Wraz z Mariuszem „Giżą” Giżyńskim, który prosił o anonimowość, organizowałem przez lata bieg na 10 km w jednym z warszawskich parków. Grupa pasjonatów zebrała się w którymś roku i zainaugurowała krążenie po alejkach, my podjęliśmy dzieło w kolejnym dniu stworzenia, dając imiona zwierzętom, roślinom i całej sympatycznej, do tego atestowanej imprezie. Jako że zawody przygotowywaliśmy z doskoku, to raczej do nich dokładaliśmy, niż zarabialiśmy.
Zdecydowanie największą korzyścią na przestrzeni lat był transport słodyczy, które w trzeciej lub czwartej edycji komitet organizacyjny zmuszony był pożreć. Miało to ścisły związek z wykryciem w przeddzień biegu, w jednej z fabryk w Polsce, szkła w produkcie spożywczym – takim samym, jaki miał znaleźć się w pakiecie startowym. Sponsor zdołał dostarczyć jeszcze smaczniejszy produkt zastępczy, a ten obarczony wysokim ryzykiem zutylizowaliśmy na własną rękę (a dokładniej gardło).
Zmierzam do tego, aby zarówno czytelnicy, jak i fiskus dowiedzieli się, że kokosów nie było. Radość i energia uczestników równoważyły z nawiązką nasze koszty. Co roku wraz z poświęcającymi się znajomymi (dziękuję z tego miejsca, bo ich wynagrodzenie też było mikroskopijne) powtarzaliśmy, że to już ostatni raz, kiedy impreza przynosi tak symboliczne zyski. Że nie możemy znowu zarywać nocy, stresować się, angażować rodziny i przyjaciół, że wreszcie „Robimy tylko wtedy, jak nam zapłacą!”. Kto? Jak? – tego nie udawało nam się zdefiniować. Takie tam solenne obietnice poprawy i wymachiwania szabelką niepoprawnych marzycieli w ciałach niedzielnych biznesmenów.
W każdym kolejnym sezonie stawaliśmy jednak – na głowie, by znaleźć jakichś sponsorów oraz – na zmęczonych nogach, by budować namioty, gotować herbatę, dmuchać balony i łatać dziury w asfalcie w zabytkowym parku. Z podkrążonymi oczami darliśmy się na mecie z radości, wraz z uczestnikami bijącymi swoje życiówki i modliliśmy się, żeby nie spadł deszcz.
W jednym roku ogólnoświatowa bessa i nasze (szczególnie piszącego ten felieton) piramidalne zaniedbania sięgnęły poziomu moich życiówek. Jesienny termin zbliżał się do nas w tempie Gebrselassiego, zapisy leżały, bo ich nie zbudziliśmy, nie mieliśmy załatwionego też niczego poza pozwoleniem z jakiegoś miejskiego wydziału o niejasnych kompetencjach. Słowem imprezie groziła upokarzająca nieciągłość.
Na szczęście we współpracy ze sportową firmą na literę N, trzecia K, a druga I, wpadliśmy na fortel. Zrobimy imprezę w formule biegu z pacemakerami na konkretne wyniki od 35:00 do 60:00 minut. Będzie wyczynowy sznyt, muzyka, zabawa, nawet grochówka i picie, ale bez sportowej rywalizacji i wielkiego rozmachu.
W tej sytuacji nie mieliśmy wielkich powodów, by żądać od uczestników wpisowego. Ogłosiliśmy zapisy, by zapanować nad imprezą i by formalnie można ją było z miastem nanieść na mapę warszawskich wydarzeń.
Liczba uczestników była ograniczona. Nieograniczone za to roszczenia części zawiedzionych biegaczy. A dlaczego nie ma biegu masowego, a czemu nie ma koszulki w pakiecie, a czemu nie ma pomiaru czasu, jak wszędzie, a dlaczego nie tak samo jak zawsze? Odpowiadaliśmy cierpliwie i grzecznie, starając się wytłumaczyć, co i jak. Komplet osób się mimo wszystko zapisał i było naprawdę zacnie, nawet bez tego całego Gebrselassiego. W szale radości udało nam się ze znajomą firmą odlewniczą ustalić (z tego co pamiętam) jakąś formę barteru i w ostatniej chwili, jako niespodzianka, pojawiły się na zawodach okolicznościowe medale. Tradycyjnie zmęczeni, ale szczęśliwi, ponownie darliśmy się na mecie z radości i ściskaliśmy spoconych amatorów.
Po zakończeniu dostaliśmy wiele fajnych i krzepiących sygnałów od osób, które faktycznie na biegu się pojawiły. Dla równowagi były też głosy krytyki nieobecnych: o uśmierceniu pięknej idei rywalizacji, lepszych imprezach gdzie indziej oraz „popelinie”, jak to dobitnie wyartykułowała jedna z komentatorek na fejsie. Po latach mogę przyznać też, że jeden niedoszły uczestnik groził mi nawet sądem. „W regulaminie przed imprezą podaliście, że przepraszacie, że nie będzie medali. A na mecie były! To jest oszustwo…” – grzmiał w trosce o dobro ogólne.
Dziś wiem, że miał dużo racji. Patrząc na wymagania dotyczące obsługi biegaczy w dniu imprezy oraz przy aktualnych standardach organizacji zawodów powinno dawać się medal jeszcze przed ich rozpoczęciem – i to dla każdego, kto (hipotetycznie) ma zamiar się na nie zarejestrować. Oraz puchar.
No na zachętę, za zajęcie pierwszego miejsca.
____________________
Kuba Wiśniewski jest redaktorem naczelnym bieganie.pl. Na razie brak mu czasu na wypisanie pełnej listy swoich osiągnięć. Swoje frustracje i niespełnione ambicje prezentuje między innymi na Instagramie.
Pisząc coś o sobie zwykle popada w przesadę. Medalista mistrzostw Polski w biegach długich, specjalizujący się przez lata w biegu na 3000 m z przeszkodami, obecnie próbuje swoich sił w biegach ulicznych i ultra. Absolwent MISH oraz WDiNP UW, dziennikarz piszący, spiker, trener biegaczy i współtwórca Tatra Running.