacja, jak z lotu na obóz biegowy do Kenii, blaszki w miednicy znowu zrobiły mi siarę po raz kolejny.
Niestety najważniejsza noc przed startem była już nieco zarwana, więc sobotę spędziłem prawie do południa w łóżku łapiąc każdą minutę snu i odpoczynku. W sobotnie popołudnie musiałem urządzić sobie mały marszobieg na expo, po pakiet startowy i numer. Łącznie 6 km z czego 4 przebiegłem spokojnie w formie rozruchu przy okazji zwiedzając miasto. A jest co zwiedzać. Na każdym kroku urokliwe wąskie uliczki i place z zabytkową architekturą.
Dzień biegu
Rzeczy miałem już przygotowane. Wstałem bardzo wyspany, zjadłem śniadanie: kanapka z wędliną, 2 batony energetyczne i croissant. Zapiłem 500 ml izotonikiem i ruszyłem w kierunku depozytów i startu. Pogoda zapowiadała się bardzo dobrze, jednak poranek był bardzo chłodny. Miałem około 2,5 km do przejścia więc szybki marsz podniósł temperaturę. Czułem totalny luz i spokój, jakbym nie zdawał sobie sprawy, że za chwilę startuje w biegu i w dodatku maratońskim. W sumie takie uczucie towarzyszyło mi od początku wyjazdu. Nie czułem presji, stresu itp.
Przebrałem się, oddałem ciuchy do depozytu i miałem jeszcze czas na rozgrzewkę, ale…zapaliła się kontrolka „ToiToi” i „potrzeba nr 1” („potrzebą nr 2” zajął się stoperan spożyty po śniadaniu – nie chciałem ryzykować). I tutaj szok! Tylko 3 ToiToi’e przy starcie i depozytach! Stałem chwilę w kolejce, która zakręcała i zawijała się bez końca. Zrezygnowałem, bo za chwilę start, a ja do końca nie wiedziałem jak wejść do swojej strefy. Ok, stoję już w strefie, godzina 9:05, start o 9:15. „Potrzeba” męczy coraz bardziej, chciałem jeszcze szybko pobiec do ToiToi z myślą, że będzie wolny, ale kiedy obejrzałem się za siebie i zobaczyłem tłum ludzi, przez których musiałbym się przebijać, to zrezygnowałem. Jak się okazało nie byłem sam. Nerwowo drepczący Włoch w końcu kucnął i oddał mocz pod siebie, dziwnych spojrzeń wielu osób nie brakowało, ale za chwilę te same osoby robiły to samo, tylko ja stałem jak wryty i walczyłem wewnętrznie: „robić to samo, czy wytrzymać? Może przejdzie?” Nie przemogłem się. Ruszyło odliczanie do startu.
Start
Nie przeszło. Biegło się nie komfortowo. Czekałem tylko na jakiś park i drzewa, ale jak na złość pierwsze kilometry były po mieście. 10 km w 39:38 i doczekałem się parku, a na 11 km zatrzymałem się. Kosztowało mnie to około pół minuty, potem próbowałem dogonić grupę, z którą biegłem od początku. W końcu mogłem zacząć pić na punktach. 15 km w 1:00:32 – a miało być poniżej 1h. Byłem uzbrojony w 4 żele i jedną fiolkę z magnezem, a plan był taki, aby jeść pół żelu co 5 km, a magnez na 34 km. To był dobry plan, czułem się dobrze odżywiony i wiedziałem, że wyniosłem naukę z poprzedniego maratonu. Dogoniłem większość przed półmetkiem, który zrobiłem w 1:23:39. Kilometry uciekały szybko. Wszystko szło dobrze, no prawie… Garmin po wbiegnięciu do jednego z tuneli stracił zasięg i zaczął pokazywać dziwne, błędne dane. No i buty tzn stopy…poczułem lekkie palenie, a chwilę później poczułem jak tworzą się pęcherze na obu nogach. Mój błąd – nogi jednak nie zdążyły się zgrać z nowymi butami. Adrenalina robiła wszystko, co mogła, żebym o nich zapomniał. Plan z przyspieszaniem na drugiej połowie dystansu nieco zweryfikowało moje gonienie straconych sekund po zatrzymaniu się w parku. Na 28 km, energetycznie ciągle czułem się dobrze. Oddech pracował równo w rytmie 2/2 (moje płytkie dwa wdechy na dwa wydechy). 30 km wyszło w 1:58:07. Jednak przyspieszyłem. Było za łatwo, więc na 31 km poczułem, jak pękł mi jeden pęcherz na lewej stopie, a po nim kolejny na prawej. Już nie było miło. Przed oczami scenariusz, jak sprzed 5 lat i tego, co czułem podczas Maratonu Komandosa (wpis o Maratonie Komandosa na blogu autora:
http://mentalrunner.pl/?p=479). Przeklinałem na głos, ale nie było mowy o odpuszczeniu, nie teraz, bo byłem za blisko. Od 35 km włączyła mi się mantra, którą powtarzałem co chwilę do siebie na głos: „wytrzymasz to, wytrzymasz to!” 40 km wyszło w 2:37:22, a ostatnie 2 km i 195 m zrobiłem w 8:34, żaden ból i dyskomfort nie miał już znaczenia. Wbiegłem na metę (
filmik z mety)!
Po lewej wynik, a po prawej moja konfrontacja z wirtualnym partnerem
Jak ogólnie poszło?
Tak jak chciałem i przewidywałem. 2:45:47 i życiówka poprawiona o ponad 5.5 minuty. Miejsce 70. Wspomniałem o dwóch marzeniach w jeden dzień. Z listy skreślić mogę zagraniczny maraton w 2015 roku i drugie moje osobiste osiągnięcie, spełnione marzenie – komplet rekordów życiowych w ciągu roku – 5 km, 10 km, 15 km, półmaraton i maraton. Wynik mnie satysfakcjonuje, ale nie skaczę z radości, bo wiem, że to nie jest mój szczyt możliwości i stać mnie na więcej, ale to już inny temat. Mimo problemów, cieszę się z tego startu. Nowe lekcje mam do odrobienia i wiem, że stare odrobiłem bardzo dobrze. choćby poprawiając żywienie i nawadnianie w trakcie, dzięki czemu nie spotkałem żadnej ściany, uczucia spadku energii itp. Może i biegam 12-13 lat, ale to był dopiero mój 3 maraton, a więc doświadczenie zbieram powoli i dopiero się rozkręcam.
No i znów złapałem się na tym, że zapominam o przeszłości, o wypadku. O tym, że bieganie na tym poziomie i w ogóle bieganie, było przez jakiś czas w sferze marzeń. A przypomniałem sobie o tym, kiedy wracałem do hotelu kuśtykając przez godzinę po mieście. Duma, radość, satysfakcja i wiele innych uczuć wypełniło mi najpierw głowę, a później serce. Bieganie, sprawne ciało i samo zdrowie ma jeszcze większą wartość. Dobre wyniki i przekroczone kolejne granice możliwości smakują jeszcze lepiej, dodają nowych sił i motywują do kolejnych wyzwań.
Jakie wrażenia z trasy?
Trasa maratonu wiodła najlepszymi miejscami, jakie mogliby zobaczyć biegacze, turyści. Biegnąc w wyścigu bardzo rzadko rozglądam się i podziwiam teren wokół, ale w tym biegu było inaczej i pozwoliłem sobie na oglądanie mijających ciekawych miejsc. Nie mam wielkiego porównania co do innych maratonów europejskich, ale z opinii innych Polaków, którzy wracali ze mną do domu, ten maraton jest jednym z najpiękniejszych pod względem atrakcji, jakie było można podziwiać na trasie, ponadto swoja role odegrali kibice, organizacja, klimat.
Trasa nie była ciężka i sprzyjała szybkiemu bieganiu. Jedyne co mi przeszkadzało, to płyty chodnikowe, miejscami ruchome, które wybijały mnie z rytmu biegu i trzeba było być ostrożnym przy stawianiu nogi.
Co dalej?
Teraz czas na odpoczynek… zasłużony. Bo ten rok był bardzo mocno przepracowany. Planuję przez najbliższe 2-3 tygodnie urządzić sobie okres roztrenowania. Czyli bardzo mało biegania, żadnych mocnych treningów (biegam bez zegarka!), rekreacja, relaks (basen, sauna). Ciało i umysł muszą odpocząć, aby po tym okresie móc wznowić przygotowania do kolejnych wyzwań, jakie czekają w 2016 roku.