Redakcja Bieganie.pl
Wychowany na szkolnym boisku, gdzie z pasją oddawałem się grze w piłkę
ręczną, przez szkolna salę, gdzie zdobywałem mistrzowski stopień w
Taekwondo nie mogłem pogodzić się z brakiem porządnego wysiłku po
którym rozkoszą jest ból mięśni i naciągnięte do granic możliwości ścięgna. Moje
powroty do sportu zdarzały się często, ale szybkość życia, ciągły brak czasu,
praca, potrafiły załamać każdą motywację.
W końcu jednak uzmysłowiłem sobie: chłopie, ty masz już 31 lat, najwyższy
czas coś z siebie jeszcze wycisnąć. Patrząc na moich synów pomyślałem: za kilka
lat będą młodzieńcami, a ja przy takim trybie życia będę "starym" z być może
niewielkim brzuszkiem i zadyszką po wejściu na 4 piętro. Co wtedy będę miał Im
do zaoferowania? Siedzenie w fotelu? A może jednak inaczej, może pojechać kiedyś
razem na maraton? Pokazać im trochę inny świat, inne wartości, bez
Pokemonów, oszołomiastych bajek, gier komputerowych kradnących zbyt
dużo czasu?
Takie myśli dręczyły mnie nie dając spokoju. Aż to wszystko pękło i tak jak
kultowy Forest Gump postanowiłem pobiegać!
Wszystko zaczęło się w październiku 2000 roku, nowy wiek, nowe wyzwania – nie
tylko dla mnie, ale dla całego świata, który podzielił się na bogatych i
biednych, na właścicieli ekskluzywnych limuzyn i umierające z głodu afrykańskie
dzieci. Trudno jest się pogodzić człowiekowi z takim światem.
Początki były trudne. Zacząłem od 3km, których przebiegnięcie doprowadzało
mnie niemal do zawału. Wracałem przemoczony potem, ubłocony, całkiem jak z
reklamy Królewskiego (swoją drogą dobra reklama, a i piwko niezłe). Wiedziałem
jednak: teraz albo nigdy!
Kochana Ewa, na początku patrzyła na mnie litościwym wzrokiem, który wiele
mówił kiedy starałem się przeniknąć jej myśli: "Oto i kolejny wariacki pomysł
mojego męża, bieganie… no cóż, trzeba się z tym pogodzić, minie mu jak
zwykle". Nigdy nie usłyszałem tych słów z jej ust i za to ją, między innymi,
kocham. Toczył się między nami dialog bez słów, często myślałem: a może tak
przestać? Wracasz późno do domu i zamiast zostać z rodziną idziesz biegać.
Gryzło mnie sumienie, że Ewa przecież też ciężko pracuje i po powrocie do
domu odrabia z dziećmi lekcje, gotuje obiad, sprząta. Motywacja zwyciężyła.
Nadeszła zima, wszyscy przyzwyczaili się do mojego biegania i sumienie przestało
jakoś mniej dokuczać. Wydłużyłem trasę do 6km, przebiegnięcie trzech nie było
już problemem, a więc coś drgnęło. Lubiłem biegać przez las, pod olbrzymimi
czapami śniegu przykrywającego korony drzew, wszędzie ślady zwierząt które, tak
jak ja, przemierzały las.
Wiosna! Jakoś wytrzymałem, dotrwałem i biegam dalej. To już nie jest 6km, ale
dziesięć. Śniegi stopniały, na drzewach pojawiły się pierwsze liście, jakoś lżej
i radośniej przemierza się trasę. Trzeba ściągnąć zimowy strój. Ach te stroje…
odwiedzając sklepy sportowe z zazdrością patrzę na specjalne buty do biegania,
na spodnie i koszulki z materiałów wydalających pot i utrzymujących temperaturę
ciała… Póki co trzeba biegać w starej, spranej bluzie, takich samych spodniach
i "adidasach" trzymających się ledwie kupy. Tak widocznie musi już być, nie
potrafię wydać 400 złotych na sprzęt do biegania gdy trzeba kupić chłopakom nowe
spodnie, dresy, buty, bo poprzednie zszargali na podwórku. Przydałoby się trafić
"tylko" 5 w totolotka. Póki co piorę zimowe stroje i ładnie je składam, posłużą
mi następnej zimy.
Zacząłem myśleć poważnie o udziale w jakimś biegu ulicznym, chciałem się
sprawdzić, porównać z innymi. Nadszedł lipiec i długo oczekiwany urlop, miesiąc
czasu wolnego. Teraz to będę mógł pobiegać!
Wyjechaliśmy do mamy Ewy, czyli tzw. teściowej i tu moja miła oznajmiła mi,
że będzie biegała ze mną. No tak, chciałem popracować nad szybkością, a tu masz
"chłopie placek". Rad nie rad wyznaczyłem trasę 3km i zaczęliśmy. Ja z przodu,
Ewa z tyłu. Jak ona się ciągnie! Tu właśnie poważnie zgrzeszyłem, zapomniał
wół… przecież zaczynałem też od 3km i to był na początku dla mnie zabójczy
dystans, a Ona jakoś sobie radzi. Drepta bo drepta, ale ciągnie do przodu.
Wracaliśmy do domu i przesiadaliśmy się na rowery. Jechaliśmy nad jezioro i tam
pływanko. To były rozkoszne chwile błogiego lenistwa.
Któregoś dnia znalazłem reklamę III Biegu Dookoła Morynia i Jeziora Morzycko
– Victory 2000. Postanowiłem się zgłosić.
Pojechała ze mną cała rodzina z zamiarem dopingowania taty, ale ja
przeczuwając, że nie będzie tak łatwo z góry uprzedziłem, że celem jest meta,
nieważne w jakim czasie i na którym miejscu. Biuro biegu mieściło się pod
parasolem, 10zł opłaty, okolicznościowa koszulka, numer startowy i do szatni.
Spotkałem bardzo miłego Pana, który na ten bieg przyjechał aż z Sopotu – jak się
później okazało to Mistrz Polski w maratonie i supermaratonie w swojej kategorii
wiekowej. Rozmawialiśmy chwilę i już trzeba było wychodzić na start.
Następuje prezentacja zawodników i moje zdziwienie: bieg na dystansie 12km, a
tutaj na linii startu maratończycy z całej Polski, zawodnicy zrzeszeni w różnych
klubach. Chłopie co ty tu robisz!? No cóż, jak już przyjechałem to szkoda nie
przebiec. Delikatnie wycofałem się na ostatnie miejsce w tym peletonie i z
lekkim niepokojem czekałem na sygnał startu.
Ruszyłem całkiem spokojnie. Czołówka pognała do przodu z zamiarem pobicia
rekordu trasy. Spokojnie z 5 zawodnikami zamykałem końcówkę biegu. Minęło 5km i
coś nie tak, czuję że to nie jest to, przyzwyczajony do swojego tempa samotnego
biegu w podświadomości przyspieszam, szarpię czując za sobą oddech kolegi, a
przed sobą sylwetkę innego zawodnika. Jeszcze ta trasa, to nie jest płaski
teren, to bieg z licznymi podbiegami, górkami, a z nieba żar 28 stopni i zero
schłodzenia. Już wtedy wiedziałem, że faktycznie sukcesem dla mnie będzie
dobiegnięcie do mety. Nogi coraz cięższe i w końcu pierwszy punkt z wodą, która
znika błyskawicznie w moim przełyku. Do 8km jakoś się trzymam, później następuje
kryzys. Współtowarzysze biegu zaczęli się oddalać i tak za mną pojawili się
funkcjonariusze Straży Granicznej oraz karetka.
Chyba jestem ostatni?
Słyszę komunikat w karetce aby udała się do przodu bo mdleją ludzie. No no,
niby tylko 12km ale upał zaczyna zbierać żniwo.
W końcu jest! Jeszcze tylko runda wokół rynku i meta. Ktoś
coś do mnie mówi, ale ja nie słyszę. Zatrzymuję się za metą, odbieram dyplom i
wodzę wzrokiem za rodzinką: chcę wypowiedzieć "widzicie, dobiegłem", ale jakoś
wstyd bo to ostatnie miejsce… Pić! Pić! Pić! Litr wody i szybki kilogram
bananów, prysznic, krótkie rozmowy z pozostałymi uczestnikami biegu i już w
samochodzie. Wracam do domu z dyplomem za ostatnie miejsce.
Dopiero później dowiaduję się, że na 58 startujących zająłem 42 miejsce,
czyli 16 nie ukończyło biegu. Chyba jednak nie było tak źle biorąc pod uwagę, że
12km było moim rekordem odległości. Po tym biegu postanowiłem odpocząć. Powrót
do pracy był ciężki, do biegania przyjemny. Rzuciłem się na głęboką wodę i
postanowiłem wydłużyć dystans do 21,4 km i tak na razie zostało. Jest ciężko,
znowu przełamuję ten dystans ale muszę to zrobić, kiedyś musi być ta magiczna
liczba 42…