Anna Wielgosz: jak kwas na treningu wybije korki, to jest niewesoło
Anna Wielgosz sprawiła jedną z największych niespodzianek podczas niedawno zakończonych mistrzostw Europy w Monachium. Osiągnięcie to tym większe, że Ania zmagała się na początku sezonu z poważną kontuzją i jeszcze w grudniu 2021 r. chodziła o kulach. W tym czasie rozważała zakończenie kariery, zmieniła trenera, by później po raz pierwszy w karierze złamać granicę 2 minut w biegu na 800m i zdobyć medal europejskiego czempionatu. O problemach z diagnostyką kontuzji, bieganiu wolniej na treningach, a lepiej na zawodach, braku pieniędzy, obozach wysokogórskich, roli odpowiedniej regeneracji, a także planach startu na 1500m Anna Wielgosz opowiada nam w rozmowie z Jakubem Jelonkiem.
W ubiegłym roku zmagałaś się z dość poważną kontuzją. Co się stało i w jaki sposób otrzymałaś diagnozę?
Pod koniec września, będąc w górach na roztrenowaniu, schodziłam niewłaściwą drogą, bo delikatnie pogubiliśmy szlak z mężem i troszkę mi się podkręciła noga na kamieniu. Uszkodziłam wtedy łąkotkę przyśrodkową w prawej nodze. Zaczęło się od tego, że na tej adrenalinie, bo było trochę stresu i strachu, dotarliśmy do miejsca, w którym chwilowo mieszkaliśmy.
Niestety już na drugi dzień wyjście na trening stało się niemożliwe, bo po około 100 metrach próby truchtu stwierdziłam, że jednak stało się coś gorszego. Noga było lekko spuchnięta, ale wydawało mi się, że to jednak nic takiego, bo różne rzeczy się ludziom przytrafiają. Wiele osób ma różne podkręcenia kostki i początkowo właśnie o czymś takim pomyślałam: że właściwie trochę mnie to boli tak, jak skręcona kostka. Sam ból nie był taki straszny. Jednak gdy zaczęłam biec, okazało się, że nie ma nawet mowy myśleć o zwykłym spacerze. Im później, tym wyglądało to znacznie gorzej.
Sama diagnoza też trwała długo, bo miałam problem ze zrobieniem rezonansu magnetycznego, ponieważ noszę aparat ortodontyczny. Z tego powodu odrzucono mnie za pierwszym razem, a za drugim kobieta obsługująca gabinet stwierdziła, że mój ortodonta – mimo tego, że napisał mi zezwolenie o braku przeciwskazań – nie wpisał jednego słowa w skierowaniu (rezonans miał być „wysokopolowy”). Dlatego początkowo diagnozowanie legło w gruzach. Kolejny rezonans zrobiłam w całkiem innym miejscu, tam gdzie już kiedyś miałam takie badanie i nie było żadnych problemów przy rezonansie podudzia.
Dotychczas wiele razy miałam rezonans już nosząc aparat ortodontyczny, więc było dla mnie dużym zdziwieniem, że ktoś bardzo nie chciał tego robić. Diagnostka była wręcz zszokowana, że wcześniej nie miałam z tym problemów. Faktycznie, na trzyteslowej aparaturze na pewno byłby problem. Wtedy czuć, że „ciągnie” ten aparat. Ale jeśli jest 1,5 tesli, czyli na takim standardowym sprzęcie, to nie ma żadnych problemów. Więc jeśli ktoś chce zrobić rezonans kolana, to niech się nie martwi, bo jest to wystarczająco daleko od aparatu. Warto jednak wcześniej przypilnować oświadczenia od ortodonty. To jest teraz z perspektywy czasu nawet trochę zabawne, ale wiadomo, że u sportowca jak najszybszy czas diagnozy jest bardzo ważny.
Czekała cię operacja. Kto ją wykonywał i jak przebiegała rehabilitacja po tym urazie?
Moją operację wykonał Marek Krochmalski, dobrze znany wielu lekkoatletom. Już na samym stole operacyjnym okazało się, że doktor nie będzie mi tego zszywał i nie będzie to 9-miesięczna przerwa albo i roczna, tylko będzie krócej. Trzeba było wyciąć fragment łąkotki, bo to był prawdopodobnie stary uraz i nie było już z czego za bardzo ratować. Rzeczywiście tak było, bo wcześniej miałam podejrzenia, że są jakieś pęknięcia, czy coś w tym stylu w tej łąkotce. Jednak nigdy nie przeszkadzało mi to w treningu. Więc przez kilka lat, kiedy miałam jakieś epizody blokowania kolana, a raczej „trzaskające kolano”, nic złego się nie działo. Można było trenować bez bólu.
Właściwie już na drugi dzień po operacji trzeba było próbować chodzić. Oczywiście zemdlałam za pierwszym razem, bo jako sportowiec nie spodziewałam się, że zasłabnę i stracę przytomność. Po prostu wstałam, a obecni tam fizjoterapeuci stwierdzili, że dobrze się trzymam. Było tam kilku praktykantów i instruowali mnie, że mogę spróbować chodzić o kulach. Byłam przecież na fizjoterapii i wydawało mi się, że potrafię normalnie chodzić o kulach, dlatego od razu spróbowałam. Jednak po dwóch krokach zrobiło mi się słabo i stwierdziłam, że jednak muszę się położyć, dlatego musieli mnie trochę łapać, bo zaczęło mnie „odcinać”. Jednak pionizacja trwała odrobinę za krótko – za szybko stwierdziłam, że jestem gotowa na wstawanie. Pierwsze godziny po operacji pacjent musi leżeć, ze względu na możliwe zawroty głowy i mdłości po lekach używanych do przeprowadzenia zabiegu. Pionizacja, czyli zmiana pozycji z leżenia do pozycji pionowej będzie lepsza, jeśli poprzedzi ją np. siedzenie i później wstawanie i chodzenie.
To były moje początki. Rehabilitację zaczęłam w tej samej dobie, w której miałam operację, więc bardzo szybko. To jest bardzo ważne, żeby jak najszybciej ćwiczyć to, co jest podane we wskazaniach. Dostałam gotowy plan ramowy: co mam robić dzień po dniu. U sportowców to jeszcze inaczej wygląda, bo wyczynowiec trochę szybciej dochodzi do siebie – jego mięśnie były już przecież mocno zbudowane. To nie jest tak, że jak mamy operację kolana, to już nie będzie ono takie mocne, że już nigdy się go nie zegnie na 100% itd. U mnie jest full zgięcie, pełen wyprost, a więc wszystko jest dobrze. Tylko że trzeba było cierpliwie robić wszystkie zlecone ćwiczenia i codziennie chodzić na zajęcia. Jeśli nie szłam akurat na rehabilitację do gabinetu, to robiłam ją sama. Trzeba naprawdę poświęcić temu czas. Niby wydaje się to proste, bo to na przykład ćwiczenia polegające na staniu na jednej nodze. Jednak wiadomo, że już w dalszych etapach było trudniej i musiałam tygodniami to dopracowywać.
Jak przebiegał powrót do treningu po tej kontuzji?
Wyglądało to standardowo, czyli żmudna rehabilitacja. Właściwie na początku była to nauka chodu. Później wzmacnianie mięśni czworogłowych i ogólnie mięśni nóg, bo przez ten czas kontuzji właściwie nic nie robiłam, początkowo żadnych treningów zastępczych. Byłam też po prostu bliska rezygnacji z treningu. Tak naprawdę już myślałam, że całkiem to przekreślę. Z tego powodu późno zaczynałam wchodzić w jakiekolwiek wzmacnianie mięśni. W listopadzie, tuż przed samą operacją, jeszcze się rozchorowałam, więc nie miałam możliwości wykonywania ćwiczeń, które by mnie przygotowały do samej operacji.
W grudniu rozpoczęłam zabiegi rehabilitacyjne z moją koleżanką ze studiów – Martą Lis. Skupiałyśmy się na tym, żeby poprawnie chodzić, żebym już nie zawadzała tą nogą tak bardzo. Nie wiem, czy wynikało to z układu nerwowego, czy może była inna przyczyna plus doszły słabe mięśnie, ale w pewien sposób zaplatałam tą nogą i nie było nawet możliwości prawidłowo się poruszać, tylko tak średnio to wyglądało. Później było już coraz lepiej i przez wszystkie dni tygodnia skupiałam się na wzmacnianiu siły, odbudowie mięśni. Robiłam ćwiczenia siłowe całego ciała, na takiej standardowej dla mnie siłowni. Dołożyłam do tego dużo ćwiczeń równoważnych na czucie proprioceptywne tego kolana, żeby jak najszybciej zaczęło reagować na jakieś nagłe przypadki, czyli hamowania itd. Trzeba było cały czas je ćwiczyć pod tym kątem.
Kiedy otrzymałaś zgodę na wznowienie treningu?
Dokładnie 13 stycznia było pierwsze pozwolenie od doktora, abym mogła już zacząć delikatnie biegać. Dostałam pozwolenie na udział w zgrupowaniu, które polegało głównie na tym, że chodziłam na zabiegi, na fizykoterapię, siłownię, rower. Codziennie robiłam ćwiczenia, cały czas praktycznie. Bardzo dużo ćwiczyłam siłowo, bo nie miałam możliwości robienia tego u siebie. W domu trzeba było dojeżdżać w różne miejsca, a w Spale miałam to wszystko na miejscu. W lutym już byłam gotowa do biegania.
Na zgrupowaniu przebiegłam już swoje pierwsze rozbieganie – zrobiłam 8 km na koniec pobytu. Zaczynałam biegać stopniowo – najpierw udało się 1 km, później 3 km itd. Początkowo było to w tempie nawet 6:40/km, co wydaje się takie nierealne, ale naprawdę wychodziło to w takich prędkościach. Na koniec tego zgrupowania dałam już radę przebiec wspomnianą już ósemkę i uwaga: ostatnie dwa kilometry były po 4:50/km! To było już dla mnie takie „wow”. – To ja już tak szybko biegam? – pytałam sama siebie. – Ekstra, może coś z tego będzie – zastanawiałam się. Czasami z ciekawości mierzyłam sobie zakwaszenie i po takim rozbieganiu miałam prawie 6 mmol/l. Także było to dość dużo.
Później to trener wziął się za stery mojego przygotowania. Powiedział, że możemy w takim razie delikatnie się już wprowadzać. Od tego czasu cały czas się konsultowaliśmy. Regularnie mu pisałam, co robię i w ogóle, jak to wygląda. Głównie chodziło o to, żeby się po prostu zacząć ruszać i cały czas próbować delikatnie obciążać tę nogę. Przewidywałam, że będę to głównie robić na rowerze stacjonarnym, ale o dziwo – mogłam na tyle dużo próbować biegać i chodzić, że roweru było bardzo mało. Myślałam, że będzie się to głównie opierało na tym, że będę więcej „kręcić” kilometrów na rowerze czy orbitreku. Gdy byłam w Spale, to niektórzy myśleli, że jak jestem na orbitreku, to nic nie robię. Starsi trenerzy podeszli raz do mnie i zaczęli mnie zagadywać, a ja miałam tętno 170 ud/min i robiłam normalnie pracę tlenową! Śmiali się, że robię to rekreacyjnie, a ja po prostu wykonywałam swój kolejny trening zastępczy…
Czyli od początku było wiadomo, że będziesz musiała odpuścić sezon halowy?
Nie było opcji nawet myśleć o hali. Nie trenowałam od września, a wolne trwało do grudnia, nawet połowy stycznia. W grudniu przecież jeszcze chodziłam o kulach. W styczniu zaczęłam się po prostu ruszać, ale to były takie pierwsze treningi. To nie było tak, że od razu mogłam przebiec kilka kilometrów, tylko wychodziłam na 2 km i spacery. Bardzo ciężko mi było wydolnościowo, bo mocno oberwały płuca. To były prawie cztery miesiące przerwy. W lutym zaczęłam trenować, ale hala była już w pełni. Nie miałam szans, żeby być w jakiejkolwiek formie. Pierwsze przebieżki, jakie zaczęłam robić, były naprawdę jeszcze takie ze strachem, bo nie miałam ciągle pewności, jak jest z tym kolanem. Nie było takiej „supermocy”, tylko czułam, że wszystko muszę jeszcze delikatnie robić, żeby nie zahamować jakoś gwałtownie, nie popsuć sobie tych struktur. Wszystko było nadal wrażliwe.
Miałam bardzo długo jeszcze delikatnie opuchnięte to kolano, a wiedzieli to tylko fizjoterapeuci, którzy sprawdzali je i mówili: – Aniu, jeszcze nie jest dobrze, jest jeszcze obrzęk, poczekaj. A ja odpowiadałam: – niby jest, ale wygląda już ładnie.
Nawet doktor mówił, że to kolano jest „suche”, co oznaczało, że wszystko jest dobrze i prawidłowo się goi. Wiadomo, że pobolewało mnie od czasu do czasu. Czasami możemy się uderzyć niechcący nawet w domu, o szafkę. U mnie to kolano dalej jest bardzo wrażliwe i cały czas muszę na nie uważać i zwracać na nie szczególną uwagę, żeby go gdzieś nie przeciążać.
Czy planujesz więc starty w kolejnym sezonie halowym?
Tak naprawdę nie mam nawet pojęcia, jak to będzie wyglądało w kolejnym sezonie na hali. Chciałabym wystartować, ale szczerze mówiąc, nie próbowałam jeszcze biegać po hali od tamtej pory. Po kontuzji był już sezon letni i biegaliśmy w terenie lub na stadionie. Mam delikatne obawy, czy hala nie będzie tego za bardzo przeciążać, ale mamy bardzo dużo czasu, żeby się obudować i przywrócić siłę. To jest wszystko do nadrobienia. Po kontuzji mięśnie bardzo szybko tracą swoje właściwości, spada masa np. mięśni czworogłowych i bardzo trudno jest wrócić i wyrównać te różnice między prawą a lewą nogą. Nadal te dysproporcje odczuwam, ale to jest już na tyle nieduże, że da się to zaakceptować. Właściwie prawie kończę sezon w zdrowiu, bo nic mi się już gorszego nie przytrafiło. Bardzo fajnie i mądrze wszystkie osoby z mojego otoczenia podpowiadały mi, co mam robić. Czy to fizjoterapeuci z PZLA, a szczególnie jedna – Kasia, która opiekowała się naszą grupą, czy to ta moja koleżanka. Sama też trochę doświadczenia z tym mam, bo jako zawodnik i fizjoterapeutka trochę o tym wiedziałam, jak mam działać, więc dało się to przypilnować.
Od kiedy współpracujesz z trenerem Jackiem Kostrzebą i co zmieniło się w Twoim treningu?
Zaczęliśmy współpracę dokładnie na przełomie roku, czyli na początku stycznia. W pierwsze dni roku zadzwoniłam do niego, po swoim rozstaniu ze swoim dotychczasowym trenerem – Piotrem Kowalem. Zaryzykowałam i powiedziałam tak: zapytam pierwszą osobę, z którą chciałabym spróbować, czy w ogóle uda się podjąć jakieś działania. Zawodnik czasem dzwoni, ale nie wie, czy ten trener go przyjmie i się zgodzi. To też było trochę dla mnie stresujące. Wcześniejszy trener (Piotr Kowal) wiedział, że będę w pierwszej kolejności tam dzwonić i nawet obawiał się, że to może być za ciężko (Matylda Kowal, jego żona, najlepiej to wiedziała – podobało mi się, jak ona trenuje i właśnie to mi imponowało. – Co może być aż tak ciężkiego, skoro ja też bardzo mocno trenuję – tak sobie wówczas myślałam, a miałam za sobą bardzo mocno przetrenowany sezon).
Kiedy rozmawiałam z moim wcześniejszym trenerem o zakończeniu współpracy, powiedział mi, że to musiało kiedyś nastąpić i bardzo dobrze to przyjął. Nie był zawistny ani zły, a wręcz przeciwnie – nadal służy mi pomocą. Wspominam o tym dlatego, że wiele osób wokół zastanawia się nad zmianą trenera i oni bardzo źle to znoszą. Zawodniczy boją się zmiany, a przez to unikają rozwoju. Ważne w tym wszystkim jest też to, żeby trenerzy nie byli o to obrażeni.
Trener Jacek odpowiedział mi, że jeśli będę się czuć już na siłach i jeśli będzie to wyglądało tak, że będę w stanie przebiec całe 8 km, to wtedy zaczniemy współpracę. Zgodził się, że od tego czasu będzie już czuwał nad planem, będzie go w miarę możliwości rozpisywał. Na tyle, na ile mój organizm będzie to tolerował i na ile będę w stanie zrobić trening.
Nadal nie było wiadomo, czy noga gdzieś nie zacznie mnie boleć bardziej. Czasami było tak, że przebiegłam kilka kilometrów i kolano bardzo mnie bolało. Stopniowo jednak regenerowało się i na kolejny dzień byłam gotowa. Cieszyłam się wtedy, że mogę znowu zrobić trening. To był koniec stycznia i początek lutego, od kiedy trener czuwał nad tym planem i to wszystko już koordynował. Ja się po prostu do tego dostosowałam i właściwie robiłam tylko swoje ćwiczenia okołotreningowe we własnym zakresie, a trener czuwał nad pracą tlenową.
A co się zmieniło?
Taki ogólny model mojego treningu się zmienił, bo dotychczas trenowałam raz dziennie, a na zgrupowaniach trenowałam dwa razy dziennie. Jest to taki standardowy model, jak mamy w Polsce, bo najczęściej tak to wygląda.
U trenera Kostrzeby nie robię jakoś drastycznie większego kilometrażu, powiedziałabym, że nawet mniejszy. W tym roku bardzo mnie trener oszczędził, bo nie biegałam bardzo długich rozbiegań, tak samo jak nie robiłam specjalnie dużo kilometrów w tygodniu. Nie pamiętam liczb w tej chwili, bo nie mam dzienniczków treningowych przed oczami, ale myślę, że cały cykl zmienił się następująco. Na pewno więcej wypoczywam, mimo tego, że miałam co drugi dzień dwa treningi. Będąc w domu trenowałam dwa razy dziennie kilka razy w tygodniu, a w pozostałe dni jeden raz. Gdy pojechałam na zgrupowanie – szliśmy tym samym systemem. Czyli nie biegaliśmy wcale dużo więcej po południu, tylko stosowaliśmy układ: co drugi dzień albo 3 razy w tygodniu robiłam dwa treningi dziennie. Coś takiego. Zmieniło się też to, że po mocnym akcencie mam popołudnia zazwyczaj wolne. Dotychczas, jak byłam na zgrupowaniach, to po akcencie zdarzało mi się wychodzić na trening. Mimo tego, że byłam zmęczona. Ale to też nie było jakieś złe. Tylko po prostu była to inna myśl treningowa.
Mnie chyba nawet bardziej odpowiada to, co jest teraz. Mam więcej odpoczynku, mimo tego, że nie mam wolnych dni, chyba że już naprawdę ich potrzebujemy. Ogólnie czuję się cały czas zregenerowana. Ta regeneracja na pewno mi dużo pomogła. To, że na przykład wychodzimy trochę wcześniej rano na trening, a drugi trening po południu jest trochę później, to też jest dla mnie bardzo dużą zmianą na korzyść.
Wynika z tego, że lepsza regeneracja dała w twoim przypadku świetny efekt?
Wcześniej, zanim miałam kontuzję, to też miałam chyba taki problem, że byłam już permanentnie przemęczona. To też widocznie dużo mi dało, że gdy rozpoczęłam nowe treningi po takiej bardzo długiej przerwie, to byłam na tyle zregenerowana, że nic mnie nie męczyło. Teraz w ogóle dziwię się, że tak dobrze radzę sobie tlenowo. Bardzo dobrze reaguję na trening, a trener zaczął odważniej iść w to, że można mi jeszcze dokładać obciążenia. Nie boi się, że troszkę pobiegam i już zaraz będzie po mnie.
Zwiększyła się więc u mnie ta praca tlenowa, bo myślę, że siłowo bardzo dużo się nie zmieniło. To są mimo wszystko podobne szkoły biegów średnich i mają one zbliżony trening siłowy. Myślę, że na tym polu mam bardzo duży zapas i będzie można mi dodawać i poprawiać ten element. Mam tu na pewno duże rezerwy.
Jeżeli chodzi o szybkość, to robiłam jej trochę mniej i nie czułam się aż tak szybka. Na początku miałam nawet problemy z zaufaniem, bo biegałam dużo wolniej, a trochę więcej, co nie przekonywało mnie do końca. Dotychczas biegałam więcej tempowo i robiłam wiele krótkich odcinków, a teraz było tak, że te tempa były bardziej wyważone. Do tego układ przerw był całkowicie inny, bo pomysł na to wszystko się różni. Praca z zakwaszeniem też była nowa, bo nie doprowadzałam się do aż takich zakwaszeń, po 21-22 mmol. Co prawda trener zapowiadał, że będzie chciał takie osiągać u mnie i nie ma z tym problemu. Ale tak nie było, chyba przez to, że w Polsce trenowaliśmy tak dużo w tlenie. Lepiej tolerowałam wysiłek i nawet nie byłam w stanie się mocniej zakwasić, niż 18 bodajże.
Czyli jednak wcześniej te treningi były w pewnym stopniu mocniejsze?
Jest to dość duża zmiana, bo wcześniej treningi bardziej mnie bolały, że tak powiem. Teraz nie mam takiego dużego stresu przed nimi. Nie mam takiej delikatnej paniki, że zaraz będzie się dużo działo. Bo jak kwas troszeczkę na treningu „wybije korki”, to jest niewesoło. Jest mi niedobrze itd. A teraz właśnie fajnie się czułam cały czas. Co nie oznacza, że nie biegałam bardzo mocnych treningów. Po prostu, mimo wszystko, podnosiłam się i było w miarę OK. Może ze dwa razy były takie akcenty, że gdzieś leżałam i byłam bardzo wykończona, ale za każdym razem myślałam sobie tak – w życiu bywało dużo ciężej. Stwierdziłam, że chyba bardzo ciężko wcześniej trenowałam, ale też były po prostu problemy z regeneracją. Dlatego nawet „kosmetyczne” zmiany niektórych rzeczy spowodowały mój progres. Czasem niewiele trzeba, by okazało się, że daje to bardzo dużo. Mój trener ma ekstra głowę od treningu, cały czas spędza czas wolny w tych „liczbach”. Gdybym jednak miała wyróżnić jakąś jedną rzecz, która się zmieniła, to będzie to na pewno wysiłek tlenowy, podbudowa. Nawet między startami czuję teraz dużą różnicę.
Miałam też czasem wcześniej świetną formę, ale nie było to dobrze podtrzymane właśnie pomiędzy startami. Być może miałam jakieś obawy, że trenuję za dużo itd. Zawsze byłam uważana za bardzo delikatną zawodniczkę i dlatego byłam mocno oszczędzana pod niektórymi względami, a pod niektórymi wcale. Ciężko mi to ubrać w słowa, ale naprawdę nie mam do poprzedniej szkoły treningowej żalu, bo mi się po prostu te treningi podobały. To były zawsze bardzo ciężkie treningi, to prawda, ale zawsze byłam z nich mega zadowolona i miałam dużą satysfakcję z tego szybkiego biegania. Poza tym mój organizm się buntował co kilka dni i było mi trudno przebiec rozbieganie. Z niewiadomych przyczyn nie byłam w stanie nawet przyzwoitym tempem truchtać.
Biegi średnie, mimo wszystko, należą do bloku wytrzymałości i faktycznie tak jest. Nie możemy być sprinterami, bo nie jesteśmy nimi, dlatego nie możemy opierać swojego treningu głównie na szybkim bieganiu krótkich odcinków. Trzeba robić dużo „tlenu”. Każdy się z tego śmieje, ale to prawda. Nie można się też bać biegania „żwawych” rozbiegań. Z czasem to się skończy tym, że nie będziemy mieli zakwaszenia 10 mmol powiedzmy przy bieganiu po 3:30, tylko będzie to 4 mmol, czyli już całkiem dobrze.
Ten sezon okazał się dla ciebie bardzo udany – dobry bieg na Memoriale Kusocińskiego, medal mistrzostw Europy. Czy spodziewałaś się aż takiego przełomu?
Na razie jestem bardzo zmęczona tymi wyjazdami i jeszcze wszystko się dzieje cały czas po mistrzostwach Europy. Eugene dało mi trochę więcej pewności siebie, bo obiegałam się i miałam taką pewność w bieganiu. Czułam, że mogę dysponować dużymi prędkościami dość swobodnie, że mogę rozporządzać swoją energią podczas biegu, przytomnie myśleć i obserwować inne zawodniczki. Bieganie na poziomie dwóch minut stało się dla mnie taką bezpieczną granicą. Mam podczas biegu oczy szeroko otwarte: widzę, co robię i wiem, co robię. Nie muszę zerkać na zegar, napinać się na to, że coś będzie za szybko, tylko po prostu jest dla mnie swobodnie i to już jest fajnie przeze mnie opanowane. Nawet te biegi eliminacyjne czy półfinałowe jest mi łatwiej przebrnąć, kiedy ma się już te wyższe prędkości obiegane.
A jeśli chodzi o bieganie poniżej 2 minut to myślę, że moja życiówka jest jeszcze troszeczkę niedoszacowana, bo nie było okazji pobiegać tak żwawo. Wiadomo, że na Memoriale Kusocińskiego w Chorzowie to były takie moje początki udanych startów. Na styk przygotowaliśmy tam formę i dużo ciężej znosiłam to bieganie. Po biegu były od wysiłku wymioty itd., choć wynikało to też trochę z upału. Ale ogólnie ciężko tolerowałam ten wysiłek, zmęczenie. Teraz po biegu na 1:59 nawet zapomniałam, że można czuć się jakoś gorzej.
W końcu jestem na takim poziomie, że nie sprawia mi to takiego dużego problemu. Nie zostawiam na biegu „wszystkich pieniędzy”, tylko jestem w stanie na maksa wykorzystać taktycznie te biegi, do samego końca.
W Chorzowie pękła w końcu magiczna bariera dwóch minut. Jak to wspominasz?
Jeśli chodzi o Chorzów, to ten wynik dodał mi pewności siebie. Po tylu latach w końcu tę barierę 2 minut przełamałam i to chyba było takie kluczowe. Wtedy już się odblokowałam totalnie, bo przestało mnie przerażać takie szybkie bieganie. Wcześniej trochę inaczej do tego podchodziłam. To były wysiłki, które bardzo dużo mnie kosztowały, a teraz jest tak, że jestem w stanie szybciej się zregenerować.
Z pewnością pomogło bieganie na tych tempach, na tych wysokich obrotach, ale nie jakoś mocno ponadstartowych. Poza tym chyba też trening wysokogórski przygotował mnie do takiego wysiłku, którego tak bardzo nie cierpię, a jednak biegam na nim bardzo szybko. Czuję po biegu, że mam jeszcze siłę wykonać kilka takich startów. Wcześniej było tak, że był jeden „peak”, był jeden wynik na około 2 minuty, a później było 2:02–2:03 i to już było bardzo ciężko utrzymać. Trzeba było wyrywać chociaż setne sekundy z tych wyników. Teraz czuję, że po prostu jestem w stanie biegać tak przez kilka miesięcy i wiem, że to jest możliwe. To się stało takie realne, a wcześniej wydawało mi się, że to jest w ogóle niemożliwe. Uważałam, że tak się nie biega. Nie da się. Jednak świat pokazał, że takie bieganie jest osiągalne. Także wiara we mnie mojego trenera pomogła mi uwierzyć, że można tak szybko biegać.
Ten rok jest dla Ciebie bardzo udany, ale początkowo nic nie zapowiadało, że tak dobrze się to ułoży. Jak poradziłaś sobie z momentami zwątpienia, które przyszły po poprzednim sezonie?
Chyba najgorszym momentem w ostatnich latach był powrót po igrzyskach olimpijskich w Tokio. Byłam bardzo, ale to bardzo przybita i zawiedziona. Jechałam tam z całkowicie innym nastawieniem i dobrą formą. Mimo tego, że miałam wcześniej bardzo dużo problemów zdrowotnych. Zarówno w sezonie halowym, jak i od razu po nim. To był czas COVID-19 i te sprawy, tylko wtedy jeszcze ostrzej się go przechodziło. Mnie jeszcze dopadły tamte czasy. Byłam później tak zmęczona tą gonitwą za kwalifikacją olimpijską, za tym wszystkim, że w ogóle nie miałam z tego satysfakcji. Nie byłam z tego zadowolona, bo odpadłam w eliminacjach. W ogóle miałam bardzo wysokie ambicje. Wróciłam i po prostu nie miałam siły startować.
Musiałam nawet pojechać do kardiologa, bo miałam kołatania serca, problemy ze snem. To wszystko się nakładało i ciągle czułam jakiś taki niepokój. Kiedy poszłam do lekarza, okazało się, że to nic poważnego, miałam tylko lekkie niedomknięcie zastawki aorty. Doktor powiedział mi, że wszystko jest OK. Wytłumaczył sprawę tak, że to chyba musiało być wszystko na tle nerwowym. Po prostu mój układ nerwowy dostał za duże obciążenia. Byłam cały czas w takim napięciu, niepokoju startowym i zmęczeniu przygotowaniem do najważniejszych zawodów. Dużo trenowałam, a startów było mało. Same zawody to oczekiwanie urozmaicają, odejmują presję.
Później po igrzyskach, jak już startowałam, to nie dobiegałam z przodu stawki. U sportowca to jest dość ważne, żeby od czasu do czasu coś wygrać. Kiedy wcześniej przez kilka lat byłam w czołówce, to później, kiedy to nie wychodziło, to podświadomie mnie to dołowało. Udało mi się jeszcze na koniec sezonu pobiec 1000 m w 2:38. Nie wiem nawet z czego, bo byłam tym wszystkim wykończona, wyczerpana całym sezonem, miałam dość. To jednak dało mi takie „światełko w tunelu”, żebym się zastanowiła. Mówiłam sobie, że to jeszcze nie jest aż tak źle, tylko po prostu jestem już tak zmęczona, że bardzo nie czuję się na siłach.
Myślałam o końcu kariery, bo bardzo nie wyszły mi igrzyska. Liczyłam, że jeśli tam wystąpiłabym dobrze, to znajdą się może jacyś sponsorzy, wsparcie itd. A tego nie było i kurczyły się nasze wszystkie budżety. W trakcie roztrenowania, kiedy złapałam tę kontuzję, to po prostu przestałam już w to wszystko wierzyć. Pomyślałam tak: wszystko idzie tak źle, że większego pecha nie da się mieć i to chyba jest znak, że muszę kończyć. Mówiłam wtedy do męża, że nie mam już siły i to już chyba koniec. A on mi odpowiedział – przecież miałaś jeszcze w planie spróbować trenować u kogoś innego. Chciałaś jeszcze zdobyć inne doświadczenie.
Pomyślałam więc, że faktycznie, już kiedyś myślałam o tym, dużo wcześniej. Chciałam, zanim skończę karierę, nauczyć się innego podejścia. Sama chciałabym być kiedyś trenerką, a niedawno zrobiłam w tym kierunku pierwsze kroki: podczas kontuzji ukończyłam kurs instruktora lekkiej atletyki. Na tym szkoleniu też mi się oczy otworzyły na to wszystko. Dlatego też stałam się bardziej otwarta na tę zmianę. Po prostu postawiłam w końcu też kropkę nad „i”, zrobiłam ważny krok.
Mój mąż też bardzo mnie motywował. Powtarzał mi – musisz spróbować, bo ja wiem, że cię na to stać. Tylko że ty po prostu – tak jak inni ludzie – masz gorsze chwile. Podawał mi wtedy przykłady innych sportowców i mówił – oni się odważyli, zobacz, gdzie są teraz. Myślę sobie – no dobra, faktycznie. Też przecież zmieniłam swojego pierwszego trenera i poszło dobrze. Czasem chodzi o samą zmianę, o fakt zmiany, który otwiera nam nowe możliwości w życiu.
Odważyłam się więc. Drugą rzeczą, która bardzo zadziałała w moim wypadku to wyjazdy w wysokie góry. Kiedyś w ogóle w nie nie wierzyłam. Byłam wcześniej jeden raz i źle to zniosłam. Teraz wiem, że w górach nie wystarczy być raz. Trzeba siedzieć w nich cały czas – to znaczy w moim przypadku odbyć przynajmniej 2–3 zgrupowania. To naprawdę „robi robotę”. Tak było w moim przypadku, że bardzo dobrze mi to „oddało”. Mój trener zaplanował to naprawdę po mistrzowsku. Nie wiedziałam, że on jest w stanie tak skutecznie nową osobę poprowadzić. Nie bać się tego i sprawić, że ta osoba uwierzy, że tak się da i to jest skuteczne. Widziałam z treningu na trening progres. Jeszcze zanim wyjechałam do Kenii, to zaczynałam biegać długie rozbiegania rzędu 16–18 km i dawałam radę przebiec je po 4:06/km. Gdzie ja biegałam kiedyś 6 km zakresu po 4:00/km! A wiadomo, że jak się biega średnio po 4:06, to znaczy że ostatnie kilometry to tam leciały troszkę żywiej (śmiech). Na pewno nie po 4:06… Także naprawdę byłam w szoku, że mi to tak łatwo przychodzi, że tak dobrze mi się biega. W ogóle rewelacyjnie się czułam na tych rozbieganiach. Wcześniej bywały dni, kiedy nie byłam w stanie przebiec 5 km, bo było mi tak ciężko. Wydolnościowo byłam bardzo słaba. Czasem to było średnio po 5:20/km, a ja nie wiedziałam, co się dzieje. Było mi słabo i nie byłam w stanie biegać. Musiałam przerywać trening i często tak było, nawet bardzo. Teraz nie miałam takich dni wcale i byłam w szoku, że stało się coś takiego. Myślę, że może sprawił to ten długi wypoczynek i jednocześnie to, jak został poprowadzony mój trening. Chociaż na tematy treningowe najlepiej, jak się wypowie mój trener, bo on to wie najlepiej.
Co czeka Cię jeszcze w tym sezonie? Gdzie będziemy mogli zobaczyć Twoje starty?
Na początek wystartuję w Lozannie 26 sierpnia, później w Rovereto [Ania pobiegła dwukrotnie 2:00,07, czyli trzeci wynik w karierze, przyp. red.], a następnie w Bellizonie. Być może wystartuję jeszcze na koniec sezonu na nieco innym dystansie, ale zobaczymy, czy będę jeszcze na siłach. Nie wiem, czy trener tak na serio mówił o tym półtoraku, żeby jeszcze na tym dystansie mnie sprawdzić. Wiadomo, że w ogóle nie trenowaliśmy jeszcze pod ten dystans, ale miło będzie wiedzieć, na jakim poziomie wytrzymałości jestem. Oczywiście trzeba będzie też trafić na dobry dzień, ale wszystko okaże się na mecie!
Były chodziarz, który nieustannie dokądś zmierza (wielokrotny reprezentant Polski i dwukrotny olimpijczyk – z Pekinu i Rio). Współautor biografii Henryka Szosta, Marcina Lewandowskiego i Adama Kszczota oraz książki „Trening mistrzów". Doktor nauk medycznych i nauk o zdrowiu. Pracownik Uniwersytetu Jana Długosza, a także trener lekkoatletycznych klas sportowych w IV L.O. w Częstochowie. Działa też jako sędzia i organizator imprez, nie tylko sportowych.