Redakcja Bieganie.pl
Jest pozytywnie zakręcona, szalona i nieprzewidywalna, a w swojej pracy łączy trzy pasje – modę oplecioną podróżami i oblaną bieganiem – poznajcie Annę Skurę, aktywną biegaczkę (i maratonkę), a zarazem prowadzącą oraz pomysłodawczynię popularnego bloga WhatAnnaWears.com.
Ania, mimo dość krótkiej przygody z bieganiem, startowała już w wielu ciekawych miejscach, jednak jej obecny cel przebija wszystko – pobiegnie w Bajana Marathon 2015 – The Gambia. Nazwa sugeruje 42 km, ale w rzeczywistości będzie to półmaraton, którego Ania została oficjalną ambasadorką. No cóż… co kraj to obyczaj. Zapraszamy w zakręconą biegową podróż, w której czas nie odgrywa tak znaczącej roli, jak na naszych zegarkowych ekranikach…
Bieganie.pl: Zaczęłaś prowadzić swojego bloga w 2011 roku i wówczas była to wyłącznie moda i tak miało być, ale…
Anna Skura: Moda była punktem wyjściowym, bowiem zawsze przeplatała się ona w moim życiu. Postanowiłam w końcu założyć swojego bloga o modzie. Potem wszystko potoczyło się przez przypadek. Zawsze byłam osobą aktywną fizycznie, zawsze coś robiłam. W Warszawie pojawiało się coraz więcej biegów i stwierdziłam, że wystartuje – najpierw był to bieg Powstania Warszawskiego (10 km), półmaratony, aż w końcu przyszedł mi do głowy maraton. Zadebiutowałam na trasie Maratonu Warszawskiego w 2013 roku i pomyślałam, że poinformuje o tym moje czytelniczki.
Tak bez specjalnego przygotowania? Pomyślałaś sobie, że dasz radę i już? Chyba bardzo bolało?
Nie było to na tzw. „wariata”, ale było to dość szalone. Odkąd zaczęłam sobie biegać minął rok, biegałam coraz dłużej i potraktowałam to jako nowe wyzwanie. Nie zaczynałam od zera, nigdy nie leżałam na kanapie, dlatego nie musiałam z niej wstawać. W podstawówce biegałam przełaje, zawsze byłam osobą wysportowaną – próbowałam różnych form aktywności. Jednak z regularnymi treningami nie miało to wiele wspólnego, ale sport był w moim życiu od zawsze zarówno zimą, jak i latem. Do tego pierwszego maratonu faktycznie podeszłam trochę nonszalancko, ale moim celem było wyłącznie ukończenie. Pytasz czy bolało? Bolało bardzo… do 30 kilometra jeszcze biegło się bez problemu,aż się zdziwiłam,że idzie tak łatwo. To był mój najtrudniejszy maraton i w ogóle chyba najtrudniejszy bieg w życiu. Ale udało się, ukończyłam i zrodził się pomysł, aby podróżować i startować. Już 3 miesiące później biegłam w Maroku i poprawiłam się o 47 minut (śmiech). Wcześniej w ogóle nie planowałam, że będę biegać gdzieś po świecie… chciałam to tylko ukończyć.A tu proszę powstał jeden z pomysłów na życie.
Dowiedziały się czytelniczki i otworzyły się przed Tobą nowe przestrzenie do działania.
Byłam bardzo zdziwiona, że wywołało to takie zainteresowanie. Zaczęły dużo o to pytać, prosiły o jakieś rady, wskazówki. Wtedy zaczęłam pisać o tym moim bieganiu i ku mojej wielkiej radości czytelniczki zaczęły biegać razem ze mną.
I oprócz „WEARS” pojawiło się „RUNS” I TRAVELS”.
Zawsze było tylko „WEARS”, i gdzieś wplatałam sobie to moje bieganie. Nowa odsłona bloga jest dopiero od niecałych dwóch miesięcy. Zobaczyłam, że to jest ogromna nisza w polskiej blogosferze. Mamy blogi sportowe – biegaczy, którzy zagłębiają się w ten temat. Są życiówki, tempówki, pulsometry… Dla moich czytelniczek jest to zbyt profesjonalne i one nie zaczną w ten sposób biegać. Dla nich inne rzeczy są ważne. Zawsze podkreślam, że jeżeli fajny strój, fajny kolor butów do biegania jest w stanie zmotywować się do ruszania się, to co w tym złego? To nie jest priorytet, że nie pójdę biegać, jeśli nie jestem modnie ubrana, ale to motywuje. Buty aż krzyczą: „załóż mnie i wypróbuj”. Jeżeli to, co ubierasz powoduje, że wychodzisz biegać i czujesz się lepiej – świetnie. Niemal codziennie dostaję wiadomości od czytelniczek, cieszą się z każdego przebiegniętego kilometra, cieszą się i dziękują, że zmotywowałam je do biegania, meldują wykonane treningi – moje serce się raduje. Właśnie dlatego, zaczęłam się zagłębiać w ten temat. Mody oczywiście nie opuściłam, zaczęłam więcej podróżować i… połączyłam te podróże z bieganiem.
Nie uważasz, że bieganie to jest właśnie podróżowanie? Tak się w to zagłębiamy, a przecież to sposób na pokonanie drogi od jednego punktu do drugiego. Czy te dwie pasje się nie przenikają?
Zdecydowanie TAK! Jak najbardziej się przenikają zarówno dosłownie, jak i w przenośni. W głowie stworzyłam sobie taki projekt „RUN THE WORLD”, ale już wcześniej zobaczyłam, że jest to wspaniały sposób na zwiedzanie miast. Byliśmy ze znajomymi we Włoszech, oni szli na kolację a ja mówię „ja idę pobiegać”. Zamiast w godzinę przejść 1 km, to robiłam ich 10. Zatrzymujesz się robisz zdjęcia, takie bieganie krajoznawcze przez Rzym czy Wenecję jest wspaniałe.Poznajesz miasto… biegając! To było przyjemne, chłoniesz to miasto inaczej. Wiem, że niektórzy pro biegacze, trochę podśmiewują się z takich biegających w różowych bucikach blond dziewczynek. Nie przejmuję się tym. Na szczęście wyniki mówią same za siebie, a ja dzięki tej pasji jestem szczęśliwa.
Rozumiem, że bardziej biegasz niż trenujesz. Dziś 5, jutro 15 w takim tempie to nie Twoje klimaty? Biegasz dla biegania?
Skłamałabym, że wyniki nie są dla mnie ważne, bo kocham rywalizacje i fajnie jest się poprawić, ale nie mam żadnego reżimu treningowego. Po prostu się tym cieszę, biegam dla przyjemności biegania nie skupiam się za bardzo na tych wszystkich technicznych zagadnieniach. Traktuję to bardziej jako narzędzie do kształtowania swojego charakteru, nic nie daje mi takiej satysfakcji i radości jak ukończenie kolejnego biegu, maratonu, poprawieniu jakiegoś wyniku. To daje także poczucie własnej wartości. Bieganie jest dla mnie lekarstwem na wszystkie smutki i depresje.
Przejdźmy do Twoich biegowych podróży. Opowiedz o swoich wyjazdach. Na blogu widziałem zdjęcia jak biegasz po Nowym Jorku, Marakeszu…
Zaczęło się od Maroka, to jest właściwie mój drugi dom. Pobiegłam w maratonie w Marakeszu, pierwsze zetknięcie z wysoką temperaturą podczas biegu no i z nieco inną organizacją biegów niż w Polsce. Nie chodzi tu o brak profesjonalizmu, ale o większy chaos organizacyjny. Np. na trasie są mandarynki, które trzeba sobie obrać, nie ma kubeczków z wodą, tylko stoją zakręcone butelki, są torebki z daktylami i rodzynkami. Później był jeszcze półmaraton w Agadirze, gdzie zapisałam się dzień przed startem przez SMS, tutaj jest to nie do pomyślenia. Dzień przed startem? Jakieś mini biuro zawodów? Dla mnie super! Później była przebieżka po Manhattanie, zawsze marzyłam, żeby przebiec całą dzielnicę Nowego Jorku i się udało. Spojrzałam, na aplikację, a to dopiero 20 kilometrów… To stwierdziłam, że wrócę. 35km i… w głowie urodził się kolejny pomysł.
Pierwszy bieg ultra na 50 kilometrów? Bez butów trailowych w leśnym, pagórkowatym, błotnistym terenie pod Nowym Jorkiem? Bez plecaka z piciem, bez planu żywieniowego…
Ale się udało i ani przez moment w to nie wątpiłam. Ok, przyszłam tam i jak zobaczyłam tych wszystkich profesjonalistów, ten cały sprzęt, to pomyślałam, co ja tutaj robię? Może jestem trochę nieodpowiedzialna, ale w moim życiu dzieje się tyle, że nie mogę sobie pozwolić na regularne treningi.Może brakuje mi też systematyczności i samozaparcia? Nie wiem jak to się dzieje, ale jakaś moja wewnętrzna moc we mnie drzemie i wiem, że zawsze dam radę.
Może to bogata wyobraźnia? Pewna niewiedza? Bo im więcej wiesz, tym bardziej się obawiasz.
Mam już jakąś wiedzę, ale jak widać mogę biegać, bez tych wszystkich analiz czasu, oddechu, jedzenia, czy tu wziąć żel, czy tu… Wiedziałam, że na trasie będą punkty żywieniowe, naprawdę bardzo dobrze zaopatrzone, co kilka kilometrów – to po, co mi ten plecak? (śmiech)
Za bardzo szukamy dziury w całym?
Nie, absolutnie ja tego nie neguję. Może to trochę zbyt skomplikowane, może ta wiedza, którą mam mi wystarcza? Każdy jest inny, ma inne cele i potrzebuje czegoś innego, żeby dobrze biegać.
Zatem jakie były Twoje wrażenia po pierwszym ultra w lesie, w zwykłym obuwiu i z Mariah Carey na słuchawkach?
Wspaniałe. I jakoś to idzie, z górki pod górkę, trochę mokro, trochę błota… no w końcu to trial. Nie jest za ciężko, nie jest za łatwo… Nie chcę biec za szybko, panicznie się boję, że zabraknie mi siły na końcu. Nie chcę też być ostatnia. Duma mi na to nie pozwala. A oni wszyscy wyglądają tak profesjonalnie!
W pewnym momencie, podśpiewując sobie pod nosem spostrzegam, że w tym lesie jestem sama! Halo a gdzie reszta? Może zgubiłam drogę? Wprawdzie nie tym razem, ale w późniejszej części biegu zdarzało mi się to trzykrotnie. Cóż się dziwić, oznakowanie takiego biegu to jedynie łososiowe wstążeczki zawiązane na gałązkach. Wiem, że prawdziwy biegacz biegnie bez muzyki. Wsłuchany w rytm swojego oddechu, walczący z samym sobą, biegnie razem ze swoimi myślami przed siebie. A ja co? A ja mówię eeee tam! I na przekór tym wszystkim teoriom do mojej playlisty dorzucam swoją ulubioną świąteczną piosenkę Mariah Carey „All I Want for christmas is you”. Czy może być coś bardziej zabawnego niż zbiegający z góry mały ludzik w umorusanych od błota różowych butkach śpiewający „All I Want for Christmas is you”, do tego wyprzedzający innych facetów uzbrojonych od stop do głów w różne pro biegające wynalazki? A swoją drogą, jaki to niesamowity paradoks, że jednego dnia śpiewam tę piosenkę walcząca z błotem, deszczem i kilometrami, żeby następnego dnia spotkać Mariah, w jednej z najlepszych nowojorskich restauracji, we własnej osobie. Chyba nigdy tak bardzo nie uwierzyłam w teorie, że myśli przyciągają zdarzenia, jak w tym momencie.
Pamiętam moment, gdy myślałam, że pewnie jestem już po jakiś 15-16 km zobaczyłam na telefonie 5,8 km wpadłam w małe osłupienie i chwilę zwątpienia. Przed sobą miałam jeszcze… ponad 40 km.(!), a lało bez ustanku. Momentami musiałam przecierać twarz ręką jak pod prysznicem. Uszy były tak mokre, że wypadały mi z nich słuchawki. Muszę Wam się też przyznać do jednej, naprawdę dosyć zabawnej rzeczy. Moją playlistę do biegania układam naprawdę niestandardowo. Bo biegnąc samemu przez las, przeskakując przeszkody, drzewa, skacząc przez kamienie, strumyczki, biegnąc śliskim mostkiem i słuchając soundtracku z filmu przygodowego np. Piraci z Karaibów, będąc „śledzonym” przez mężczyznę ubranego na czarno (wyobraźnia na chwilę zapomina, że to biegacz) naprawdę można poczuć się jak w filmie. Więc jest akcja! Ktoś mnie goni, a ja muszę uciekać. Jeśli się jest miłośniczką horrorów i filmów przygodowych, naprawdę różne rzeczy mogą rodzić się w głowie. Po kilkunastu kilometrach punkt żywieniowy, Amerykanie niezwykle serdecznie Cię witają, chcą częstować wszystkim, pytają się jak się czujesz.
Nie wiem jak na innych tego typu biegach, ale tutaj punk żywieniowy odbiega znacznie od tych podczas biegów ulicznych. Na stole cała masa rarytasów od izotoników w każdym kolorze, po Ferrero, ciasta, masło orzechowe. Ba! Nawet chipsy (wtf? Kto to może jeść? Biegnę, chwytam kubek z izotonikiem, żel na zapas. Jem łyżkę masła orzechowego i lecę dalej. Ku mojemu zdziwieniu reszta stoi, je i ucina sobie pogaduchy. Dziwne! To nie szkoda im na to czasu? W połowie biegu przyszedł moment, którego w sumie się nie spodziewałam. Biegłam przez błoto, brudząc te swoje piękne buciki, już mi tak naprawdę było wszystko jedno, byle dobiec do mety. Przyszły chwilę zwątpienia, płacz… nie, przepraszam to był szloch! Byłam sama w tym wielkim, mokrym lesie, nikt mnie nie słyszał i nie widział, więc mogłam sobie popłakać do woli. To nie był moment, w którym byłam dumna, byłam wręcz zła na siebie i łkając zadawałam sobie pytanie po, co to sobie robię? Czemu zawsze muszę sobie coś udowadniać? Czemu zawsze muszę być najlepsza?
Byłam trochę rozbita psychicznie, obolała, przemoczona, ale chyba jeszcze nie wyczerpana. Być może nawet się do siebie uśmiechnęłam. Nigdy "biegnę sama ze sobą i dla siebie" nie nabrało takiego znaczenia i wartości jak wtedy. Noga bolała mnie jeszcze przez kolejnych 10 kilometrów, a później albo przestała albo o tym zapomniałam. Gdy zobaczyłam, że mam już za sobą 30 km powiedziałam sobie „o kochana, to już z górki”. I tak faktycznie było. Nowa wonderwoman we mnie wstąpiła i pognałam do przodu.
I uwaga teraz najciekawsza, może najbardziej niewiarygodna, a może najgłupsza część tej historii… Zbliżając się do mety, wcale nie wpadłam za nią resztką sił, jak podczas pierwszego maratonu. Widząc na swojej aplikacji do biegania (używam Nike + Running), która oparta jest na sygnale GPS (czyli jak biegnę pod górę GPS nie rejestruje mojego ruchu na mapie, co za tym idzie nie przelicza odległości, o czym miałam się dowiedzieć dopiero za chwilę) widząc liczbę 43 km oniemiałam ze zdziwienia, przerażania (jak kto a gdzie moje 50?! ). Zamiast się cieszyć i robić pamiątkowe zdjęcia, podeszłam do organizatorów czy aby na pewno „ta ich” traska ma 50 km. Zasięgając wiedzy mądrzejszych ode mnie (à propos w/w działania funkcji gps) nie usatysfakcjonowana ich odpowiedzią, postanowiłam jednak sprawić, aby na mojej aplikacji pojawiła się liczba 50! I tym samym, niestrudzona po dokładnie 5 godzinach i 59 minutach biegu w lesie, po wzniesieniach, w błocie i deszczu, pobiegłam dodatkowe 7 km. Myśląc sobie ”Hmmm 57 km do stówy w sumie to już nie wiele”. Bieganie, które z początku było sposobem na zrzucenie zbędnej tkanki tłuszczowej (żeby nie grzeszyć i mówić o kilogramach), dało mi dużo więcej niż oczekiwałam. Teraz uczy mnie determinacji i wiary w swoje możliwości, bo skoro to mi się udało, to cóż może być dla mnie niemożliwe?
Teraz przyszedł czas na kompletną egzotykę. Startujesz z Maroka na południe przez Mauretanię, Senegal i swój trip jako podróżniczka kończysz w Gambii, gdzie wystartujesz w biegu. Brzmi szaleńczo.
To prawda. Takie rzeczy nie dzieją się codziennie. Nawet w moim zwariowanym życiu.Na pewno zrobię mnóstwo materiału na mojego bloga. Zawsze, gdy pojawia się pomysł kolejnej podróży od razu zastanawiam się czy jest tam jakiś bieg, aby to połączyć. W tym terminie jest maraton w Dakarze, ale niestety nie zdążymy tam dojechać. Mój chłopak wiedział, że sprawi mi ogromną radość informując mnie o Gambia Marathon w Banjul, zwłaszcza, że przypada to na dzień moich 30-tych urodzin. Czy dla biegacza może być coś piękniejszego?
Maleńkie państewko niejako wcięte w większy Senegal. Nie słyszy się o niej w Polsce kompletnie, a Ty tam pobiegniesz. I to jeszcze w specyficznym biegu, bo maratonie na 10 kilometrów (śmiech). Jak to jest z tą trasą?
Słowo “maraton” w Gambii zadziałało na mnie jak przynęta. Ale później pojawiła się informacja, że to będzie maraton na…..10 kilometrów. Dla nas to abstrakcja. Od razu chciałoby się zadać pytanie „to na ile kilometrów ten maraton”? Ze łzami w oczach napisałam do organizatorów, czy mogą zrealizować bieg na pełnym dystansie. Dostałam odpowiedź, że na początku kwietnia będzie już bardzo gorąco i nie każdy poradzi sobie z maratonem. Powiedzieli, że może zorganizują dla mnie i chętnych biegaczy półmaraton. Zaproponowali także, abym została ambasadorką tego biegu, biała blondynka w sercu Czarnego Lądu. Co oczywiście jest dla mnie wielkim wyróżnieniem, ogromnym przeżyciem, super doświadczeniem i najpiękniejszym prezentem urodzinowym.
Zamierzasz w podróży trenować codziennie? Z tego, co mówisz, to autentycznie bawisz się tym bieganiem.
Będę w permanentnej podróży. Będziemy przemierzać ponad 4 tysiące kilometrów samochodem, przemieszczając się z miejsca na miejsce. Więc o ile będzie to możliwe będę trenować. Ubrania biegowe oczywiście jadą obowiązkowo i nie ma tutaj miejsca na improwizację. Tak, bawię się. Biegam w niekonwencjonalny sposób, podróżuję w niekonwencjonalny sposób. Ale czy do wszystkiego trzeba podchodzić tak na poważnie? Nie sądzę. Nie chcę być źle zrozumiana. To jest moja pasja. Nie „olewam” tego mojego biegania, ale nie poświęcam mu każdej wolnej chwili, czerpię z tego siłę, inspirację, ale nie analizuję wszystkiego – różnię się znacznie od amatora biegania, który podchodzi do tego bardzo profesjonalnie. Oczywiście innych nie krytykuję.
Wielu zapomina, że bieganie to nie jest wyłącznie samo bieganie. Ty uprawiasz także inne sporty. Może tu tkwi Twój sekret, że mimo nieregularnego kilometrażu i braku systematycznych treningów jesteś w stanie biegać maratony, a nawet ultra?
Zastanawiałam się nad tym, bo gdy rozmawiam ze znajomymi i słyszę ile tygodniowo robią kilometrów, to ciężko mi w jakikolwiek sposób im dorównać, to fakt. Oni jednak poza bieganiem nierzadko nie mają innych aktywności, a moja lista aktywności jest dość długa i chyba to się jakoś wyrównuje. Na początku chodziłam na siłownie, teraz przerzuciłam się na pole dance, bo marzyłam o zrobieniu szpagatu, a tam trzeba pracować nad gibkością, ale także nad siłą. Oprócz tego pomieszkuję w Maroku, gdzie surfing jest bardzo popularny, więc również go uprawiam, do tego dochodzi jeszcze joga. To jest moja odskocznia od tego zgiełku, tempa. Może nie medytacja, ale wysoki poziom skupienia. A bieganie? Jak mam chwilę czasu to wychodzę na kilka kilometrów, jak mam doła lub coś mnie denerwuje i wychodzę na 4 kilometry, to czasem wracam po 20… tak już mam (śmiech).
Cały wyjazd i bieg chyba też szykuje się bardzo spontanicznie. Nie wiesz co Cię czeka, nie wiesz na kogo trafisz, nie wiesz jaka będzie trasa, jaka organizacja. W ogóle jak wygląda procedura zapisu na bieg w Gambii?
Nie wiem, co mnie tam czeka, zobaczymy. Jeżeli chodzi o zapisy to nie różni się to niczym, od biegu w Nowym Jorku. Kupujesz „bilet” i biegniesz. Co będzie na miejscu, zobaczymy.
A pochwalisz się na swoimi spontanicznymi życiówkami?
Na 10 kilometrów mam 46 minut, na półmaraton 1:48. Osiągnęłam ten czas w Warszawie, a potem biegłam w Maroku,było podobnie (1:49 ), ale były bardzo duże podbiegi. Moja życiówka z maratonu to 3:58, ale to czas, który osiągnęłam ponad rok temu.
Jesteś ekspertką od ubrań. Powiedz nam, czy Twoim zdaniem nasze biegaczki są dobrze ubrane? Czy na rynku biegowym można ubrać się naprawdę dobrze tak z pespektywy kobiety?
Oj, zaraz odezwą się hejterzy, że nie ważny jest strój, ważne są wyniki, treningi i nasze przygotowanie. Zawsze może być lepiej ale jasne, że to nie jest priorytet, ale to bardzo fajna motywacja dla kobiety. Gama ubrań biegowych na rynku jest naprawdę duża, wszystkie firmy mają szeroką ofertę i od tych tanich, do tych droższych. Jest w czym wybierać. Moje czytelniczki, gdy wysyłają mi swoje zdjęcia, to wyglądają naprawdę fajnie, zatem można zadbać o ten aspekt także w sferze biegowej. Ja wybieram wygląd, ale nie gryzie się to z komfortem. To co jest ładne, też jest wygodne – te dwie rzeczy wcale się nie wykluczają.
Ulubione buty?
Teraz biegam w boostach i są świetne. Oczywiście… różowe (śmiech). Ale nie są najtańsze. Dobór obuwia to kwestia indywidualna, dlatego ciężko mi coś dobrze doradzić.
Zbliżamy się do finiszu. Nosi Cię po świecie, teraz czas na Gambię. A masz plany biegowe na przyszłość?
Mam, jasne,że tak, ale nie chcę na razie zdradzać. Mogę tylko powiedzieć, że będzie równie egzotycznie.
A biegowe cele, kolejne ultra?
Moim marzeniem, jest stówka. Znajomi namawiają mnie na górską, ale będę zadowolona z płaskiej po asfalcie.
Życzymy zatem powodzenia w Gambii i realizacji kolejnych biegowych marzeń.
Bardzo dziękuję.