Alexia - mimo wszystko :)
Moderator: infernal
- Alexia
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1296
- Rejestracja: 02 lip 2008, 12:16
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Kraków
28 września 2010 (wtorek)
10,800 km
5:50/km
30 września 2010 (czwartek)
10,200 km
5:43/km
Wbrew pozorom - biegam nadal .
Jakoś coraz ciężej mi się notuje treningi na blogu. Czas skurczył się niesamowicie, ale już prawie go okiełznałam. We wtorki i czwartki zaprowadzam Asię na karate i to będzie czas mojego biegania. Tylko godzinka, ale coś tak da się pobiegać. Potem rozciąganie w szkole i razem spacerkiem do domu. Fajnie jest . Chociaż strasznie śmiać mi się chce, jak wbiegam do szkoły. Zgrzana, spocona, głośno oddychająca dopadam schodów i na nich zaczynam rozciąganie. A znudzone mamy, tatusiowie i dziadkowie patrzą na mnie w zdumieniu. Muszą mieć niezły kabaret . Przynajmniej jakaś rozrywka w tym nudnym patrzeniu się na ścianę .
Zaczęła się już jesień. Takie klimaty lubię najbardziej. Idealna temperatura, lekka mżawka i pustki na Błoniach. Ten wiatr wiejący w twarz na najdłuższej prostej też lubię. Oby jesień trwała aż do wiosny . Chociaż skrzypiący śnieżek pod butami też lubię - byle nie za długo.
KOMENTARZE
10,800 km
5:50/km
30 września 2010 (czwartek)
10,200 km
5:43/km
Wbrew pozorom - biegam nadal .
Jakoś coraz ciężej mi się notuje treningi na blogu. Czas skurczył się niesamowicie, ale już prawie go okiełznałam. We wtorki i czwartki zaprowadzam Asię na karate i to będzie czas mojego biegania. Tylko godzinka, ale coś tak da się pobiegać. Potem rozciąganie w szkole i razem spacerkiem do domu. Fajnie jest . Chociaż strasznie śmiać mi się chce, jak wbiegam do szkoły. Zgrzana, spocona, głośno oddychająca dopadam schodów i na nich zaczynam rozciąganie. A znudzone mamy, tatusiowie i dziadkowie patrzą na mnie w zdumieniu. Muszą mieć niezły kabaret . Przynajmniej jakaś rozrywka w tym nudnym patrzeniu się na ścianę .
Zaczęła się już jesień. Takie klimaty lubię najbardziej. Idealna temperatura, lekka mżawka i pustki na Błoniach. Ten wiatr wiejący w twarz na najdłuższej prostej też lubię. Oby jesień trwała aż do wiosny . Chociaż skrzypiący śnieżek pod butami też lubię - byle nie za długo.
KOMENTARZE
- Alexia
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1296
- Rejestracja: 02 lip 2008, 12:16
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Kraków
5 października 2010 (wtorek)
10,200 km
5:40/km
W sobotę nie biegałam, bo w niedzielę były zaplanowane zawody, a w przeddzień zawodów nie lubię biegać. A w niedzielę zawodów nie było . W ostatniej chwili okazało się, że nie mamy z kim zostawić dzieci i musiały zostać ze mną. Nawet myślałam o tym, żeby się przejść z nimi na metę, by kibicować, ale za bardzo przykro mi było. Mogliby organizatorzy myśleć czasem o biegających małżeństwach z dziećmi.
No, a dzisiaj nareszcie biegałam. Nawet dwa razy. Pierwszy poranny "trening" był szybki i męczący. Rano odprowadziłam dziewczynki do szkoły. Podczas, gdy się przebierały Asię zagadnęła koleżanka, czy ta przyniosła czasopisma, które miała dziś przynieść na pierwszą lekcję. Oczywiście - nie przyniosła. W międzyczasie okazało się, że nie wzięła też drugiego śniadania i butów na zmianę. Kiedyś głowę gdzieś zostawi . Poleciały łzy, jak grochy. Więc jako kochająca mamusia w te pędy udałam się do domu. W zwykłych butach, w dżinsach i ciepłym ubraniu, jako że było tylko 7 stopni. Dobiegłam do domu, wzięłam co trzeba i pobiegłam z powrotem. W sumie jakieś 1200 metrów i schody. Czasu nie mierzyłam, ale Asia na lekcji nie zdążyła wyciągnąć zeszytu, a już miała czasopisma. Tylko pani pielęgniarka nieco się przestraszyła na mój widok na korytarzu .
Potem wróciłam do domu, przebrałam się i udałam się do pracy. Studenci już wrócili. Jak weszłam do budynku, to okazało się, że na windę nie ma szans. Duża jest popsuta, mała zabiera tylko cztery osoby, a na korytarzu kłębi się tłum. Poszłam więc pieszo. Co mi tam! Jak już doszłam na to moje IX piętro, to z windy wysiedli studenci i udali się do biblioteki. Ale im nagadałam . A potem zaczęła się harówa. Przeniosłam i wypożyczyłam setki książek. Podbiłam mnóstwo indeksów, obiegówek i innych kartek. Aż kręgosłup zaczął wyć z bólu.
W domu położyłam się na pół godziny na płaskim a potem porozciągałam się. Nieco przeszło.
Właściwy trening wykonałam oczywiście podczas karate. Dość szybkie dwa kółeczka wokół Błoń. Fajne przewentylowanie płuc.
Znudzone towarzystwo z zeszłego tygodnia dziś odpuściło i zastałam w szkole tylko jedną babcię. Może biegają .
A kręgosłup wyje .
KOMENTARZE
10,200 km
5:40/km
W sobotę nie biegałam, bo w niedzielę były zaplanowane zawody, a w przeddzień zawodów nie lubię biegać. A w niedzielę zawodów nie było . W ostatniej chwili okazało się, że nie mamy z kim zostawić dzieci i musiały zostać ze mną. Nawet myślałam o tym, żeby się przejść z nimi na metę, by kibicować, ale za bardzo przykro mi było. Mogliby organizatorzy myśleć czasem o biegających małżeństwach z dziećmi.
No, a dzisiaj nareszcie biegałam. Nawet dwa razy. Pierwszy poranny "trening" był szybki i męczący. Rano odprowadziłam dziewczynki do szkoły. Podczas, gdy się przebierały Asię zagadnęła koleżanka, czy ta przyniosła czasopisma, które miała dziś przynieść na pierwszą lekcję. Oczywiście - nie przyniosła. W międzyczasie okazało się, że nie wzięła też drugiego śniadania i butów na zmianę. Kiedyś głowę gdzieś zostawi . Poleciały łzy, jak grochy. Więc jako kochająca mamusia w te pędy udałam się do domu. W zwykłych butach, w dżinsach i ciepłym ubraniu, jako że było tylko 7 stopni. Dobiegłam do domu, wzięłam co trzeba i pobiegłam z powrotem. W sumie jakieś 1200 metrów i schody. Czasu nie mierzyłam, ale Asia na lekcji nie zdążyła wyciągnąć zeszytu, a już miała czasopisma. Tylko pani pielęgniarka nieco się przestraszyła na mój widok na korytarzu .
Potem wróciłam do domu, przebrałam się i udałam się do pracy. Studenci już wrócili. Jak weszłam do budynku, to okazało się, że na windę nie ma szans. Duża jest popsuta, mała zabiera tylko cztery osoby, a na korytarzu kłębi się tłum. Poszłam więc pieszo. Co mi tam! Jak już doszłam na to moje IX piętro, to z windy wysiedli studenci i udali się do biblioteki. Ale im nagadałam . A potem zaczęła się harówa. Przeniosłam i wypożyczyłam setki książek. Podbiłam mnóstwo indeksów, obiegówek i innych kartek. Aż kręgosłup zaczął wyć z bólu.
W domu położyłam się na pół godziny na płaskim a potem porozciągałam się. Nieco przeszło.
Właściwy trening wykonałam oczywiście podczas karate. Dość szybkie dwa kółeczka wokół Błoń. Fajne przewentylowanie płuc.
Znudzone towarzystwo z zeszłego tygodnia dziś odpuściło i zastałam w szkole tylko jedną babcię. Może biegają .
A kręgosłup wyje .
KOMENTARZE
- Alexia
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1296
- Rejestracja: 02 lip 2008, 12:16
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Kraków
10 października 2010 (niedziela)
XI Poznań Maraton
Do poznania dotarłam w piątek późnym wieczorem. Szybka kolacja i spanko. A od rana zwiedzanie Poznania. Przewodnika miałam rewelacyjnego. Wszystko miał pięknie opracowane i myślę, że zobaczyłam wszystko, co najważniejsze. Łącznie z koziołkami. Podoba mi się Poznań. Niestety, przewodnik zupełnie nie miał pojęcia, gdzie można zjeść makaron. Podczas zwiedzania, na Rynku natknęłam się na dwie dziewczyny, które wcinały na ławce smakowicie wyglądający makaron. Najpierw je minęłam z myślą, że skoro to jest gdzieś tutaj, to znajdę. Ale potem nie wytrzymałam i do nich wróciłam. Moje pytanie zdziwiło je bardzo, ale uprzejmie odpowiedziały, skąd mają takie pyszne danie. Miejsce nazywało się Piccolo. I rzeczywiście makaron był smaczny, aczkolwiek jak dla mnie nieco rozgotowany. Ale ja to prawie surowy jadam.
Po pokrzepieniu się udaliśmy się już w stronę Areny. Odebraliśmy pakiety, numery i chipy. Wszystko bez kolejki i błyskawicznie. A potem poszliśmy wydać pieniądze. A właściwie bon, który wygrałam na Dobrodzieńskiej Dysze. Jak miło się robi takie zakupy. Wybraliśmy same takie rzeczy, których nie kupilibyśmy sobie, bo są drogie. I oczywiście książkę. Trochę to trwało, więc na spotkanie przyszłam nieco spóźniona, ale chyba zostało mi to wybaczone. Znowu makaronik i pogaduchy. Bardzo miło było Was wszystkich tam spotkać.
Niedzielny poranek powitał nas niską temperaturą, więc zdecydowałam się na długi rękaw a na to krótki. I krótkie spodnie. Jak się potem okazało, trzeba się było słuchać Pitera i zrezygnować z długiego rękawa. Przyjechaliśmy z Wojtkiem dość wcześnie. Wsiadaliśmy do tramwaju nr 8 tuż za pętlą i jak tak jechaliśmy, to powoli tramwaj zapełniał się biegaczami. A potem wszyscy wysiedli i ruszyli w stronę Malty. Nie sposób było się zgubić. Na miejscu się przebrałam i zaczęłam się rozglądać za znajomymi twarzami. Był z tym problem, ale parę osób spotkałam. A najważniejsze, że się odnaleźliśmy z Piterem, Makar i jej mężem. Nieoficjalna grupa bieganie.pl ruszyła na start. Były kawały, był śmiech i pełen optymizm .
Na starcie, ktoś nam pstryknął jakieś zdjęcie i już pełni własnych niepokojów i radości czekaliśmy na wystrzał. Po dwóch minutach od startu, przekroczyliśmy linię startu i podążyliśmy ku przygodzie . Biegło się cudownie. Ale dość szybko zrobiło mi się gorąco, więc w biegu usiłowałam się pozbyć spodniej koszulki z długim rękawem. Nawet mi się to udało. Bieg w takim towarzystwie dodawał skrzydeł. Gdy Piter dął w wuwuzelę, to aplauz kibiców był olbrzymi. Nas, dwie dziewczyny w zielonych koszulkach, też nieźle dopingowano. Ogólnie rzecz biorąc uśmiech mi z twarzy chyba nie schodził. Byłam szczęśliwa. Kilometr upływał za kilometrem. A ja biegłam bez trudu. Po drodze jakaś czekoladka, jakiś bananek, czy woda. W ręce całą drogę trzymałam poweride. Drugie okrążenie zaczęło się od tego, że jednak nas zwycięzca nie wyprzedził . I powoli zaczynały się schody. Gdzieś po drodze ktoś się do nas dołączał, ktoś inny odpadał. Zgubił się też nam mąż Makar. A my twardo pruliśmy do przodu. Piter w czerwonej czapeczce i jego doping w postaci dwóch zielonych koszulek (jak to określił jeden z biegaczy). Niestety i ja opuściłam grupę. Na 30 km Makar spotkała się ze ścianą. Przeszliśmy na chwilę do marszu. Poczułam, że jeśli zaraz nie zacznę biec, to będę miała kłopoty. Zostawiłam więc Marzenkę pod opieką Piotrka i ruszyłam w samotną drogę. Bardzo Was przepraszam. Dalej nie było już tak fajnie. Dobre towarzystwo zostało gdzieś w tyle a zmęczenie było coraz większe. Jednak od tego 30 km zaczęłam mocno wyprzedzać. I to mnie mobilizowało. Jakbyśmy brali udział w innym biegu. Oni sobie powolutku a ja obok nich również powolutku, ale zdecydowanie szybciej. Na mecie otrzymałam sms-a od kolegi, który mi napisał, że od 30 km do mety wyprzedziłam prawie 600 osób. Od 33 km zaczęła biec głowa. Jeszcze tylko trzy kółka na Błoniach. Jeszcze tylko dwa. Jeszcze jedno. Jeszcze tylko ta prosta. Najdłuższym kilometrem w moim życiu był ten między 40 a 41. Myślałam, że nigdy się nie skończy. A potem to już adrenalina mnie poniosła. Osiągnęłam metę z czasem 4:24:47 (netto 4:22:47). Półmetek mijaliśmy z czasem 2:15:08. A zatem plan wykonany. Zmieściłam się w 4:30 i do tego drugą połowę pobiegłam szybciej.
Makar i Piter też dobiegli. I mąż Makar również. Jeszcze się na mecie na chwilę spotkaliśmy, a potem makaron i do domu. Wojtek w międzyczasie spotkał kolegę i umówił się z nim, że pojedziemy razem z nim samochodem. O 23 byliśmy już w domu i kładliśmy się spać.
Dzień uważam za piękny! Wspaniale było Was spotkać i biec razem tak długo. Atmosfera, doping kibiców, Wasze uśmiechy i wuwuzela Pitera dadzą mi siłę na zimowe treningi.
Dziś bolą mnie nogi (uda i przeciwieństwo achillesa, czyli to ścięgno z przodu stopy), ale jest lepiej niż po Cracovia Maraton. Jednak, gdy zadzwonił domofon i próbowałam podbiec, by go odebrać, to mi się to nie udało.
W głowie zrodził się niecny plan, ale zobaczymy co czas pokaże...
Gratulacje wielkie dla wszystkich debiutantów, niedebiutantów, peacemakerów, tych co zrobili życiówkę i tych z końca stawki. Wszyscy byliście wielcy i cudowni! Do zobaczenia .
KOMENTARZE
XI Poznań Maraton
Do poznania dotarłam w piątek późnym wieczorem. Szybka kolacja i spanko. A od rana zwiedzanie Poznania. Przewodnika miałam rewelacyjnego. Wszystko miał pięknie opracowane i myślę, że zobaczyłam wszystko, co najważniejsze. Łącznie z koziołkami. Podoba mi się Poznań. Niestety, przewodnik zupełnie nie miał pojęcia, gdzie można zjeść makaron. Podczas zwiedzania, na Rynku natknęłam się na dwie dziewczyny, które wcinały na ławce smakowicie wyglądający makaron. Najpierw je minęłam z myślą, że skoro to jest gdzieś tutaj, to znajdę. Ale potem nie wytrzymałam i do nich wróciłam. Moje pytanie zdziwiło je bardzo, ale uprzejmie odpowiedziały, skąd mają takie pyszne danie. Miejsce nazywało się Piccolo. I rzeczywiście makaron był smaczny, aczkolwiek jak dla mnie nieco rozgotowany. Ale ja to prawie surowy jadam.
Po pokrzepieniu się udaliśmy się już w stronę Areny. Odebraliśmy pakiety, numery i chipy. Wszystko bez kolejki i błyskawicznie. A potem poszliśmy wydać pieniądze. A właściwie bon, który wygrałam na Dobrodzieńskiej Dysze. Jak miło się robi takie zakupy. Wybraliśmy same takie rzeczy, których nie kupilibyśmy sobie, bo są drogie. I oczywiście książkę. Trochę to trwało, więc na spotkanie przyszłam nieco spóźniona, ale chyba zostało mi to wybaczone. Znowu makaronik i pogaduchy. Bardzo miło było Was wszystkich tam spotkać.
Niedzielny poranek powitał nas niską temperaturą, więc zdecydowałam się na długi rękaw a na to krótki. I krótkie spodnie. Jak się potem okazało, trzeba się było słuchać Pitera i zrezygnować z długiego rękawa. Przyjechaliśmy z Wojtkiem dość wcześnie. Wsiadaliśmy do tramwaju nr 8 tuż za pętlą i jak tak jechaliśmy, to powoli tramwaj zapełniał się biegaczami. A potem wszyscy wysiedli i ruszyli w stronę Malty. Nie sposób było się zgubić. Na miejscu się przebrałam i zaczęłam się rozglądać za znajomymi twarzami. Był z tym problem, ale parę osób spotkałam. A najważniejsze, że się odnaleźliśmy z Piterem, Makar i jej mężem. Nieoficjalna grupa bieganie.pl ruszyła na start. Były kawały, był śmiech i pełen optymizm .
Na starcie, ktoś nam pstryknął jakieś zdjęcie i już pełni własnych niepokojów i radości czekaliśmy na wystrzał. Po dwóch minutach od startu, przekroczyliśmy linię startu i podążyliśmy ku przygodzie . Biegło się cudownie. Ale dość szybko zrobiło mi się gorąco, więc w biegu usiłowałam się pozbyć spodniej koszulki z długim rękawem. Nawet mi się to udało. Bieg w takim towarzystwie dodawał skrzydeł. Gdy Piter dął w wuwuzelę, to aplauz kibiców był olbrzymi. Nas, dwie dziewczyny w zielonych koszulkach, też nieźle dopingowano. Ogólnie rzecz biorąc uśmiech mi z twarzy chyba nie schodził. Byłam szczęśliwa. Kilometr upływał za kilometrem. A ja biegłam bez trudu. Po drodze jakaś czekoladka, jakiś bananek, czy woda. W ręce całą drogę trzymałam poweride. Drugie okrążenie zaczęło się od tego, że jednak nas zwycięzca nie wyprzedził . I powoli zaczynały się schody. Gdzieś po drodze ktoś się do nas dołączał, ktoś inny odpadał. Zgubił się też nam mąż Makar. A my twardo pruliśmy do przodu. Piter w czerwonej czapeczce i jego doping w postaci dwóch zielonych koszulek (jak to określił jeden z biegaczy). Niestety i ja opuściłam grupę. Na 30 km Makar spotkała się ze ścianą. Przeszliśmy na chwilę do marszu. Poczułam, że jeśli zaraz nie zacznę biec, to będę miała kłopoty. Zostawiłam więc Marzenkę pod opieką Piotrka i ruszyłam w samotną drogę. Bardzo Was przepraszam. Dalej nie było już tak fajnie. Dobre towarzystwo zostało gdzieś w tyle a zmęczenie było coraz większe. Jednak od tego 30 km zaczęłam mocno wyprzedzać. I to mnie mobilizowało. Jakbyśmy brali udział w innym biegu. Oni sobie powolutku a ja obok nich również powolutku, ale zdecydowanie szybciej. Na mecie otrzymałam sms-a od kolegi, który mi napisał, że od 30 km do mety wyprzedziłam prawie 600 osób. Od 33 km zaczęła biec głowa. Jeszcze tylko trzy kółka na Błoniach. Jeszcze tylko dwa. Jeszcze jedno. Jeszcze tylko ta prosta. Najdłuższym kilometrem w moim życiu był ten między 40 a 41. Myślałam, że nigdy się nie skończy. A potem to już adrenalina mnie poniosła. Osiągnęłam metę z czasem 4:24:47 (netto 4:22:47). Półmetek mijaliśmy z czasem 2:15:08. A zatem plan wykonany. Zmieściłam się w 4:30 i do tego drugą połowę pobiegłam szybciej.
Makar i Piter też dobiegli. I mąż Makar również. Jeszcze się na mecie na chwilę spotkaliśmy, a potem makaron i do domu. Wojtek w międzyczasie spotkał kolegę i umówił się z nim, że pojedziemy razem z nim samochodem. O 23 byliśmy już w domu i kładliśmy się spać.
Dzień uważam za piękny! Wspaniale było Was spotkać i biec razem tak długo. Atmosfera, doping kibiców, Wasze uśmiechy i wuwuzela Pitera dadzą mi siłę na zimowe treningi.
Dziś bolą mnie nogi (uda i przeciwieństwo achillesa, czyli to ścięgno z przodu stopy), ale jest lepiej niż po Cracovia Maraton. Jednak, gdy zadzwonił domofon i próbowałam podbiec, by go odebrać, to mi się to nie udało.
W głowie zrodził się niecny plan, ale zobaczymy co czas pokaże...
Gratulacje wielkie dla wszystkich debiutantów, niedebiutantów, peacemakerów, tych co zrobili życiówkę i tych z końca stawki. Wszyscy byliście wielcy i cudowni! Do zobaczenia .
KOMENTARZE
- Alexia
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1296
- Rejestracja: 02 lip 2008, 12:16
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Kraków
Pełni sił i radości lecimy przed siebie . Myśmy się wcale nie umawiały, jak się ubrać. Samo jakoś tak kolorystycznie wyszło. Ale ładnie, prawda?
- Alexia
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1296
- Rejestracja: 02 lip 2008, 12:16
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Kraków
Na razie nie biegam. Wypoczywam . Może to bezcelowe przy moim amatorstwie, ale robię sobie roztrenowanie. Przynajmniej tydzień bez biegania. A może i dwa. Zobaczymy jak będzie.
Jeśli chodzi o dopiero co przebiegnięty maraton, to już go nie czuję. Od wczoraj nic mnie nie boli i tryskam radością życia . Może jestem tylko trochę bardziej śpiąca, ale to chyba brak snu, niskie ciśnienie i jakaś impreza, a nie maraton .
Dziś z okazji Dnia Nauczyciela dostałam od Madzi laurkę (jako jej pierwszy nauczyciel w życiu). "Dla mamy od Madzi. Dla tego, że nauczyła mnie hodzić" - pisownia oryginalna. Słodko jest mieć dzieci .
Jeśli chodzi o dopiero co przebiegnięty maraton, to już go nie czuję. Od wczoraj nic mnie nie boli i tryskam radością życia . Może jestem tylko trochę bardziej śpiąca, ale to chyba brak snu, niskie ciśnienie i jakaś impreza, a nie maraton .
Dziś z okazji Dnia Nauczyciela dostałam od Madzi laurkę (jako jej pierwszy nauczyciel w życiu). "Dla mamy od Madzi. Dla tego, że nauczyła mnie hodzić" - pisownia oryginalna. Słodko jest mieć dzieci .
- Alexia
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1296
- Rejestracja: 02 lip 2008, 12:16
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Kraków
26 października 2010 (wtorek)
9,300 km
6:22/km
Nowy sezon i nowy cel .
Marzy mi się teraz "złamanie" czterech godzin w maratonie. Mój debiut to 4:10, więc jest szansa, że po dobrze przebieganej zimie się uda. A jak nie, to w sumie też tragedii nie będzie .
Dziś pierwszy dzień drugiego sezonu biegowego. Mam nadzieję, że i sił i motywacji starczy. Aczkolwiek z motywacją to raczej nie mam problemów. Lubię bowiem bieganie. To moje człapanie czy truchtanie daje mi naprawdę wiele radości .
Nie będę robić żadnego konkretnego planu. Trochę oprę się na Skarżyńskim (tak by wiedzieć jaki mniej więcej kilometraż powinnam robić), ale w zasadzie będę słuchać własnego ciała. Do tej pory biegałam 3-4 razy w tygodniu. Teraz zamierzam dorzucić jeden dzień, ale zobaczymy co wyjdzie . Raczej będę sobie wolno człapać. Jakieś przebieżki też dorzucę. Czasem pewnie pobiegnę trochę szybciej. Ogólnie nie mam zamiaru liczyć i zastanawiać się nad każdym krokiem. Lubię bieganie z luźną głową i myślami lecącymi donikąd.
Nie wiem też jak będzie z blogiem. Ostatnio jakoś tak mało czasu jest. Ale postaram się . Zawsze to jakiś ślad zostaje. Choć teraz to już mniej ważne niż w przypadku debiutu.
Po dwóch tygodniach niebiegania, dziś było powolutku. Fajnie znów poczuć ten rytm . Bez szaleństw, bez zbytniego zmęczenia i z rozpierającą energi. Potem rozciąganie i odrobina ćwiczeń siłowych.
KOMENTARZE
9,300 km
6:22/km
Nowy sezon i nowy cel .
Marzy mi się teraz "złamanie" czterech godzin w maratonie. Mój debiut to 4:10, więc jest szansa, że po dobrze przebieganej zimie się uda. A jak nie, to w sumie też tragedii nie będzie .
Dziś pierwszy dzień drugiego sezonu biegowego. Mam nadzieję, że i sił i motywacji starczy. Aczkolwiek z motywacją to raczej nie mam problemów. Lubię bowiem bieganie. To moje człapanie czy truchtanie daje mi naprawdę wiele radości .
Nie będę robić żadnego konkretnego planu. Trochę oprę się na Skarżyńskim (tak by wiedzieć jaki mniej więcej kilometraż powinnam robić), ale w zasadzie będę słuchać własnego ciała. Do tej pory biegałam 3-4 razy w tygodniu. Teraz zamierzam dorzucić jeden dzień, ale zobaczymy co wyjdzie . Raczej będę sobie wolno człapać. Jakieś przebieżki też dorzucę. Czasem pewnie pobiegnę trochę szybciej. Ogólnie nie mam zamiaru liczyć i zastanawiać się nad każdym krokiem. Lubię bieganie z luźną głową i myślami lecącymi donikąd.
Nie wiem też jak będzie z blogiem. Ostatnio jakoś tak mało czasu jest. Ale postaram się . Zawsze to jakiś ślad zostaje. Choć teraz to już mniej ważne niż w przypadku debiutu.
Po dwóch tygodniach niebiegania, dziś było powolutku. Fajnie znów poczuć ten rytm . Bez szaleństw, bez zbytniego zmęczenia i z rozpierającą energi. Potem rozciąganie i odrobina ćwiczeń siłowych.
KOMENTARZE
- Alexia
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1296
- Rejestracja: 02 lip 2008, 12:16
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Kraków
28 października 2010 (czwartek)
9,300 km
5:56/km
Dziś było ciężej. Poszłam pobiegać o 18, jak zaprowadziłam Asię na karate. I od początku biegło się ciężko. Nic dziwnego pomyślałam. W zasadzie zjadłam tylko śniadanie, potem jakieś ciasteczko (imieniny dziekana) i tuż przed wyjściem z domu plasterek szynki. To skąd ma być energia? Dobiegłam do Błoń, sprawdziłam czas i pobiegłam dalej. Po okrążeniu Błoń okazało się, że biegnę szybciej niż we wtorek. Stąd pewnie to początkowe uczucie ciężkości, które jak się okazało, zniknęło gdzieś w międzyczasie. A że DOM przypomniała mi, że lubię bieg z narastającą prędkością - przyspieszyłam nieco . A potem znowu przyspieszyłam. I znów. A potem na 50 metrach poleciałam sprintem, żeby zdążyć na światłach. Ostatnie 800 m schładzający trucht. Było fajnie.
Niesamowite jednak, jak szybko człowiek traci kondycję. Dwa tygodnie niebiegania i już ta dzisiejsza oszałamiająca prędkość była wolniejsza niż truchtanie przed maratonem. Jest jednak nadzieja, że forma szybko wróci .
KOMENTARZE
9,300 km
5:56/km
Dziś było ciężej. Poszłam pobiegać o 18, jak zaprowadziłam Asię na karate. I od początku biegło się ciężko. Nic dziwnego pomyślałam. W zasadzie zjadłam tylko śniadanie, potem jakieś ciasteczko (imieniny dziekana) i tuż przed wyjściem z domu plasterek szynki. To skąd ma być energia? Dobiegłam do Błoń, sprawdziłam czas i pobiegłam dalej. Po okrążeniu Błoń okazało się, że biegnę szybciej niż we wtorek. Stąd pewnie to początkowe uczucie ciężkości, które jak się okazało, zniknęło gdzieś w międzyczasie. A że DOM przypomniała mi, że lubię bieg z narastającą prędkością - przyspieszyłam nieco . A potem znowu przyspieszyłam. I znów. A potem na 50 metrach poleciałam sprintem, żeby zdążyć na światłach. Ostatnie 800 m schładzający trucht. Było fajnie.
Niesamowite jednak, jak szybko człowiek traci kondycję. Dwa tygodnie niebiegania i już ta dzisiejsza oszałamiająca prędkość była wolniejsza niż truchtanie przed maratonem. Jest jednak nadzieja, że forma szybko wróci .
KOMENTARZE
- Alexia
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1296
- Rejestracja: 02 lip 2008, 12:16
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Kraków
4 listopada 2010 (czwartek)
10,300 km
5:41/km
Miał być wielki powrót, a była wielka kicha . Znowu tydzień bez biegania. Raz nie biegałam, bo byliśmy z rodziną na obiedzie na makaronach. Można było jeść tego makaronu, ile wlezie. Wlazło dużo . Obiad był o 14, a ja jeszcze o 21 czułam się najedzona i niezbyt gotowa do biegania, więc sobie odpuściłam. A potem była wizyta na cmentarzu. Odnaleźliśmy z Wojtkiem stary grób, w którym pochowana jest siostra jego prababci. Nagrobek okazał się bardzo zniszczony. Jedna płyta zamiast stać - leżała. Postanowiliśmy ją podnieść. Była bardzo ciężka i niestety nie chciała stabilnie stać. Stwierdziliśmy, że w takim razie niech jednak leży. Opuszczaliśmy ją powoli. W pewnej chwili Wojtek puścił a ja jeszcze trzymałam. Niestety, płyta była potwornie ciężka i nie byłam w stanie jej utrzymać. Wyślizgnęła mi się z ręki razem ze skórą z opuszka palca. Skóra smętnie wisiała, więc ją szybko przyłożyłam z powrotem. Bolało. Krew prawie nie leciała. O wiele więcej wysączyło się osocza. Bolało. Ból nie pozwolił mi biegać przez kilka dni.
Jako, że goi się na mnie wszystko dość szybko, to oderwana skóra przyrosła z powrotem. Niestety nie mam czucia w palcu (mam nadzieję, że chwilowo), ale w bieganiu to nie przeszkadza, więc dziś z rana poleciałam na Błonia.
Okazuje się, że tempo, które dziś osiągnęłam, muszę utrzymać na całym maratonie. Będzie ciężko, ale nie jest to niemożliwe.
KOMENTARZE
10,300 km
5:41/km
Miał być wielki powrót, a była wielka kicha . Znowu tydzień bez biegania. Raz nie biegałam, bo byliśmy z rodziną na obiedzie na makaronach. Można było jeść tego makaronu, ile wlezie. Wlazło dużo . Obiad był o 14, a ja jeszcze o 21 czułam się najedzona i niezbyt gotowa do biegania, więc sobie odpuściłam. A potem była wizyta na cmentarzu. Odnaleźliśmy z Wojtkiem stary grób, w którym pochowana jest siostra jego prababci. Nagrobek okazał się bardzo zniszczony. Jedna płyta zamiast stać - leżała. Postanowiliśmy ją podnieść. Była bardzo ciężka i niestety nie chciała stabilnie stać. Stwierdziliśmy, że w takim razie niech jednak leży. Opuszczaliśmy ją powoli. W pewnej chwili Wojtek puścił a ja jeszcze trzymałam. Niestety, płyta była potwornie ciężka i nie byłam w stanie jej utrzymać. Wyślizgnęła mi się z ręki razem ze skórą z opuszka palca. Skóra smętnie wisiała, więc ją szybko przyłożyłam z powrotem. Bolało. Krew prawie nie leciała. O wiele więcej wysączyło się osocza. Bolało. Ból nie pozwolił mi biegać przez kilka dni.
Jako, że goi się na mnie wszystko dość szybko, to oderwana skóra przyrosła z powrotem. Niestety nie mam czucia w palcu (mam nadzieję, że chwilowo), ale w bieganiu to nie przeszkadza, więc dziś z rana poleciałam na Błonia.
Okazuje się, że tempo, które dziś osiągnęłam, muszę utrzymać na całym maratonie. Będzie ciężko, ale nie jest to niemożliwe.
KOMENTARZE
- Alexia
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1296
- Rejestracja: 02 lip 2008, 12:16
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Kraków
5 listopada 2010 (piątek)
10,700 km
6:12/km
Dzisiaj wolniutki trucht. Po wczorajszym szybkim bieganiu inaczej by się nie dało. Zaprowadziłam dzieci na zajęcia plastyczne (wyjątkowo nie pracowałam po południu), przebrałam się w łazience i pobiegłam. Nie było łatwo. Silny wiatr i zmęczenie w nogach. Ale dałam radę i jestem zadowolona. Potem jeszcze rozciąganie przed MDK i powrót z dziećmi do domu. Myślałam żeby wieczorem zrobić ćwiczenia siłowe, ale chyba już mi się nie chce. Wolę poczytać . Ostatnio szalenie wciągnęła mnie jedna książka i dziś mam zamiar ją skończyć. "Nadberezyńcy" Florian Czarnyszkiewicz.
KOMENTARZE
10,700 km
6:12/km
Dzisiaj wolniutki trucht. Po wczorajszym szybkim bieganiu inaczej by się nie dało. Zaprowadziłam dzieci na zajęcia plastyczne (wyjątkowo nie pracowałam po południu), przebrałam się w łazience i pobiegłam. Nie było łatwo. Silny wiatr i zmęczenie w nogach. Ale dałam radę i jestem zadowolona. Potem jeszcze rozciąganie przed MDK i powrót z dziećmi do domu. Myślałam żeby wieczorem zrobić ćwiczenia siłowe, ale chyba już mi się nie chce. Wolę poczytać . Ostatnio szalenie wciągnęła mnie jedna książka i dziś mam zamiar ją skończyć. "Nadberezyńcy" Florian Czarnyszkiewicz.
KOMENTARZE
- Alexia
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1296
- Rejestracja: 02 lip 2008, 12:16
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Kraków
Ależ zaległości się narobiło. Nie nadążam już z niczym.
9 listopada 2010 (wtorek)
9,500 km
5:42/km
Z rana, przed pracą, bez śniadania. Nie lubię tak, ale to była konieczność. Po południu dwa zebrania z rodzicami i koncert, więc nie dałoby rady.
KOMENTARZE
9 listopada 2010 (wtorek)
9,500 km
5:42/km
Z rana, przed pracą, bez śniadania. Nie lubię tak, ale to była konieczność. Po południu dwa zebrania z rodzicami i koncert, więc nie dałoby rady.
KOMENTARZE
- Alexia
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1296
- Rejestracja: 02 lip 2008, 12:16
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Kraków
13 listopada 2010 (sobota)
10 km
6:13/km
W czwartek o świcie wyjechaliśmy do Szczawnicy na długi weekend. Jak tylko dojechaliśmy na miejsce, to poszliśmy w góry. No może nie w jakieś wielkie góry. Poszliśmy na Palenicę i zeszliśmy szlakiem do schroniska pod Orlicą. Niby nic wielkiego, ale błoto i kamienie po drodze sprawiły, że do Szczawnicy doszliśmy jak już zapadał zmrok. Wojtek poszedł biegać, a ja zostałam z dziećmi. Potem miałam biegać ja. Niestety, nie odważyłam się. Ciemności dookoła nie zachęcały. Na dodatek Wojtek opowiadał, jak to zupełnie nie widział drogi i cały czas zastanawiał się kiedy wyląduje w Dunajcu.
W piątek też nie wyrobiliśmy się przed zmrokiem.
W sobotę postanowiłam biegać przed śniadaniem, by było z głowy. Z hotelu 1,5 km do ścieżki rowerowej i nią aż za granicę . Było przepięknie. Ludzi brak. Tylko ja i wąwóz, i Dunajec. Ach, mogłabym tam żyć i biegać codziennie. Na powrotnej drodze spotkałam jednego biegacza. Po bieganiu śniadanko smakowało szczególnie dobrze, a potem znowu góry. Wąwozem Homole na Wysoką i powrót przez schronisko pod Dubraszką. Widoki niesamowite. Tylko to błoto... Moja cała rodzina wyglądała jakby się w nim tarzała. Koloru spodni u dziewczyn nie było widać spod brązowej, błotnej warstwy. Ale bawiliśmy się cudownie!
KOMENTARZE
10 km
6:13/km
W czwartek o świcie wyjechaliśmy do Szczawnicy na długi weekend. Jak tylko dojechaliśmy na miejsce, to poszliśmy w góry. No może nie w jakieś wielkie góry. Poszliśmy na Palenicę i zeszliśmy szlakiem do schroniska pod Orlicą. Niby nic wielkiego, ale błoto i kamienie po drodze sprawiły, że do Szczawnicy doszliśmy jak już zapadał zmrok. Wojtek poszedł biegać, a ja zostałam z dziećmi. Potem miałam biegać ja. Niestety, nie odważyłam się. Ciemności dookoła nie zachęcały. Na dodatek Wojtek opowiadał, jak to zupełnie nie widział drogi i cały czas zastanawiał się kiedy wyląduje w Dunajcu.
W piątek też nie wyrobiliśmy się przed zmrokiem.
W sobotę postanowiłam biegać przed śniadaniem, by było z głowy. Z hotelu 1,5 km do ścieżki rowerowej i nią aż za granicę . Było przepięknie. Ludzi brak. Tylko ja i wąwóz, i Dunajec. Ach, mogłabym tam żyć i biegać codziennie. Na powrotnej drodze spotkałam jednego biegacza. Po bieganiu śniadanko smakowało szczególnie dobrze, a potem znowu góry. Wąwozem Homole na Wysoką i powrót przez schronisko pod Dubraszką. Widoki niesamowite. Tylko to błoto... Moja cała rodzina wyglądała jakby się w nim tarzała. Koloru spodni u dziewczyn nie było widać spod brązowej, błotnej warstwy. Ale bawiliśmy się cudownie!
KOMENTARZE
- Alexia
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1296
- Rejestracja: 02 lip 2008, 12:16
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Kraków
14 listopada 2010 (niedziela)
13 km
5:23/km
Tego dnia Wojtek biegał rano, a my w tym czasie jadłyśmy śniadanie. Potem pakowanie się i wymeldowywanie. A potem biegałam ja. Wymyśliłam sobie, że startuję w Szczawnicy a kończę w Czerwonym Klasztorze na Słowacji, skąd mnie moja rodzina odbierze. Jak wymyśliłam, tak zrobiłam. Taki spływ Dunajcem, tyle że pod prąd i na nogach. Niestety jakoś nie przyszło mi do głowy, że przecież rzeka płynie z góry na dół, a nie odwrotnie. Tak więc niemalże cała trasa biegła pod górę. Nieznacznie, ale jednak odczuwalnie. Biegłam, dyszałam jak stary parowóz z pot spływał spod czapeczki. Nie przeszkodziło mi to w podziwianiu widoków. A był co podziwiać! Raj na ziemi. W pewnej chwili zobaczyłam jakiegoś mężczyznę, który szedł z naprzeciwka i pokazywał mnie palcem. Zastanawiałam się czy to mnie pokazuje, czy może jakąś wyjątkowo piękną skałę. Gdy się z nim zrównałam, to do swoich koleżanek powiedział: "Widzicie, a jednak da się tu biegać" . Muszę przyznać, że skrzydła mi urosły.
Gdy zobaczyłam moją rodzinkę, to byłam zdziwiona, że tak wcześnie. Spojrzałam na zegarek 1:10. Za szybko coś. Ale też byłam wyczerpana. Ledwo oddech łapałam, a łydki to mnie tak jeszcze nigdy w życiu nie bolały.
Jak wpisałam sobie dane do dzienniczka, to oczom nie wierzyłam. Było szybko. Bardzo szybko. Kilka razy w różnych miejscach sprawdzałam dystans. No nie chce być mniej. Teraz to się nie dziwię, że czułam się taka wykończona.
Podsumowując. Udany to był weekend. Może biegania nie za wiele, ale jakie okoliczności przyrody! Chciałoby się tak częściej .
KOMENTARZE
13 km
5:23/km
Tego dnia Wojtek biegał rano, a my w tym czasie jadłyśmy śniadanie. Potem pakowanie się i wymeldowywanie. A potem biegałam ja. Wymyśliłam sobie, że startuję w Szczawnicy a kończę w Czerwonym Klasztorze na Słowacji, skąd mnie moja rodzina odbierze. Jak wymyśliłam, tak zrobiłam. Taki spływ Dunajcem, tyle że pod prąd i na nogach. Niestety jakoś nie przyszło mi do głowy, że przecież rzeka płynie z góry na dół, a nie odwrotnie. Tak więc niemalże cała trasa biegła pod górę. Nieznacznie, ale jednak odczuwalnie. Biegłam, dyszałam jak stary parowóz z pot spływał spod czapeczki. Nie przeszkodziło mi to w podziwianiu widoków. A był co podziwiać! Raj na ziemi. W pewnej chwili zobaczyłam jakiegoś mężczyznę, który szedł z naprzeciwka i pokazywał mnie palcem. Zastanawiałam się czy to mnie pokazuje, czy może jakąś wyjątkowo piękną skałę. Gdy się z nim zrównałam, to do swoich koleżanek powiedział: "Widzicie, a jednak da się tu biegać" . Muszę przyznać, że skrzydła mi urosły.
Gdy zobaczyłam moją rodzinkę, to byłam zdziwiona, że tak wcześnie. Spojrzałam na zegarek 1:10. Za szybko coś. Ale też byłam wyczerpana. Ledwo oddech łapałam, a łydki to mnie tak jeszcze nigdy w życiu nie bolały.
Jak wpisałam sobie dane do dzienniczka, to oczom nie wierzyłam. Było szybko. Bardzo szybko. Kilka razy w różnych miejscach sprawdzałam dystans. No nie chce być mniej. Teraz to się nie dziwię, że czułam się taka wykończona.
Podsumowując. Udany to był weekend. Może biegania nie za wiele, ale jakie okoliczności przyrody! Chciałoby się tak częściej .
KOMENTARZE
- Alexia
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1296
- Rejestracja: 02 lip 2008, 12:16
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Kraków
17 listopada 2010 (środa)
9,400 km
6:12/km
Mam już tego serdecznie dosyć! Staram się iść przez życie z uśmiechem i optymizmem, bo tak łatwiej, ale czasem mam dosyć. Boli mnie brzuch. Boli od miesięcy. Raz bardziej, raz mniej, czasem wcale. W zasadzie ciągle nie wiem od czego to zależy. Dziś mam "bolący" dzień i miałam nie biegać. Miałam też nie biegać, bo musiałam upiec dwa ciasta do szkoły (potem się okazało, że trzy, bo jedno spaliłam) i czasu było mało. Miałam też nie biegać, bo wczoraj wybrałam się do opery. Pieszo. W eleganckich butach. I oczywiście obtarłam sobie pięty.
Gdy jednak z rozpaczą zrozumiałam, że muszę zrobić to trzecie ciasto, to coś we mnie pękło i się przebrałam w ciuchy biegowe. Stwierdziłam, że muszę. Dla równowagi umysłu. Nieważne, że boli. Truchcikiem. Malutko.
Gdy tak sobie truchtałam i rozmyślałam o tych szpilkach w brzuchu, to ktoś mnie wyprzedził. I nie byłoby w tym nic dziwnego, bo ciągle ktoś mnie wyprzedza, gdyby nie to, że ten człowiek szedł. Przecież nie mogłam go puścić. Uczepiłam się i tak podążaliśmy przed siebie. Zamieniliśmy nawet parę miłych zdań. Tempo bardzo mi odpowiadało. Szybkie, ale nie wykańczające. Podobno 4:57/km. Fajnie się biegło i rozmawiało i byłam ciekawa jak długo jestem w stanie mu towarzyszyć. Niestety, po około 1,3 km, szpilki w brzuchu zaatakowały ze wzmożoną siłą. Musiałam przejść do truchtu. Każdy krok, to ukłucie. Z zaciśniętymi zębami dokończyłam trening.
KOMENTARZE
9,400 km
6:12/km
Mam już tego serdecznie dosyć! Staram się iść przez życie z uśmiechem i optymizmem, bo tak łatwiej, ale czasem mam dosyć. Boli mnie brzuch. Boli od miesięcy. Raz bardziej, raz mniej, czasem wcale. W zasadzie ciągle nie wiem od czego to zależy. Dziś mam "bolący" dzień i miałam nie biegać. Miałam też nie biegać, bo musiałam upiec dwa ciasta do szkoły (potem się okazało, że trzy, bo jedno spaliłam) i czasu było mało. Miałam też nie biegać, bo wczoraj wybrałam się do opery. Pieszo. W eleganckich butach. I oczywiście obtarłam sobie pięty.
Gdy jednak z rozpaczą zrozumiałam, że muszę zrobić to trzecie ciasto, to coś we mnie pękło i się przebrałam w ciuchy biegowe. Stwierdziłam, że muszę. Dla równowagi umysłu. Nieważne, że boli. Truchcikiem. Malutko.
Gdy tak sobie truchtałam i rozmyślałam o tych szpilkach w brzuchu, to ktoś mnie wyprzedził. I nie byłoby w tym nic dziwnego, bo ciągle ktoś mnie wyprzedza, gdyby nie to, że ten człowiek szedł. Przecież nie mogłam go puścić. Uczepiłam się i tak podążaliśmy przed siebie. Zamieniliśmy nawet parę miłych zdań. Tempo bardzo mi odpowiadało. Szybkie, ale nie wykańczające. Podobno 4:57/km. Fajnie się biegło i rozmawiało i byłam ciekawa jak długo jestem w stanie mu towarzyszyć. Niestety, po około 1,3 km, szpilki w brzuchu zaatakowały ze wzmożoną siłą. Musiałam przejść do truchtu. Każdy krok, to ukłucie. Z zaciśniętymi zębami dokończyłam trening.
KOMENTARZE
- Alexia
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1296
- Rejestracja: 02 lip 2008, 12:16
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Kraków
20 listopada 2010 (sobota)
Około 7 km, bo w sumie nie mam pojęcia ile tych kółek zrobiłam na stadionie + dobieg z samochodu na stadion i do samochodu z domu.
Na dodatek nie mam żadnego wypasionego narzędzia mierzącego czas. Zegarek, który mam ma tylko zwykły stoper i w zasadzie mi to wystarcza, ale dziś go sobie raz za późno włączyłam, a potem dwa razy wyzerowałam i w końcu nie pokazywał mi żadnej istotnej informacji.
Dziś nareszcie udało mi się dotrzeć na plac na Groblach. Nieznacznie się spóźniłam, bo nie miałam gdzie zaparkować. Co mnie podkusiło, by brać samochód? Następnym razem przytruchtam z domu.
Zaczęło się niewinnie od truchtającej rozgrzewki. Potem kilka ćwiczeń. A potem podział na dwie grupy. Początkującą i zaawansowaną. Byłam ambitna . Moja grupa miała biec 3 min. w tempie godzinnego biegu + przerwa w postaci minuty truchtu lub marszu. Miałobyć sześć do ośmiu takich powtórzeń. Zaczęłam zbyt szybko i po trzecim powtórzeniu nie miałam już siły. Zwolniłam zatem a przerwy robiłam w marszu. W zasadzie chciałam skończyć po szóstej powtórce, ale nie dałam się lenistwu i zrobiłam osiem. Nie było lekko, ale wtedy nie wiedziałam, że może być ciężej. Potem było rozciąganie, które lubię, a potem parę ćwiczonek. Ależ one mi dały w kość! Jakieś ćwierćprzysiady, jakieś skipy w marszu, jakieś ćwiczenia, podczas których plątały się nogi. Jak to skończyliśmy, to mięśnie mi drżały. Lubię się tak wykończyć .
Na tle grupy zaawansowanej, to słabiutka jestem, ale będę dzielnie walczyć. I przyjdzie może taki czas, że nie dam się zdublować Raulowi .
Z całą pewnością jeszcze się pojawię na Groblach. Sama bowiem nie jestem w stanie osiągnąć takiej intensywności, a czuję, że tego mi trzeba .
Ciekawe, czy jutro zwlokę się z łóżka .
KOMENTARZE
Około 7 km, bo w sumie nie mam pojęcia ile tych kółek zrobiłam na stadionie + dobieg z samochodu na stadion i do samochodu z domu.
Na dodatek nie mam żadnego wypasionego narzędzia mierzącego czas. Zegarek, który mam ma tylko zwykły stoper i w zasadzie mi to wystarcza, ale dziś go sobie raz za późno włączyłam, a potem dwa razy wyzerowałam i w końcu nie pokazywał mi żadnej istotnej informacji.
Dziś nareszcie udało mi się dotrzeć na plac na Groblach. Nieznacznie się spóźniłam, bo nie miałam gdzie zaparkować. Co mnie podkusiło, by brać samochód? Następnym razem przytruchtam z domu.
Zaczęło się niewinnie od truchtającej rozgrzewki. Potem kilka ćwiczeń. A potem podział na dwie grupy. Początkującą i zaawansowaną. Byłam ambitna . Moja grupa miała biec 3 min. w tempie godzinnego biegu + przerwa w postaci minuty truchtu lub marszu. Miałobyć sześć do ośmiu takich powtórzeń. Zaczęłam zbyt szybko i po trzecim powtórzeniu nie miałam już siły. Zwolniłam zatem a przerwy robiłam w marszu. W zasadzie chciałam skończyć po szóstej powtórce, ale nie dałam się lenistwu i zrobiłam osiem. Nie było lekko, ale wtedy nie wiedziałam, że może być ciężej. Potem było rozciąganie, które lubię, a potem parę ćwiczonek. Ależ one mi dały w kość! Jakieś ćwierćprzysiady, jakieś skipy w marszu, jakieś ćwiczenia, podczas których plątały się nogi. Jak to skończyliśmy, to mięśnie mi drżały. Lubię się tak wykończyć .
Na tle grupy zaawansowanej, to słabiutka jestem, ale będę dzielnie walczyć. I przyjdzie może taki czas, że nie dam się zdublować Raulowi .
Z całą pewnością jeszcze się pojawię na Groblach. Sama bowiem nie jestem w stanie osiągnąć takiej intensywności, a czuję, że tego mi trzeba .
Ciekawe, czy jutro zwlokę się z łóżka .
KOMENTARZE
- Alexia
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1296
- Rejestracja: 02 lip 2008, 12:16
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Kraków
21 listopada 2010 (niedziela)
14,900 km
6:12/km
I nawet zastanawiałam się nad sensem biegania, skoro boli, ale drugi biegacz w domu, to wielka motywacja . Już miałam podawać obiad, gdy Wojtek powiedział, że teraz jedziemy do Tyńca. To znaczy, my dziewczyny jedziemy, a on biegnie. A z powrotem to biegnę ja a oni sobie na meczyk... Jak powiedział tak zrobiliśmy. Odstawiłam garnki, bo przecież nie da się biegać z pełnym żołądkiem, wzięłam w garść jakiegoś batonika energetycznego, którego kiedyś tam dostałam na jakimś biegu (trzeba przyznać, że czegoś tak paskudnego, to dawno nie jadłam), przebrałam się i pojechałyśmy.
Tyniec z Krakowem łączy trasa rowerowa brzegiem Wisły. Większa część jest asfaltowa, a kawałek biegnie się po błocie i kałużach. Ogólnie bardzo przyjemna trasa - szczególnie o tej porze roku. Biegłam więc sobie komfortowo i powolutku. Oczywiście nie byłabym sobą, gdybym czegoś pomyliła. Pamiętałam, że trasa biegnie po wale, więc jak tylko zobaczyłam wał, to na niego wbiegłam. Na górze okazało się, że owszem na wale jest ścieżka, ale po bokach rosną chabazie do pasa. Co tam - pomyślałam - jest jesień, pająków nie ma - i pobiegłam tą ścieżyną. Tymczasem chabazie po bokach zrobiły do szyi. A na dróżce pojawiły się pędy malin. Eleganckie, niezaplanowane skipy wyszły . Gdy dróżka odbiła w bok na asfalt, to z ulgą z tego skorzystałam. Dalej obyło się bez przygód.
Było naprawdę przyjemnie. Jedyną wadą było to, że zachód słońca miałam za plecami. Ale pozwoliło mi to na krótki trening biegu tyłem .
Gdy przebiegałam koło stadionu, to jeszcze gratis dowiedziałam się jaki jest wynik meczu. Pozwoliło mi to błysnąć przed mężem .
Zamiast długiego wybiegania, marne 15 km, ale zakwasy i rosnący szalenie głód mi nie pozwoliły. Ale chyba jeszcze dam radę zrobić jakieś porządne wycieczki przed maratonem .
KOMENTARZE
14,900 km
6:12/km
Zwlokłam się . Nie było tak źle, aczkolwiek ból był. Tylna strona ud tym razem .Alexia pisze: Ciekawe, czy jutro zwlokę się z łóżka .
I nawet zastanawiałam się nad sensem biegania, skoro boli, ale drugi biegacz w domu, to wielka motywacja . Już miałam podawać obiad, gdy Wojtek powiedział, że teraz jedziemy do Tyńca. To znaczy, my dziewczyny jedziemy, a on biegnie. A z powrotem to biegnę ja a oni sobie na meczyk... Jak powiedział tak zrobiliśmy. Odstawiłam garnki, bo przecież nie da się biegać z pełnym żołądkiem, wzięłam w garść jakiegoś batonika energetycznego, którego kiedyś tam dostałam na jakimś biegu (trzeba przyznać, że czegoś tak paskudnego, to dawno nie jadłam), przebrałam się i pojechałyśmy.
Tyniec z Krakowem łączy trasa rowerowa brzegiem Wisły. Większa część jest asfaltowa, a kawałek biegnie się po błocie i kałużach. Ogólnie bardzo przyjemna trasa - szczególnie o tej porze roku. Biegłam więc sobie komfortowo i powolutku. Oczywiście nie byłabym sobą, gdybym czegoś pomyliła. Pamiętałam, że trasa biegnie po wale, więc jak tylko zobaczyłam wał, to na niego wbiegłam. Na górze okazało się, że owszem na wale jest ścieżka, ale po bokach rosną chabazie do pasa. Co tam - pomyślałam - jest jesień, pająków nie ma - i pobiegłam tą ścieżyną. Tymczasem chabazie po bokach zrobiły do szyi. A na dróżce pojawiły się pędy malin. Eleganckie, niezaplanowane skipy wyszły . Gdy dróżka odbiła w bok na asfalt, to z ulgą z tego skorzystałam. Dalej obyło się bez przygód.
Było naprawdę przyjemnie. Jedyną wadą było to, że zachód słońca miałam za plecami. Ale pozwoliło mi to na krótki trening biegu tyłem .
Gdy przebiegałam koło stadionu, to jeszcze gratis dowiedziałam się jaki jest wynik meczu. Pozwoliło mi to błysnąć przed mężem .
Zamiast długiego wybiegania, marne 15 km, ale zakwasy i rosnący szalenie głód mi nie pozwoliły. Ale chyba jeszcze dam radę zrobić jakieś porządne wycieczki przed maratonem .
KOMENTARZE