Redakcja Bieganie.pl
To był jeden z tych zwykłych szarych dni w mieście szesnastu jezior, ale bez ani jednego Starbucksa. Dzień, w którym nic nie zapowiadało nadchodzącej tragedii. Zwykły rutynowy dzień, wyznaczany około śniadaniowym pośpiechem, przedpołudniowym głodem i wieczornym napięciem na samą myśl, że po nocy wszystko zacznie się od nowa.
Jeszcze przed budzikiem nastawionym na godzinę 6:10 obudził mnie sąsiad. A właściwie jego skuter zakupiony zeszłej zimy w Tesco. Motorynka składowana pod podłogą mojego pokoju, gdzie dawno temu jakiś „projektant akrobata” wymyślił sobie stworzenie garażu – każdego poranka wydaje pierdząco-budzący dźwięk, który skutecznie wyciąga mnie z objęć Morfeusza. Sąsiad odjechał punkt 5:00, a ja po wyrzuceniu dosłownie kilku naprędce wymyślonych przekleństw – spróbowałem ponownie przysnąć.
O 6:10 zadzwonił budzik, ale ja – jako że nie jestem w ciemię bity, a jedynie klasycznie po dupie – próbując oszukać przeznaczenie, uruchomiłem protokół „jeszcze 5 minutek” po czym zacząłem molestować „drzemkę”. Drzemka. Drzemka. Drzemka. Drzemka. O tak! Drzemka! Nie wiem, ile razy wcisnąłem magiczny guziczek, ale w pewnym momencie zamiast kolejnej próby budzenia podjętej przez telefon, usłyszałem swojskie – „Krzysiek wstawaj! Zaspałeś!”, zakomunikowane przez szanowną małżonkę, z charakterystyczną poranną czułością.
W robocie, jak to w robocie, trzeba było odbębnić swoje udając, że praca jest moją pasją, powołaniem i sensem istnienia. W sklepie wielkopowierzchniowym, zwanym też przez niektórych fabryką sportu, gdzie czynimy sport dostępnym dla wielu – jest o tyle fajnie, że raz na ruski rok można komuś sensownie doradzić. Tego szarego, zwykłego dnia przyszedł akurat pan, chcący dobrać swoje pierwsze rękawice bokserskie.
Na sztukach walki znam się co prawda jak Magda Gessler na handlu kebabami przy radomskim dworcu, ale postanowiłem – nomen omen – podjąć rękawice. Doradzałem więc panu z przejęciem, pasją i zaangażowaniem. Doradziłem rozmiar 12, choć sztuki walki znam tylko z filmów ze Stevenem Seagalem, a właściwie jednego filmu i to obejrzanego do połowy, bo to straszne gnioty są. Potem jeszcze jakieś owijki, bandaże, rękawiczki pod rękawice… Doradzałem do utraty tchu, doradzałem jak własnemu ojcu, stryjowi, czy matce karmiącej. Naprawdę. Doradzałem jak trzeba.
I pan wziął przygotowany przeze mnie zestaw z uśmiechem na ustach, rad zapewne, że pomimo początkowej indolencji, rezerwy i słów pokracznie wypowiadanych na tematy, o których nie mam zielonego pojęcia – dałem radę. Odszedł szczęśliwy, że już za chwilę będzie mógł w doskonale dobranych rękawicach, ryje innym obijać.
Kilka chwil później zobaczyłem ów klienta, opuszczającego nasz sklep wielkopowierzchniowy. Opuszczał nasz sklep bez rękawic, owijek, bandaża, ani nawet cholernej mineralki. I to wcale nie było największe rozczarowanie, jakie przydarzyło mi się tego dnia.
Jakby nigdy nic wyszedłem sobie wieczorkiem pobiegać. Był to jeden z tych pachnących wciąż latem wrześniowych wieczorów, kiedy gdzieś tam w oddali dopiero nieśmiało majaczy nadchodząca jesień. Popadłem w biegowy trans, uciekając myślami w sny o potędze, rozbitych w pył życiówkach i zdobytych trofeach na biegach mleczarza, stolarza, regipsiarza, czy „O Złotą Babę Dźwierzucką”. Biegłem tak w zapomnieniu, aż skończyła się droga rozświetlona przez latarnie, aż skończył się biegowy świat, po czym zrobiłem klasyczną nawrotkę i dawaj nazad!
Uzbierało się tego jak na mój gust grubo ponad 20 kilometrów. Ile dokładnie, miałem właśnie zamiar sprawdzić w swojej biegowej aplikacji. Wyciągnąłem telefon z kieszonki trailowych leginsów, które kupiłem właśnie na tę okoliczność, żeby bez zbędnych saszetek, opasek i innych akcesoriów móc zabrać smartfona w każdą biegową podróż.
Odbezpieczyłem blokadę wyświetlacza i wtedy przed moimi oczami pojawił się najgorszy obrazek jaki tylko mogłem sobie tego zwykłego, szarego dnia wyobrazić – faken, nie włączyłem Endomondo!