Redakcja Bieganie.pl
Po niedawnych mistrzostwach Polski w biegu górskim na długim dystansie rozgrywanych w Szczawnicy rozmawiam z brązową medalistką zawodów, czołową polską biegaczką w ultratrailu, Katarzyną Solińską (Hoka One One Team Poland / KS AZS AWF Kraków).
Kasiu, jak trafiłaś do biegów górskich?
Może zacznę od tego, jak w ogóle trafiłam do biegania… Zaczęłam biegać jeszcze w podstawówce w rozmaitych szkolnych zawodach, a na jednych z nich zauważył mnie Adam Przybysz, ówczesny trener z Krośnieńskiego Klubu Biegacza. Kiedy przeszłam do gimnazjum, gdzie nauczycielem WF-u był właśnie pan Adam, zaczęłam biegać pod jego okiem przez ponad cztery lata. Specjalizowałam się w krótszych dystansach, najpierw 600 m jako młodziczka, potem skróciliśmy do 300 m, a już jako seniorka biegałam głównie 400 m.Trenowałam przede wszystkim szybkość, 10 km wybiegania były rzadkością, ale pojawiały się przełaje w ramach zawodów szkolnych.
Później zawiesiłam buty „na kołku” i przez dobrych parę lat nie biegałam praktycznie w ogóle. Czasami wybierałam się na krótkie tuptanie, ale raczej z pobudek sentymentalnych. Gdy wyjechałam na studia do Krakowa, bieganie znowu pojawiło się w kontekście organizowanych tu półmaratonów. Zazwyczaj jednak było to na zasadzie: „o, za trzy miesiące jest półmaraton, może by tak wziąć w nim udział?”.
Z tego podejścia często brały się kontuzje, nie trenowałam pod niczyim okiem, korzystałam z własnego doświadczenia, ale ciężko przełożyć trening z 400 m na półmaraton, więc nie szło mi to za dobrze. W 2016 zdecydowałam się pobiec maraton w Krakowie i tak się złożyło, że spotkałam na swojej drodze kilka dobrych i odpowiednich osób, które przyczyniły się do tego, w jakim miejscu teraz jestem. Mój biegowy kolega, Michał Bujała zaczął rozpisywać mi treningi na około 4 miesiące przed maratonem, który przebiegłam pod koniec kwietnia.
Był to dla mnie niesamowicie ważny zwrot w mojej biegowej przygodzie, bo uwierzyłam, że można spełniać swoje nawet najskrytsze marzenia. Następnie mój przyjaciel „Kwiatek”, czyli Michael Kwiatkowski, który miał już na swoim koncie kilka biegów górskich zabrał mnie do Lasku Wolskiego na zawody (Grand Prix Krakowa w biegach górskich, dystans 11 km). Wtedy po raz pierwszy doświadczyłem tego rodzaju biegania… i przepadłam. Po tych zawodach wypatrzyłam sobie pierwszy górski półmaraton – ½ Ultra Sky Babia Góra – i tam wygrałam. Było to moje pierwsze zwycięstwo, jak i pierwszy start w górach. Zakochałam się bez pamięci w połączeniu biegania i gór. Ostatnio było podsumowanie dotychczasowych edycji i okazuje się, że do mnie należy rekord trasy, więc zaczęłam dosyć fajnie.
Opowiedz, jak trenujesz i opisz swój przykładowy tydzień treningowy.
Obecnie współpracuję z Wojtkiem Mazurkiewiczem, który głównie jest trenerem triatlonistów, sam wywodzi się z pływania, natomiast prowadzi również kilkoro biegaczy górskich. Został mi polecony przez mojego przyjaciela – i tak już współpracujemy od dwóch i pół roku. Świetnie dogaduję się z Wojtkiem i bardzo dobrze mi się z nim współpracuje, a nasza relacja jest oparta o zaufanie. Widzę, że zależy mu na tym, abym czuła się „zaopiekowana” jako zawodnik, a trening z roku na rok się zmienia, jest bardziej różnorodny i przemyślany, co dla mnie jest bardzo ważne. Udaje nam się spotkać na bieżni raz na jakiś czas, więc znajduje się przestrzeń i czas na pracę nad techniką, czy innymi drobniejszymi elementami, ważnymi w kontekście biegania.
Trenuję średnio 6 razy w tygodniu, czasem zdarza się 5 treningów, czasem 7 lub nawet 8. Jednostki są różnorodne: od zakresu przez siłownię, budowanie siły w rozumieniu skipów i podbiegów, są też krótsze i szybsze jednostki, tempa, które zdarza mi się biegać na stadionie, kończąc na dłuższych wybieganiach w górskim terenie. Zdarza mi się też chodzić na zajęcia z core’u, robię ćwiczenia stabilizacyjne, chodzę do fizjoterapeuty, czasem na basen… Poniedziałki są dniem wolnym, czasem na regenerację. Treningi zaczynam zazwyczaj od wtorkowego zakresu, w środę pojawia się trening tempowy, następnie siła, w piątek troszkę luzujemy, w sobotę znowu zakres albo tempo i niedziela to, co lubię najbardziej, czyli góry. Wszystko to jednak zależy, w którym cyklu treningowym jestem, czy jest to zima i budowanie wytrzymałości, czy wchodzimy w fazę bezpośredniego przygotowania startowego, czy łapię oddech po zawodach.
A razem ile czasu zajmuje ci trening w tygodniu?
Pracujemy na systemie Trainingpeaks i zaraz to policzę… Łącznie wychodzi między 8-10 godzin w tygodniu plus czas spędzony na rozciąganiu i rolowaniu.
A jak łączysz trening z pracą?
Tradycyjnie… Pracuję w godzinach 9-17 i zazwyczaj wychodzę na trening koło godziny 18. Zdarza się jednak, gdy mam jeszcze coś do załatwienia, że jest to raczej 19 czy 20. Czasem zaraz po pracy staram się przebierać w rzeczy do biegania i wychodzić z biura od razu pobiegać. Jeśli jednak mam ważny trening, to wolę się do niego mentalnie przygotować i mieć przestrzeń, żeby spokojnie pojechać do domu, przebrać się itd. Gdy w planie mam spokojną dyszkę albo krótszy trening lub siłownię, to zdarza mi się również wstać wcześniej i zacząć dzień od treningu – podobnie jeśli wieczorem, chcę wygospodarować czas dla przyjaciół, czy w weekend dla rodziny.
To są ciekawe rzeczy, bo wiadomo, że w biegach górskich rzadko który zawodnik może pozwolić sobie na taki „profesjonalny” tryb życia: biegać, jeść, spać i tak w kółko. Zawsze więc interesowało mnie, jakie sposoby mają zawodnicy na pogodzenie sportu i innych obowiązków. Pamiętam, jak kilka lat temu Magda Łączak opowiadała mi, że ona po pracy czasami nie wchodzi do domu, tylko w progu przebiera się w uszykowany strój biegowy, odwraca na pięcie i od razu wybiega…
Mnie rzadko nie chce się wyjść z domu na trening – bardzo dużo radości czerpię z samego trenowania. Bardzo to lubię i wręcz nie mogę się doczekać, kiedy będę mogła się przebrać i poczuć w pełni sobą w biegu. Ale faktycznie, jeśli rano mam trening lub chcę go zrobić zaraz po pracy, staram się przygotować rzeczy na trening dzień wcześniej, żeby potem wszystko poszło sprawnie.
Czy nie masz w ogóle problemów z regeneracją? Kiedy pracujemy, to przebiega ona wolniej niż u wyczynowców na pełen etat, którym płaci się za to, by należycie odpoczywali. Jakie masz swoje sposoby na regenerację?
To jest obszar, nad którym wciąż muszę jeszcze popracować… To, co pozwala mi się regenerować i unikać kontuzji, to regularna współpraca z fizjoterapeutą. Współpracuję z Sebastianem Swobodą z RehaOrthopedica – raz na dwa, trzy tygodnie jestem u niego w gabinecie. Sebastian specjalizuje się w osteopatii, a więc pracujemy różnymi technikami. Oprócz tego, że działamy pod kątem rozluźnienia mięśni, to razem ćwiczymy nad wzmocnieniem tych partii, które tego potrzebują.
Szczerze powiem, że nie mam żadnych specjalnych sposobów na regenerację, są to raczej standardowo: rozciąganie i rolowanie. To, na czym powinnam się faktycznie skupić, to aby dłużej spać, bo w ostatnich tygodniach było tego trochę za mało – ciężko się ze wszystkimi obowiązkami wyrobić i czasami sen zostaje potraktowany po macoszemu. Myślę o tym, żeby wprowadzić nowe metody, jak np. masaż limfatyczny, jako że nogi czasami nie chcą się szybko zregenerować. Szczególnie po zawodach będę więc potrzebować dodatkowych narzędzi, żeby szybko wrócić do bardziej intensywnego trenowania.
W normalnym treningu biegowym jest miejsce na siłę – czy to siłę biegową, czy realizowaną na siłowni, ale biegi górskie z racji przewyższeń wymagają poświęcenia większej ilości czasu na ten aspekt. Czy wykonujesz dodatkową pracę z ciężarami, czy może spędzasz każdy weekend w górach?
Na pewno wykonuję coraz więcej ćwiczeń, które wzmacniają całe ciało i poprawiają stabilizację. W porównaniu z ubiegłym sezonem ich wachlarz jest dużo szerszy, robię je również częściej. Jeśli chodzi o weekendy, to staram się być często w górach – nie są to zazwyczaj jednak góry wysokie, np. Beskid Wyspowy, Żywiecki, Niski czy Gorce. Myślenice to częsty kierunek, który wybieram na sobotnie czy niedzielne wybieganie ze znajomymi.
Tak się dobrze składa, że mój chłopak też jest sportowym fanatykiem – jeździ na rowerze, więc zazwyczaj razem gdzieś wyjeżdżamy, czy treningowo czy startowo, co dwa kalendarze zawodów, to nie jeden… Żyjemy trochę na walizkach i rzadko jesteśmy w Krakowie na weekend, przeważnie jesteśmy w podróży, ale staramy się, żeby były to miejsca, w których można pobiegać. I pojeździć. A ja bardzo lubię ten tryb. W tym roku również, postaraliśmy się zorganizować urlop w lutym i potraktowaliśmy go bardziej sportowo – przez dwa tygodnie ja biegałam, a Adam jeździł na Gran Canarii. Nie zabrakło też, towarzystwa świetnych znajomych.
Jak wyglądał twój tydzień przed Wielką Prehybą 2019?
Zdecydowanie treningi były luźniejsze – pojawiały się ósemki, dziesiątki… Lekkie bieganie połączone z kilkoma przebieżkami.
Jakie masz podejście do rozgrywania zawodów? Czy jesteś taką osobą, która analizuje trasę, rozpisuje sobie międzyczasy, podczas biegu zbiera informacje o sytuacji – startuje z planem taktycznym, czy raczej biegniesz na spontanie, „swoje”?
Zdecydowanie bliżej mi do drugiej wersji, ale to nie jest też tak, że nie mam planu na bieg. Nie mam w zwyczaju sprawdzania list startowych. Wiedziałam jednak, że na Wielkiej Prehybie spotkam się z mocnymi dziewczynami, bo się o tym po prostu mówiło, a do tego dochodziła ranga Mistrzostw Polski. Ja jednak jestem taką osobą, która „bawi się” sportem, bardzo cieszę się z samej możliwości biegania, więc nie chcę budować dodatkowej presji w przestrzeni, która ma być zupełnym relaksem. Stres pojawia się czasem w pracy i nie potrzebuję tego przenosić na bieganie. Oczywiście zależy mi jednak zawsze na tym, żeby dać z siebie wszystko, pobiec najlepiej, jak potrafię, poprawiać swoje rezultaty i to, że na starcie pojawia się ścisk w żołądku, to naturalne. Ale balans musi być zachowany.
I jak to wyszło w Szczawnicy? Dokładnie tak, jak chciałaś?
Nie do końca, parę kropeczek się nie połączyło… Początkowo myślałam, że pierwszą część trasy biegnę w komforcie, jak według założenia, ale tętno było za wysokie mimo wszystko, i w drugiej zabrakło mi trochę pary w nogach. Powinnam była to pobiec zdecydowanie wolniej, szczególnie, że pierwsze kilometry były mocno pod górę. Kiedy jednak zaczęło się robić ciężko, to mnóstwo ludzi na trasie dawało mi pozytywną energię. Słyszałam wielokrotnie „Kasia, biegaj!”, kiedy mijałam się z zawodnikami, to było strasznie fajne i motywujące, a radość z biegania zdecydowanie się umacniała… Słyszałam beczące barany, widziałam fioletowe kwiatki, więc wszystko się zgadza…!
A co po zawodach? Czy był nakaz od trenera, żeby grzecznie kłaść się spać, czy skorzystałaś z zaproszenia organizatora na imprezę do białego rana?
Ochota na imprezę była, ale byliśmy troszkę ze znajomymi niezdecydowani, więc skończyło się na wspólnym piwie, spożytym w pokojowym zaciszu. Rady od trenera są raczej takie, żeby po zawodach głowa odpoczęła przede wszystkim, żeby odpuścił stres, napięcie zeszło – a więc jest czas i miejsce i na pizzę, i na piwko z przyjaciółmi. Trochę odpoczynku i wracamy do pracy. Przeanalizujemy bieg, wyciągniemy wnioski, wdrożymy poprawki… Kolejne wyzwania czekają. Jest przestrzeń do poprawy – to widać również po dziewczynach, jaki świetny progres zrobiły i to jest dodatkowa motywacja. Ja również poprawiłam czas z ubiegłego roku o kilkanaście minut, będziemy pracowań nad urwaniem kolejnych.
A czy masz jakieś biegowe marzenie?
Może to nudne, bo to marzenie niejednego biegacza, ale UTMB jest tym moim największym. Bardzo chciałabym się znaleźć w Chamonix, stanąć przed masywem Mont Blanc i go obiec… To zabawne, bo miałam możliwość, żeby pobiec już w tym roku krótszy dystans bez konieczności udziału w losowaniu, ale odkładam ten start na przyszłość. Chciałabym się do tego dobrze przygotować, dobrze przeżyć to marzenie. Często oglądam filmiki, relacje z biegu różnych lat i powodują one u mnie wielki uśmiech, pozytywne emocje i ekscytację jakbym już tam była… To marzenie daje mi też dużą motywację do codziennej pracy biegowej. Każdy trening to kroczek na drodze, żeby kiedyś właśnie tam się znaleźć.