Redakcja Bieganie.pl
Mój trener był fanatykiem interwałów. Zawsze i wszędzie zabawa biegowa robiona będzie. Latem czy po kolędzie. Na zbiegu i podbiegu. W terenie czy w hali. Niech krótka przerwa da wam popalić.
Ale tak zupełnie serio – Buła miał fioła na punkcie treningu przerywanego. W każdej formie. Czy to klasycznych zabaw biegowych, stadionowych interwałów, podbiegów, skoczności czy halowego wahadła, które budziło większą grozę niż same zawody. Ale po kolei.
W poniedziałki zawsze była siła biegowa. Choćby się waliło i paliło wraz z nastaniem nowego tygodnia targaliśmy podbiegi w lesie przy szkole. Jeśli myślicie, że było to klasyczne dziesięć powtórzeń, to najwidoczniej nie znaliście Buły. 20 po 120 metrów każde. Ale litościwie podzielone na 4 serie, pomiędzy którymi mieliśmy dłuższą chwilę na złapanie oddechu. Nasza przyszkolna górka dawała w kość, ale była nam dobrze znana i na swój sposób poskromiona. Gorzej, gdy wyjeżdżaliśmy na obóz.
Trener dzień przed siłą biegową wyruszał wówczas na rekonesans, żeby znaleźć górkę, po której – cytuję – „aż kiszka stolcowa wyjdzie”. Raz w Sopocie był z siebie naprawdę dumny. „Dobre takie, kule mole, do tego” – powtarzał wyraźnie podekscytowany. „Znalazłem taką górkę, że aż wam kisz…” – wiadomo co dalej. I prowadził nas niezłomnie jakimiś chaszczami, przez rowy melioracyjne, serpentynami, nad urwiskami, aż w końcu przed naszymi oczami ukazał się on – podbieg doskonały. Górka tak długa i perfekcyjnie wyprofilowana, że gdy Buła wdrapał się na szczyt, żeby nas startować, zniknął z pola widzenia. Po lesie niosło się już tylko jego: „Grzej!” i grzaliśmy na szczyt na miękkich nogach.
Czasami można było odnieść wrażenie, że Buła trochę nie ogarnia. Miał już swoje lata, a pod opieką kilkudziesięciu dzieciaków. Żeby się połapać co konkretnego dnia ma robić dana osoba, stosował jednak pewien system.
– Trenerze co dzisiaj? – pytałem.
– A co robiłeś wczoraj? – odpowiadał pytaniem na pytanie.
– Rozbieganie – wiedziałem, że wydałem na siebie wyrok.
– No to dzisiaj trzydziestosekundówki. 24 razy w 4 seriach – mówił, a oczy zaczynały mu błyszczeć z ekscytacji.
Chcecie wiedzieć jak wyglądała taka rozmowa następnego dnia?
– Trenerze co dzisiaj? – pytałem.
– A co robiłeś wczoraj? – odpowiadał pytaniem na pytanie.
– Trzydziestosekundówki – mówiłem zgodnie z prawdą.
– No to dzisiaj rozbieganie – trener wydawał dyspozycję ewidentnie posmutniawszy.
Soboty były z kolei bardzo dobrym dniem na wahadło. I chociaż nieraz mówiliśmy: „Trenerze, tylko nie wahadło”, on był nieugięty. „A co to łaskę robisz?” – pytał. „Czarna krowa białe mleko daje, a on łaskę robi, do tego, kule mole” – strofował każdą marudę, która nie chciała brać udziału w wyścigu.
Przepis na wahadło był prosty – sala gimnastyczna, 4 materace, 8 sierotek do ich trzymania i dwóch biegaczy gotowych na beztlenowe piekło. Stawało się obok siebie przy ścianie jak skazańcy, żeby za moment wystartować na dystansie 8 odcinków sali, tam i z powrotem, odbijając się od materacy jak od trampolin. Gaz. Stop. Gaz. Stop. Gaz. Stop. Najwięcej zyskiwał nie ten kto szybko biegał, ale ten kto potrafił najefektywniej pokonać nawrotkę.
A potem była niedziela. Uczciwie powiem, że raczej się wtedy obijałem. Trener natomiast zapewne robił rekonesans w terenie, szukając nam lepszej górki na poniedziałek niż ta przyszkolna. I skoro nigdy jej nie znajdował, to widocznie lepszej w całym powiecie – nie było.
____________________