13 stycznia 2010 Redakcja Bieganie.pl Lifestyle

Przełamując kolano – Droga do Maratonu


Styczeń. W gabinecie lekarza ortopedy pojawia się ponad 40 letni mężczyzna. Ze względu na oszczędną budowę ciała nazwijmy go „Chudy”. W rozmowie z lekarzem uskarża się na uporczywy ból w lewym kolanie. Ma problemy z chodzeniem po schodach, każdy gwałtowny ruch powoduje nasilenie bólu, nawet podczas snu trudno mu ułożyć kończynę tak, aby nie bolała. O aktywności ruchowej, nawet typu rekreacja, nie ma mowy. Ma za sobą amatorską aktywność sportową, głównie piłkarską (piłkarzem wybitnym nigdy nie był). W wywiadzie dowiadujemy się, że żadnego poważnego urazu nie było. Ból pojawił się kilka tygodni wcześniej, bez wyraźnej przyczyny. Ortopeda ogląda i porusza kolanem na wszystkie strony. „Trzeba zrobić zdjęcie – może dowiemy się czegoś więcej. A na razie – maść i tabletki.”

Tydzień później Chudy przychodzi do ortopedy ze zdjęciem rtg – właściwie z dwoma zdjęciami, na których widać kości stawu kolanowego w dwóch płaszczyznach. Ortopeda studiuje zestaw zdjęć. „Z kośćmi wszystko w porządku, być może jest problem z tkankami miękkimi. Proponuję panu tzw. artroskopię zwiadowczą. Mój kolega w szpitalu wykonuje taki zabieg, trzeba będzie się położyć na kilka dni i potem będziemy wiedzieć, co tam jest nie tak.” Chudy się waha. Pyta o szczegóły. Ostatecznie się zgadza. Jeszcze tylko jedno pytanie – co z wirusowym zapaleniem wątroby? Chudy nie ma pewności, czy się nie zarazi podczas zabiegu, a szczepił się ponad 10 lat temu. Ortopeda jest sceptyczny – nie powinno być problemu, ale jeśli pacjent tak się upiera… Skierowanie na badanie krwi w kierunku odporności na wzw. „Spotykamy się, jak załatwi pan badanie.” Mija kolejny tydzień. Chudy odbiera wynik. Odporność na wzw – tylko 1 punkt w skali 10 stopniowej. Trzeba się szczepić i to kilkakrotnie w ustalonych odstępach czasu.
Jest zima – druga połowa stycznia. Tymczasem do Chudego przychodzi przyjaciel. Proponuje mu wyjazd na obóz narciarski. Chudy mówi o kolanie, wątpi czy da radę. Przyjaciel nalega: „Nie ma kto pojechać, w razie czego będziesz się oszczędzał.”

Luty. Pierwsze dni obozu. Chudy z zaciśniętymi zębami od rana do wieczora jeździ na nartach. Zdejmuje buty narciarskie tylko na obiad. Czwartego dnia rano budzi się jakby inaczej…Kolano boli mniej. Po raz pierwszy od kilkunastu tygodni ruch nie sprawia trudu. Tego dnia puszcza narty, pozwala im ostro jechać, mocno krawędziuje i dociska deski do śniegu. I tak już do końca obozu. Wraca do domu. Z pytaniem w głowie, z wieloma odmianami tego samego pytania: jak to jest możliwe?

Paradoks sytuacji się pogłębia. Po kilku dniach odpoczynku problem kolanowy powraca. Chudy szuka wszelkich informacji o urazach kolana. Przegląda artykuły, czyta podręczniki, sięga do pism medycznych. Kolano skoczka, uraz wiązadeł krzyżowych, zwyrodnienie powierzchni stawu kolanowego, uszkodzenie łąkotki, staw rzepkowo-udowy, chondromalacja, glukozamina, kwas hialuronowy, i inne. Trafia na artykuł niemieckiego lekarza, w którym autor dowodzi, że znaczna część problemów bólowych stawu kolanowego daje się leczyć za pomocą odpowiednich, systematycznych ćwiczeń. Chudy znajduje zestawy zawierające opisy ćwiczeń i zaczyna je wykonywać. Uparcie i konsekwentnie. Nawet dwa razy dziennie. Do ortopedy już nie wraca. Za to zaczyna ostrożnie truchtać. Im rusza się bardziej, tym kolano dokucza mniej.

przelamujackolano_1.jpg

Marzec. Kończy się zima. Dni coraz dłuższe i zaczyna ciągnąć wilka do lasu. Tam gdzie mieszkam, terenów leśnych, dobrych do biegania, nie brakuje. Tak, Chudy to ja. Właśnie kończę 42 lata. Wykonuję odpowiedzialną pracę (głównie umysłową), buduję dom (głównie metodą gospodarczą), jestem potrzebny bliskim (głównie dwóm kobietom) i biegam…

Kupuję pierwsze buty biegowe. Asicsy, model Nimbus, po przecenie (stopa neutralna z tendencją do supinacji). Wychodzę biegać 4-5 razy w tygodniu. Biegam intuicyjnie. W przybliżeniu oceniam kilometraż, na nosa dawkuję intensywność. W każdą niedziele dłuższe wybieganie, ale za to spokojniej. Powoli się uzależniam. Pojawia się u mnie współzależność dobrego samopoczucia i wysiłku biegowego. Jeśli inne obowiązki nie pozwalają biegać przez 2-3 dni, robię się nerwowy…

Kwiecień. Nie odpuszczam. Ćwiczę i biegam. Biegam i ćwiczę. Biegnąc mogę w głowie poukładać niektóre sprawy. Podczas dłuższych wybiegań zdarzają się ataki euforii. Zapominam się. Wyłączam całkowicie. Przestaje istnieć czas, nie ma mnie samego. Jest tylko rytm i oddech. Pod koniec miesiąca startuję w Dąbrowie Górniczej na dystansie półmaratonu. Całość trasy przebiegam równym tempem. Z grupy czterech znajomych biegaczy jestem najsłabszy – czas 1godzina 42 minuty. Ale to mnie jeszcze bardziej motywuje do pracy.

Maj. Zwiększam ilość kilometrów przebieganych w tygodniu, włączam podbiegi, skipy i wieloskoki. I nagle dzieje się coś złego. Kolano puchnie. Nie można go ani zgiąć, ani wyprostować. Jestem wściekły i zdezorientowany. Czar prysnął. Tydzień przerwy w bieganiu. I analizy – dlaczego?

Czerwiec. Ostrożnie wracam do biegania. Bardzo ostrożnie! Staram się słuchać swego ciała. Ćwiczeniami wzmacniam mięśnie odpowiedzialne za utrzymanie stawu kolanowego w odpowiedniej pozycji. Czytam coraz więcej o bieganiu i zaczynam dostrzegać całą swą niewiedzę. I właśnie wtedy w mojej głowie pojawia się ta myśl. Przebiec maraton. Bo jeśli nie teraz, to kiedy? Z każdym rokiem będzie trudniej. Pojawiły się przecież u mnie pierwsze oznaki starzenia się organizmu. Do jesieni jest trochę czasu, a przecież mam już za sobą kawałek wykonanej pracy. Zaczynam każdorazowo zapisywać ilość przebiegniętych kilometrów łącznie z czasem. Jest też miejsce na uwagi.

Lipiec. Trzeba biegać wieczorami. Dopiero wtedy temperatura staje się znośna. Ale i tak utrata płynów jest duża. Tracę 3 kilogramy pomimo regularnego nawadniania organizmu. Wyglądam jak anorektyk. Spodnie wiszą na mnie jak na wieszaku. Wysyłam zgłoszenie do Maratonu Warszawskiego. Opłacam startowe. Klamka zapadła. Wyliczam, że w ostatnią niedzielę września (wtedy odbywa się maraton w Warszawie), będę miał 42 lata i 195 dni. Przypadkowy zbieg liczb? A może coś więcej…

runner_marek.jpg

Sierpień. Żadnego urlopu. Praca, budowa, bieganie. Tracę kolejne 2 kilogramy. Żyję jak w amoku. Kilku ludzi pyta, czy jestem chory. Pojawiają się pierwsze objawy przemęczenia. Czasami niechęć do biegania.

Wrzesień. Do startu pozostały dokładnie cztery tygodnie. W niedzielę przebiegam trzydziestkę. Kosztuje mnie dużo sił. W głowie ciągle wyświetlają się pytania: Czy dam radę przebiec jednorazowo więcej? Czy mam jeszcze rezerwy? Czy jestem gotów? Czy to co wybiegałem w ciągu ostatnich miesięcy wystarczy? Czy wytrzymam? Biec na 3:30 czy wolniej? Czy poradzę sobie z kryzysem po 30-35 kilometrze? Które buty ubrać? Co z potrzebą oddawania moczu ?

W ostatnim tygodniu przed startem biegam krótsze odcinki, ale szybciej. Staram się odpocząć, ale miewam gwałtowne napady mobilizacji. Na samą myśl o starcie czuję łaskotanie w brzuchu. Z trudnością powstrzymuję się przed bieganiem codziennie. W sobotę wyjeżdżam do Warszawy. Załatwiam formalności w biurze zawodów. Przyjaciel mieszkający w stolicy oferuje mi swoje mieszkanie. W niedzielny poranek 28 września stawiam się na Krakowskim Przedmieściu na starcie maratonu. Starannie się rozgrzewam i wchodzę w tłum biegaczy. Znajduję miejsce gdzieś w połowie stawki. Choć są ze mną dwie najbliższe mi osoby, i czuję ich wsparcie, to jednak jestem sam, zdany tylko na siebie, na swoje nogi, płuca, serce i głowę. Staję przed tajemnicą maratonu. Staję przed tajemnicą swojego umysłu i ciała. Tajemnicą samego siebie. Siedem miesięcy życia-biegania, siedem miesięcy przygotowań kumuluje się w tym jednym dniu, w tych kilku godzinach, które są przede mną…

Wtedy jeszcze tego nie wiem – ukończę maraton. Nawet w przyzwoitym czasie. Ale to już inna historia…

DYSKUSJA NA FORUM

Możliwość komentowania została wyłączona.