8 grudnia 2012 Redakcja Bieganie.pl Lifestyle

Bieganie pełne złudzeń


Czy zastanawialiście się kiedyś jak wielką rolę w treningach, startach i całym biegowym życiu ma umysł i jego sposób oddziaływania na sportowca, jego chęci, motywację i poczucie własnej wartości? Czasami, jako biegacze nie zdajemy sobie sprawy jak sprytnie jesteśmy manipulowani przez nasze myśli, które niejednokrotnie fałszują percepcję, na szczęście na naszą korzyść. Dlaczego czasami różnica kilku sekund w maratonie decyduje o tym czy na metę wbiegniemy w euforii, czy zawiedzeni? Po co wciąż pojawiają się kolejne bariery, które próbujemy przełamać, mimo że i tak nie osiągamy poziomu mistrzowskiego? I w końcu jaką rolę w osiągnięciach trójkołamaczy odgrywają wyniki zawodników z elity? To pytania, które choć mogą wydawać się dziwne, mają ukryty sens i głęboko zakorzeniony związek z niesamowitym, ludzkim umysłem.   

IMG_6508.JPG

Przełom w sposobie podejścia do kwestii treningu, umocnienie roli trenera oraz coraz bardziej uważne przyglądaniu się biegom (zwłaszcza długodystansowym) od ich strony mentalnej nastąpił po pierwszych nowożytnych Igrzyskach Olimpijskich w Atenach w 1896 roku. Od tamtej pory zaczęto doszukiwać się metod, które miały na celu nieustanną poprawę wyników. Coraz częściej oprócz tradycyjnej, czysto wysiłkowej harówki zawodnicy konsultowali się z psychologami sportu, fizjologami, dietetykami, aby zmiany następowały nie tylko w samym organizmie, ale także umyśle, który miał ze swej strony zapewnić zawodnikowi jeszcze większe pokłady mocy, które można było wykorzystać przy odpowiedniej współpracy z nim. Bardzo istotne były wówczas (i nadal są) pokonywanie określonych barier czasowych, takich jak 30:00 na 10000 m, 2:10:00 w maratonie czy chociażby słynne i ogromnie wówczas spektakularne pokonanie dystansu 1 mili przez Rogera Bannistera  poniżej 4 minut w 1954 roku. Wtedy na świecie zaczęto również zauważać, jak wielką rolę w biegach odgrywa magia cyfr. Pokonanie określonych barier stawało się często sacrum na równi ze zdobyciem medalu, ponieważ automatycznie umieszczało to zawodnika w panteonie biegaczy – legend, tych którzy dokonywali przełomów w światowych tabelach wyników. Już wtedy widać było, że samo zdobycie tytułu mistrza nie wystarczy, wyznacznikiem prestiżu było przełamanie jakiejś czasowej bariery bądź pobicie np. rekordu świata. To były moim zdaniem kluczowe momenty, w których świat sportu odkrył, że umysł biegacza tak naprawdę bardzo go oszukuje, na szczęście na jego korzyść. Wyobraźmy sobie bowiem dwóch ówczesnych zawodników, z których jeden (A) legitymował się rekordem życiowym 2:10:03 a drugi (B) 2:09:58. Ze sportowego punktu widzenia prezentowali zasadniczo ten sam poziom, gdy jednak weźmiemy pod uwagę to co mówią o tych wynikach ich umysły oraz podświadomość, to zauważylibyśmy jak zawodnik A czuje wynikową przepaść, która de facto nie istnieje. Czuje się bowiem członkiem grupy zawodników z czasami 2:10-2:20, a nie elitarnego teamu biegającego poniżej 2:10. To właśnie te prozaiczne różnice w wynikach, które dla kibiców nie miały większego znaczenia, a samym zawodnikom spędzały sen z powiek, powodowały że świat biegów długich stał się swoistym synonimem pokonywania barier.
Na początku dotyczyło to tylko biegaczy zawodowych, jednak wraz z amerykańskim „boomem” na jogging  nastąpiły zmiany. Starty w biegach masowych, które od tamtego czasu stały się otwarte również dla wszystkich, spowodowały, że szaleństwo i nieustanna pogoń za wynikami dopadły również biegaczy – amatorów. Oczywiście tutaj nikt nie myślał o luminarskich wynikach z poziomu światowej elity, nie nastawiano się też na bicie rekordów świata. Tutaj cel kreował się wraz z weryfikacją własnej formy, pojawiały się indywidualne bariery czasowe, a wewnętrzne ograniczenia psychofizyczne umieszczały zawodnika w określonej przestrzeni w stawce. Pojawiły się nieznane dotąd, a do dziś owiane legendą, amatorskie bariery czasowe i to niesamowite piętno potrzeby przynależności do zawodników z szybszej grupy. Biegacze z wynikami powyżej 4h marzyli o wejściu do zasłużonego grona czwórkołamaczy, a trójka z przodu wyznaczała swego rodzaju nową jakość, pozwalającą biegaczowi myśleć, że należy już do naprawdę mocnej kasty. To samo zresztą tyczyło się tych najwolniejszych z końca stawki oraz (nazywanych dzisiaj żartobliwie „AA” czyli ambitni amatorzy) próbujących uzyskać magiczną dwójkę z przodu wyniku. Tutaj w opinii wielu zawodników gra jest o najwyższą stawkę, ponieważ wrzuca biegacza do jednego worka z zawodnikami z elity, którzy biegają nawet poniżej 2:10:00. To kolejne oszustwo umysłu, bowiem każdy rozsądnie myślący człowiek zdaje sobie sprawę jak wielka przepaść jest pomiędzy kimś, kto maraton kończy w 2:59:00, a tym kto robi to w 2:09:00. To bariera w zasadzie nie do pokonania, no chyba że ktoś ma niebywały talent, który potrafi spektakularnie rozwinąć oraz predyspozycje na fightera. Jednak realnie patrząc na wyniki jakie osiągali i osiągają biegacze – amatorzy, trudno się doszukać takich zawodników, a przypadki gdy trójkołamacz wszedłby choćby do ogona elity uzyskując (kolejne magiczne dla wielu) 2:29:00 są naprawdę rzadkością.
Jakkolwiek by jednak na to nie spojrzeć i jakąkolwiek grupę zawodników nie wziąć pod uwagę – w każdej są biegacze, którzy oszukiwani przez własną podświadomość dają się wodzić za nos i zmuszani są do nieustannego poszukiwania metod by na kolejnych zawodach poprawić rekord życiowy, przy okazji łamiąc kolejną barierę.

fot 01

O ile oszukiwanie samo w sobie zawsze niosło i niesie z sobą mnóstwo negatywnych następstw o tyle sztuczki i manipulacja naszej podświadomości w kontekście biegania działa akurat zupełnie odwrotnie. Wszak to ona wyznacza biegaczowi nowe cele, który chociaż wie, że nigdy nie zostanie mistrzem potrafi się skupić na tym, co akurat dostępne dla jego aktualnej formy. To ona podnosi adrenalinę biegaczowi, który jest 100 m przed metą i widząc na zegarze 3:59:40 resztkami sił próbuje na tyle rozjaśnić swój umysł by przekalkulować czy jest w stanie te końcowe metry pokonać w 20 sek. Wreszcie to ona przyczyniła się w dużej mierze do wspomnianych przeze mnie zmian w światowych tabelach i ona trzyma wszystkich biegaczy i naukowców w ogromnym napięciu i oczekiwaniu na złamanie tej najbardziej magicznej granicy 2h w maratonie. Kiedyś wydawało się to niemożliwe, teraz patrząc po ostatnich wyczynach światowej kenijsko-etiopskiej elity można nabrać przekonania, że ten moment wkrótce nastąpi. A wtedy zapewne, tak jak to wcześniej zwykle bywało, znajdzie się wkrótce grupa talentów, która również i tę barierę pokona wyznaczając nowe pragnienie maratończyków, być może nawet 1:55:00. Wszystkim afrykańskim gazelom oczywiście życzę jak najlepiej, jednak osobiście nie chciałbym aby za mojego życia którykolwiek zawodnik pokonał barierę 2h, ponieważ jeszcze bardziej oddaliłoby mnie to od światowej elity, do której paradoksalnie nie należę, nie należałem, ani nigdy należeć nie będę. Mając w perspektywie uzyskanie czasu poniżej 3h po prostu lepiej bym się czuł, że należę do tej samej kasty co czołówka, jeszcze z dwójką z przodu. To samo podświadomie czuje zapewne wielu biegaczy, ale mało który przyzna się, że gdzieś w głębi trapi go możliwość stracenia cennego statusu na rzecz kosmicznych wyników elity. Nie wspominając już o tych wszystkich, których czasy już teraz oscylują koło 2:04-2:05. Oni dopiero mogliby poczuć prawdziwą konsternację i zazdrość. Jednakże uczuć z pewnością nazbyt by w sobie nie kryli, podejmując wszelkie wysiłki i startując z nastawieniem dołączenia do tego, nie istniejącego jeszcze panteonu. Najbliższe lata pokażą jak dążność do osiągnięcia biegowej perfekcji wyznaczy nowe granice czasowe od sprintów aż po biegi ultra.
W jaki jednak sposób najlepiej wykorzystać możliwości naszego sprytnego umysłu, aby ciało jak najbardziej efektywnie współpracowało z nim? Być może wielu z nas nieświadomie to już właśnie robi czyniąc swoje bieganie łatwiejszym do wytrzymania i po prostu przyjemniejszym. Wyobraźmy sobie sytuację, w której biegacz ma w planie pokonanie 30 km trasy sobotniego wybiegania. Ma trzy alternatywy; pobiec jedną dużą 30 km pętlę, obiec sześciokrotnie 5 km trasę dookoła jeziora czy wreszcie pobiec 15 km do pewnego punktu i wrócić tą samą trasą. Jeśli przyjrzymy się temu co działoby się w jego umyśle podczas pokonywania każdej z możliwych alternatywnych tras to zauważymy, że najlepsze nastawienie i motywację osiągnąłby podczas trasy ,,tam i z powrotem’’. Da się to wytłumaczyć działaniem podświadomości, która w tym konkretnym przypadku odgrywa kluczową rolę i każe człowiekowi traktować drugie 15 km nie jako drugą połowę treningu tylko powrót do domu. Kilometry łatwiej ubywają, bo z każdym coraz bardziej czujemy zbliżający się dom i utożsamiany z nim odpoczynek. To jawne oszustwo umysłu, bo przecież 15 km to jeszcze całkiem spory dystans a jednak inaczej go postrzegamy gdy jest już powrotem do domu a inaczej gdy wiąże się z pokonaniem 3 okrążeń jeziora, które ciągną się jak flaki z olejem. Być może niektórzy stwierdzą, że i tak wolą biegać pętle, czy jedną długą trasę, jednak bez względu na to, podświadomość i tak zawsze weźmie górę. Pamiętam gdy kilka lat temu biegałem z grupą, takie właśnie sobotnie, 33 km wybiegania (16,5 km tam i z powrotem) wówczas każdemu z nas znacznie łatwiej było na takiej trasie przyspieszyć na ostatnich kilometrach czując ową motywującą magię powrotu. Czasami końcówki sięgały 10-12 km pokonywanych o ponad 1 min/km szybciej niż początek dystansu. Ta sztuka była znacznie trudniejsza gdy próbowaliśmy tego dokonać na pętlach mając przed sobą jeszcze 3 okrążenia jeziora. Niby to samo a jednak nastawienie i możliwości wykorzystania rezerw mocy – o wiele większe. 
Analogiczna sytuacja ma miejsce podczas zawodów. Z obserwacji wynika, że sporo zawodników przyspiesza po minięciu tzw. agrafki czyli na nawrocie. W tym przypadku motywuje ich nie tylko wizja powrotu, ale również widok mijanych zawodników. Wtedy odzywa się podświadomość, która mówi – jesteś od nich szybszy, prezentujesz wyższy poziom. I nieważne z jaką prędkością wtedy biegniesz – taki widok nigdy nie pozostaje biegaczowi obojętny i wywołuje emocje dodające przysłowiowego kopa.
Podobnych umysłowych fantasmagorii jest mnóstwo, a jednym z bardziej znanych i często stosowanych, zwłaszcza przez maratończyków i ultrasów jest bieg do celu pośredniego. To prosta sztuczka, która polega na eliminacji mety jako celu głównego, zostaje ona niejako wyparta ze świadomości na rzecz pośrednich elementów trasy, które sami sobie obieramy. Maraton dzieli się wówczas na fragmenty i realizuje się go niejako na raty a kilometry zastępowane są przez pewne charakterystyczne punkty trasy jak np. kościół, galerię handlową, muzeum czy pomnik. Taki bieg dla wielu staje się o wiele łatwiejszy, zwłaszcza dla amatorów biegnących dwa razy dłużej niż czołówka.
Jak widać na powyższych przykładach nasz umysł odgrywa bardzo ważną rolę w treningu i bez względu na prezentowany przez siebie poziom warto zawsze mieć w perspektywie kolejne bariery do pokonania. Ponadto stosując sprytne sztuczki i wykorzystując swoistą naiwność podświadomości można swoje bieganie uczynić po prostu przyjemniejszym i łatwiejszym, nawet jeśli będzie to tylko złudzeniem. 

Możliwość komentowania została wyłączona.