Border to Hel, to wyzwanie biegowe, które wystartowało 15 czerwca ze Świnoujścia. Biorące w nim udział 6-osobowe ekipy, miały do pokonania dystans aż 400 kilometrów. Przez ten czas wszystkim drużynom przyświecał jeden cel: dotrzeć bezpiecznie do mety, czyli na Hel i dobrze się przy tym bawić.
Członkami jednej z 15 ekip, którzy postanowili dołączyć do wyzwania Swords Athletics i zmierzyć się ze wszystkimi przeciwnościami i trudnościami, jakie niosła ze sobą ta blisko 400-kilometrowa trasa, byli trenerzy New Balance Run Club. Świeżo po przekroczeniu linii mety, udało nam się porozmawiać z Eweliną Jezierską, która jest jednym z członków ekipy New Balance.
Po pierwsze przekazuje Wam ogromne gratulacje za ukończenie tego wyzwania! Które finalnie miejsce zajęła wasza sztafeta?
Finalnie zajęliśmy 6 miejsce po ogromnej walce, która toczyła się od 380 kilometra. Walczyliśmy o to miejsce do samego końca. W ostatniej fazie rywalizacji, zmienialiśmy się co kilometr. Udało nam się je zdobyć dopiero na ostatnich 2 kilometrach wyścigu.
Jakie były pierwsze wrażenia i odczucia po przekroczeniu linii mety?
Mnie się chciało płakać i byłam mega wzruszona. To była ogromna praca zespołowa, ogromne wsparcie ekipy przez całe 400 km.
Z jakimi trudnościami musieliście zmierzyć się na trasie?
Taką największą trudnością była ulewa na trasie, która spotkała nas w nocy pomiędzy godziną 22:00 a 2:00. Nie dość, że była to nocna zmiana, która sama w sobie była ciężka, ponieważ nie było nic widać i trzeba było biegać z czołówkami, żeby cokolwiek widzieć, to jeszcze lał, ale nie padał, tylko lał deszcz. Kolejny kryzys przyszedł nad ranem, tak między godziną 3:00 a 7:00 (w zależności od zmiany), ponieważ byliśmy po nieprzespanej nocy. Każdy z nas w ciągu tego wyzwania spał tylko od 15 minut do maksymalnie godziny. Wtedy przyszło znużenie i zmęczenie. Po tylu kilometrach mieliśmy już naprawdę zmęczone nogi. To były takie dwa najtrudniejsze momenty tego wyścigu. Kolejnym takim etapem było bieganie po wydmach i jazda po nich na rowerze. Bieganie jeszcze nie było aż tak złe, ale w Łebie rowerzysta miał problem z dogonieniem biegacza, gdzie zazwyczaj było odwrotnie: na rowerze się odpoczywało. Na tamtym odcinku rower zdecydowanie dał nam popalić.
Trochę też wyprzedziłaś moje pytanie, bo chciałem się dowiedzieć, który etap tego wyścigu był najtrudniejszy?
Ten po wydmach był najtrudniejszy fizycznie, a najtrudniejszy psychicznie był poranek. Jak słońce się budziło i trzeba było wyjść z kampera i zacząć nowy dzień bez snu i na dużym zmęczeniu. To było trudne mentalnie.
Jaką przyjęliście taktykę na ten bieg i jak ona ewoluowała w trakcie wyścigu?
Nasza taktyka bardzo ciekawie ewoluowała. Podeszliśmy do tego biegu na zasadzie, że bawimy się dobrze i wspólnie spędzamy czas. Przyjęliśmy bardzo zachowawcze tempa, trzymając je w granicach około 5:30 na kilometr i w takim komforcie chcieliśmy przebiec te 400 km. I tak się zdarzyło, że po 3 zmianach byliśmy 3 od końca, ale bardzo dobrze nam się biegło, a inne ekipy było blisko nas. W związku z tym zaczęliśmy wyprzedzać i mocno przyśpieszać. W pewnym momencie zajmowaliśmy chyba 6 miejsce, ale po drodze się to wszystko tasowało, bo kilka razy zgubiliśmy trasę. Główną taktyką była dobra zabawa, ale w międzyczasie bardzo mocno weszła rywalizacja i chęć pokonania innych zespołów. Od dłuższych biegów zeszliśmy do krótszych. I tym sposobem zmienialiśmy się w parze co 2 kilometry, żeby utrzymać szybsze tempo. A końcówka, jak już biliśmy się o 6 miejsce, to pokonywaliśmy jeszcze krótsze odcinki i zwiększaliśmy tempo.
Wspomniałaś o zgubieniu trasy, wiele razy wam się to przytrafiło?
Z trzy razy i łączyło się to z tym że musieliśmy nadrabiać z jakieś 3-4 km. Szczególnie jak padał deszcz, nie było widać, gdzie mamy biec, ponieważ krople spadały na telefon i ograniczały widoczność. Wpływ na to miało również zmęczenie. Z automatu chcesz biec po głównej trasie, bo jest to intuicyjne zachowanie, a okazywało się, że trzeba było gdzieś skręcić. Na wydmach biegaliśmy po lesie i też źle odbiegliśmy, przez co zamiast 9 km zrobiliśmy 13,5 km, tracąc przy tym dosyć sporo czasu. Ale każda ekipa się gubiła i miała problemy. Jedna drużyna miała wypadek i uderzyła lusterkiem kampera w inne lusterko, i straciła na tym aż półtorej godziny. Więc każdy taki błąd tłumaczyliśmy sobie tak, że każda ekipa się mierzy z podobnymi problemami. Takiego dystansu nie da się pokonać inaczej.
W jaki sposób radziliście sobie z kryzysami na trasie?
Jeśli przychodziły kryzysy, to staraliśmy się, żeby następna zmiana była szybciej. Także, jeżeli dostaliśmy sygnał z trasy, że ktoś jest zmęczony i robi się trudno, to szukaliśmy wcześniejszego miejsca na zmianę kolejnej dwójki. Natomiast bardzo ważne w takim biegu jest to, żeby odpowiednio jeść. Czyli, żeby trochę zapobiegać tym kryzysom, które i tak się pojawią. Po każdym biegu była strategia taka, żeby się trochę rolować, albo porozciągać i od razu coś zjeść. Żeby później po odpoczynku wszystko zdążyło się dobrze w żołądku ułożyć i żeby można była spokojnie wystartować na kolejną zmianę. Muszę jednak przyznać, że trudno sobie poradzić z takimi kryzysami. Mnie w pewnym momencie uratowała bułka, którą zrobiła mi Asia. Zwykła bułka z serem żółtym i naprawdę będę o tym mówiła, bo dzięki temu wstąpiły we mnie nowe siły. Więc przy tak długim wysiłku główną rolę odgrywa jedzenie.
Trzymając się tematu jedzenia, to powiedz mi ,co jedliście i piliście w trakcie wyścigu?
Cały czas wjeżdżała woda z elektrolitami. A co się je? My zaczynaliśmy ambitnie od makaronu z sosem pomidorowym, ale żołądek już po 2-3 zmianie go nie przyjmował. Też już był zmęczony i bardziej ściśnięty, dlatego kombinowaliśmy trochę. Były banany, makaron z borówkami, w pewnym momencie chłopacy podjechali do Biedronki i kupili drożdżówki. One też nas uratowały, bo były smaczne i inne niż to, co jedliśmy przez ostatnie kilkanaście godzin w kamperze. Natomiast bardzo ważne jest picie. Pilnowaliśmy siebie nawzajem, żeby od razu wchodząc na rower po zmianie, się napić. Nawadnianie było bardzo ważne, bo na trasie w ciągu dnia było relatywnie gorąco. Biegliśmy w słońcu, więc przy takim wysiłku bardzo łatwo byłoby się odwodnić.
Po przekroczeniu linii mety mieliście już dosyć, czy myśleliście już o nowym wyzwaniu?
To była taka duża adrenalina, że jaraliśmy się tym wszystkim! Rozmawialiśmy o tym, że za rok będzie taktyka taka i taka, więc to było bardziej myślenie o tym co będzie podczas kolejnej edycji. Dodatkowo podsycały to rozmowy z innymi ekipami. Po przekroczeniu linii mety była jeszcze godzina euforii z tego, co właśnie osiągnęliśmy. Natomiast jak już spokojnie zjedliśmy, to mamy ogromny zjazd energetyczny. Puszczają emocje, wychodzi zmęczenie.
Czyli za rok znowu podejmiecie wyzwanie Border to Hel?
Jesteśmy na to gotowi.
W jaki sposób zamierzacie świętować i spędzić najbliższe godziny po ukończeniu tego niesamowitego wyzwania?
Chcemy się dzisiaj wyspać. Każdy z nas przygotowując się do wyjazdu tutaj, spał mało w noc poprzedzającą wyścig. To było średnio między 4 a 6 godzin. Plus do tego sen w kamperze, jak już wspominałam między 15 minut a godzinę. Dlatego dzisiaj naszym takim największym planem jest to, aby wykąpać się i pójść spać. A jutro mamy wspólne śniadanie razem z całą ekipą Border to Hel, później jakiś dobry obiadek, a wieczorem impreza na plaży i w niedzielę powrót.
Integracja z innymi drużynami do bardzo ważny element Border to Hel, czy w trakcie biegu również wspieraliście się z innymi ekipami?
Trzeba pamiętać, że to jest 400- kilometrowa trasa i bardzo często mijaliśmy się z innymi ekipami. Jedni wyprzedzali drugich, drudzy pierwszych i to, co mnie zaskoczyło i było naprawdę fajne to to, że za każdym razem jak się mijaliśmy, to słyszeliśmy doping i okrzyki, żebyśmy dawali dalej i nie zwalniali. Tak samo my zwracaliśmy się do innych osób na trasie. Jeśli mijaliśmy na zmianie inną ekipę, to mocno im kibicowaliśmy. To było naprawdę super, ponieważ była to taka prawdziwa impreza biegowa. Rywalizacja oczywiście też, natomiast wszystko działo się w takiej atmosferze, że jesteśmy w tym wszyscy razem, w tym wyzwaniu, że wspólnie pokonujemy te 400 km i mamy z tego dobry ubaw.