Redakcja Bieganie.pl
Mamy pełnię lata, dla niektórych to czas intensywnych treningów do jesiennych startów, dla innych okazja do wakacyjnych eskapad. Gdziekolwiek byśmy jednak nie byli zawsze letnia aura sprzyja większemu zapotrzebowaniu na napoje. I nie mam tu na myśli tylko wody, za którą w upał nie wszyscy tęsknią najbardziej. Na letnich wyjazdach biegacz jest wręcz bombardowany wszelkimi propozycjami spożycia jakiegoś orzeźwiającego napoju wyskokowego – piwa, wina, szampana, drinka – na samą myśl szumi w głowie, a co dopiero gdy staje się w bezpośredniej konfrontacji z wyborem. Wtedy pojawia się moralny i przede wszystkim zdrowotny dylemat, co wybrać żeby nie stracić wyrobionej miesiącami formy, co podjadać żeby nie przyjąć nadmiernej ilości kalorii i ile wypić żeby następny dzień zacząć od treningu, a nie od porannego pawia.
Na wstępie chciałbym podkreślić, że ten tekst nie ma na celu zachęcania kogokolwiek do picia alkoholu, ale powiedzmy sobie prawdę, większość biegaczy lubi sobie od czasu do czasu strzelić piwko po treningu czy wypić kieliszek dobrego wina do obiadu. Czasami zdarzają się jednak sytuacje, w których po prostu pije się trochę więcej – urodziny, imieniny, ślub kuzynki czy choćby zwykły piątkowy wypad na miasto ze znajomymi. To co prawda często bardzo fajne i udane imprezy, ale stwarzające biegaczowi pewne rozterki – pić ze wszystkimi to co jest i się dostosować czy zamanifestować swoje sportowe życie i nie pić wcale lub tylko swoje ,,biegowe’’ alkohole. No właśnie, to chyba problem, z którym każdy biegacz zetknął się nie raz.
Po pierwsze, trzeba powiedzieć sobie jasno, jeżeli ktoś już nas zaprasza na imprezę, to powinien uszanować nasz sposób bycia, ponieważ jako biegacze mamy prawo pić i jeść zupełnie inne rzeczy niż reszta towarzystwa, podobnie jakby na tej samej imprezie znalazł się również wegetarianin, żyd i alergik pokarmowy; oni również niekoniecznie spożywaliby to co wszyscy. Gdy jesteśmy w nowoczesnym i inteligentnym towarzystwie to w tej kwestii nie powinno być problemu, gorzej gdy na horyzoncie pojawia się nagle jakiś „wujek Henio”, który zacznie wywody typu: No co sportowiec nie napijesz się wódeczki z wujaszkiem? Przecież kilka kieliszków jeszcze nikogo nie zabiło, przestań pitolić i pij normalnie jak wszyscy! Ta z pozoru śmieszna sytuacja bywa prawdziwym testem asertywności dla biegacza, którego argumenty o zdrowym stylu życia nie zawsze do każdego przemawiają. Jedynym wyjściem w takim przypadku jest po prostu przeczekanie i stopniowe przyzwyczajanie rodziny i znajomych do swego odmiennego sposobu picia i żywienia. Powinni to zrozumieć, a to co na początku może wydawać się dla nich szokiem, z biegiem czasu powszednieje.
Czasami chciałoby się wręcz unikać pewnych rodzinnych eventów, ale niestety głupio by było gdybyśmy nagle zaczęli omijać rodzinę szerokim łukiem tylko dlatego, że ich styl bycia nam nie odpowiada. Dla mnie osobiście znalezienie kompromisu w takiej sytuacji nie było trudne – po prostu kieruje się kilkoma zasadami, które znacznie ułatwiają mi przetrwanie wszelkich rodzinnych nasiadówek i innych imprez ze znajomymi. Przede wszystkim orientuję się jaka ilość przeróżnych smakołyków się szykuje, jeżeli zapowiada się tylko rodzinny obiad to tego dnia wykonuję normalny trening według planu, jeżeli jednak po obiedzie są w perspektywie jakieś dodatkowe przekąski, a do tego ciasto i kawka to do swego porannego treningu dokładam trochę kilometrów aby była jako taka równowaga energetyczna i co najważniejsze, mniejsze wyrzuty sumienia. O ile jakaś ponadprogramowa ilość kalorii to nie jest zbytni problem, zwłaszcza po porządnym porannym treningu o tyle kwestia alkoholu może stworzyć biegaczowi pewne schody.
Moja zasada w tej kwestii jest prosta i trzymam się jej od lat, nie piję wysokoprocentowych alkoholi, takich jak wódka, whiskey czy koniak. Unikam też wszelkich słodkich drinków, które oprócz alkoholu ładują do krwioobiegu spore dawki zbędnego cukru. Uważam, że bardzo dobrą alternatywą dla biegaczy jest wino i piwo, które nie zawierają zbyt wiele alkoholu, a oferują różne dodatkowe składniki mineralne i witaminy. Zamiast więc wlewać w siebie kolejny kieliszek bezwartościowej wódki, po której na drugi dzień nie będzie siły nawet na najwolniejszy trening, lepiej sięgnąć po butelkę dobrego, najlepiej wytrawnego wina lub kilka butelek regionalnych piw. Dlaczego regionalnych to chyba już biegaczom tłumaczyć nie trzeba, bo każdy wie jak słabej jakości i jak bezwartościowe oraz pozbawione smaku są przemysłowe popłuczyny z wielkich koncernów. Niestety nie na każdej rodzinnej imprezce mamy taki wybór trunków jaki byśmy chcieli i wówczas stajemy w obliczu moralnego dylematu – poddać się sile ogółu i pić to co wszyscy czy złamać zasady savoir-vivreu i przyjść ze swoim alkoholem? Myślę, że trenowanie biegania w dużym stopniu usprawiedliwia takie zachowanie i sportowcy pewne ogólno przyjęte normy społeczne mają jednak prawo delikatnie łamać. Toteż wniesienie na miejsce imprezy butelki swego ulubionego wina nie powinno nikogo zgorszyć, a jedynie utwierdzić w przekonaniu, że ta nasza pasja to jest coś na czym nam bardzo zależy. Takim zachowaniem pokazujemy też, że bieganie nie pozbawiło nas możliwości normalnego życia, tylko stworzyło nieco inną drogę, po której się poruszamy. Drogę wesołą, urozmaiconą, ale ciut zdrowszą od innych.
Polskie święta i związane z nimi niekończące się obżarstwo owiane są już legendami. W tych dwóch okresach na przeróżnych forach biegowych nadchodzi czas gorących dyskusji, których tematy zazwyczaj krążą wokół wrogich biegaczom kalorii, narzekań na długie rodzinne nasiadówki przy stole i ogólne trudności w treningach. Nie ma co się dziwić, wszak święta to takie jakby połączenie kilku imprez rodzinnych w jedną, rozłożoną na kilka dni.
Bardziej doświadczeni biegacze wiedzą doskonale, że w tym okresie choćby nie wiadomo jak starać się liczyć kalorie to i tak ich ilość jest na tyle duża, że do założonego przez siebie planu treningowego trzeba dołożyć trochę dodatkowych kilometrów, aby utrzymać jako taki bilans kaloryczny. Moim zdaniem w te dni zamiast wykonywania treningów typowo interwałowych, lepiej skupić się na spokojnych, dłuższych wybieganiach, które pozwolą na spalenie większej ilości kalorii. Bo nie oszukujmy się – wielkanocne mazurki, żurki, biała kiełbasa czy bożonarodzeniowy barszcz z uszkami to nie są potrawy, wobec których większość biegaczy przechodzi obojętnie. Podczas świąt standardy żywieniowe wyznacza nasza polska tradycja we własnej osobie, toteż w tym przypadku nie polecałbym manifestowania swego sportowego stylu życia, poprzez spożywanie własnych wyszukanych potraw.
Ja stosuję kilka zasad, dzięki którym w żadne święta nie tyję ani kilograma; po pierwsze próbuję wszystkiego na co mam ochotę, ale w nieco mniejszych porcjach, po drugie nie zasiadam do kawy i ciasta bezpośrednio po posiłku (swoja drogą kto wymyślił ten głupi zwyczaj, że po sycącym bądź co bądź obiedzie należy natychmiast ładować w siebie cukier pod postacią rozmaitych domowych wypieków?). Po trzecie zaplanowane kilometry realizuję zawsze wcześnie rano, aby uniknąć popołudniowego biegania z obciążonym żołądkiem i po to by ze swego treningu nie czynić przed rodziną wielkiej manifestacji. Jak widać nawet z dłuższych polskich świąt można wyjść obronną ręką, nie tracąc formy i nie stając się pełnym jak bańka – wszystko zależy od rozsądku, indywidualnych możliwości przyjmowania ponadprogramowych kalorii oraz od tego czy nie damy się przekonać rodzince, która wychodząc na godzinny spacer sądzi, że spaliła podczas niego tyle kalorii, że przysługuje im kolejna, pokaźna porcja smakołyków.
To zawsze był dla mnie fenomen, że ja spalając rano około 1500 kalorii zastanawiałem się na co sobie mogę pozwolić, a na co nie, podczas gdy inni, nie trenujący w ogóle lub ewentualnie spacerujący, pochłaniali wszystko bez większych wyrzutów sumienia. Bieganie jednak zmienia sposób postrzegania pewnych spraw, na szczęście ze zdrowym pożytkiem dla nas.