Redakcja Bieganie.pl
Autorzy to: Anna Dąbrowska – biegaczka, Prezeska Stowarzyszenia Homo Faber, zajmującego się prawami człowieka, animatorka kultury oraz Piotr Skrzypczak, także biegacz, z wykształcenia dziennikarz, założyciel stowarzyszenia Homo Faber, nauczyciel akademicki. Oboje z organizacją Rzeźnika związani są od 2013 roku. Udało im się stworzyć naprawdę bardzo dobry utwór będący czymś na poły
dokumentalnym, a częściowo biograficznym. Poniżej publikujemy fragment, świetnie oddający klimat przed startem.
Przed biegiem się nie śpi. Może czasem uda się zamknąć oczy na dwie godziny. W głowie trwa wielka gonitwa, retrospekcja treningów i ostatnich godzin, które spędziłeś na pakowaniu i obmyślaniu logistyki. Jakbyś sam sobie chciał udowodnić, że przecież dasz radę, pokonasz ten dystans. Wytrwale i konsekwentnie przelewałeś pot na treningach, wstawałeś z kanapy, zmagałeś się z wiatrem, deszczem, śniegiem, gradem, słońcem, upałem, bezruchem powietrza, chłodem, skwarem, burzą, mżawką…
Próbujesz sobie przypomnieć, jak to się w ogóle stało, że się tu znalazłeś. Jak pomysł przebiegnięcia Rzeźnika wykiełkował w twojej głowie?
Sięgasz pamięcią do początków. Do tamtej wiosny, kiedy w ogóle zacząłeś biegać, postanowiłeś zmienić coś w życiu, w sobie. Kupiłeś buty, zegarek, obcisłe legginsy, prenumeraty branżowych pism, przeglądałeś strony pełne dobrych rad i motywacji. Pierwsze 5 kilometrów, i pierwszy numer startowy, pierwszy medal, pierwsza fotka na fejsie, opowieści o tym, jak było na trasie.
Potem dycha, półmaraton, wielki stres przed królewskim dystansem. Pierwsze łzy na mecie i poważne kłopoty ze schodzeniem po schodach. A po kilku dniach pytanie: „I co teraz?”.
W końcu się decydujesz i w grudniu zapisujesz się na czerwcowy start. Po uzupełnieniu formularza czujesz się trochę innym człowiekiem. Już trochę rzeźnikiem.
Nauczyłeś się odmawiać kumplom wieczornych wypadów na browara, kieliszeczków u cioci na imieninach, paru głębszych ze szwagrem. Udowodniłeś sobie, że kasza smakuje wybornie w każdej postaci, a banany można jeść bez ograniczeń. I że sokiem z buraka można śmiało popijać śniadanie. Rzuciłeś kawę, papierosy, whiskey, czipsy, ograniczyłeś sól i cukier, tłuszcze nasycone i białe pieczywo. Na szali postawiłeś też mięso, bo słyszałeś o biegających setki kilometrów weganach.
Czujesz jeszcze chłód ostatniej zimy. Blade poranki o zaśniedziałym świcie, kiedy zaspane mięśnie długo rozgrzewały się na pustej, pokrytej lodem ścieżce.
Nocne wyskoki przed snem, świat skurczony do zasięgu czołówki. Ułożyłeś plan dnia, dostosowałeś się, by inni nie zauważyli różnicy, by nie było tych strasznych i smutnych wyrzutów, że dzieci głodne, brud w domu, niepoodkurzane, a pranie z pralki się wylewa, bo ojciec czy matka na treningu. Tak wyglądała logistyka twojej codzienności, futurologiczna maszyneria, awansem składająca do szafy skarpety i smarująca masłem bułki na drugie śniadanie.
Godna Nagrody Nobla. Dająca szczęście tylko wtedy, gdy czas sprzymierza się z planistą.
Wiesz też, ile jeszcze można było z tego czasu wycisnąć. Małe zaniedbania maszerują w rządku codziennych praktyk. Niewykorzystany w pełni karnet na siłownię, wisząca na lodówce rozpiska treningu szybkościowego, która wrosła w przestrzeń i stała się niewidoczna. Wyjazd w góry, milion razy przekładany na wieczne kiedyś.
Sen nie przychodzi. Leżysz w namiocie, na polu kempingowym w Cisnej, tuż obok Orlika, na którym odbierałeś wczoraj pakiet. To było wczoraj? Niemożliwe, nie, przecież jeszcze nie spałeś. Nastawiłeś budzik, w sumie – niepotrzebnie. Przecież i tak czuwasz. Kilkaset metrów stąd, za płotem i torami, na lewo od ronda, o pierwszej nad ranem silniki będą już grzały autokary. Dowiozą biegaczy na start. Nie możesz zaspać i się spóźnić.
Myśli uciekają w przyszłość. Projekcje finiszu, ciebie na mecie, podnoszącego ręce, uśmiechającego się albo poważniejącego, kontemplującego ostatnie sekundy wysiłku. Masz jakieś typy w głowie, bohaterów, hochsztaplerów masowej wyobraźni, dostarczających wzorów, gestów i praktyk. Wyobrażenia mety bierzesz z tego, co masz pod ręką – telewizyjnych obrazków tych, co wpadali na nią przed tobą.
Leżysz, leżysz i czekasz. Jak zmusić organizm do snu? Znowu główkujesz, czy wszystko masz spakowane. Piętnaście żeli i batony – czy to wystarczy? Może jednak czegoś nie spakowałeś? Tylko co by to mogło być? Lepsze skarpety… Czy to deszcz?! O nie! Już widzisz to błoto na szlaku. Próbujesz uspokoić gonitwę myśli, zapętlanie obrazów, słyszysz szum własnej krwi. Budzik podrywa cię szybko do góry, jakbyś ani na chwilę nie zasnął.
Na śniadanie tortilla z masłem orzechowym, owsianka, nutella, dżem – koniecznie własnej roboty. Hummus z pasztetem z cieciorki, miód, kasza jaglana z owocami i orzechami, rogalik i piwo karmelowe, kawa. Jeszcze kanapka i herbata, jogurt z płatkami. Albo tylko woda, zaparzona wcześniej yerba, ryż z dżemem, izotonik, banany…
Każdy ma swój własny układ z żołądkiem.
– Idziemy? – dociera do ciebie głos z daleka.
– Tak, wychodzimy – odpowiadasz, choć masz wrażenie, że to nie ty powiedziałeś.
Mijasz się z wczasowiczami, którzy w środku nocy wracają po imprezie. Długo za tobą patrzą. Chyba się im przywidziałeś.
W autobusie trwają głośne rozmowy. Ludzie dodają sobie otuchy gwarem. Opowiadają o pracy, sprzęcie, przebytych kilometrach, ukończonych biegach, żonach czy mężach kibicach. Inni śpią, z kurtkami zwiniętymi pod głowami, opartymi o szyby, za którymi panuje mrok. Jedna tylko myśl, niewypowiedziana i wspólna dla wszystkich, kołacze się w głowach: „Co będzie?”.
Autokar staje w Komańczy jeszcze przed świtem. Okolica nie jest już tak uśpiona.
Na jednej z bocznych uliczek w Komańczy, przy początku drogi do wsi Prełuki gromadzi się tłum. Z lewej strony widać stary, drewniany kościół, otoczony dorodnymi modrzewiami. Z drugiej strony znajduje się spowity w mroku skwer. Jest altana, są ławeczki i kolorowy plac zabaw. Dookoła latarnie z białymi, okrągłymi kloszami.
Tłum błyszczy odblaskami i mruga ostrym światłem umieszczonych na czołach latarek.
Mężczyźni sikają tuż przy drodze, odwracając się plecami do rzeki ludzi, która płynie leniwie główną ulicą.
Słychać bębnienie. Gra Wiewiórka na Drzewie. Wysoki facet z aparatem biega, jakby grał w berka i ustawia biegaczy: „Ściaśniać się! Ściaśniać!”. Wołają na niego Wasyl, chociaż ma na imię Grzesiek.
Wszyscy szczerzą zęby w przyjacielskim uścisku. Migoczą światła czołówek.
Błyskają flesze. Iksy pilnują igreków *.
– Aneta, ej, Aneta! – Szukają się zgubione połówki.
– Jeszcze dziesięć minut! – krzyczy ktoś inny.
Truchtanie, rozciąganie. Śmierdzi rozgrzewającą maścią, to bodaj najbardziej
charakterystyczny odór towarzyszący strefom startowym biegów – od Bieszczadów
po Alpy.
– Uważajcie na siebie! Powodzenia! – Ostatnie słowa Mirka wyróżniają się
w ogólnym brzęczeniu.
Słychać dźwięk trąbki, jest nierzeczywisty i zaskakujący. To Wojtek Gosztyła, stary bieszczadnik, który gra na starcie od 2005 roku. Jest trzecia rano.
Trzy, dwa, jeden… Wielki huk rozbudza okoliczne ptactwo, skryte wśród drzew, tętno biegaczy sięga granic. To wójt Komańczy strzela z muszkietu!
Półtora tysiąca serc na chwilę zamiera…
Rozświetlona wstęga rozdzierająca mrok. Migotanie czołówek. Ludzie się nawołują, bo nie można stracić kontaktu z partnerem na więcej niż 100 metrów.
Świecą odblaski, czapki, plecaki, spodenki. Cały ten biegowy kram.
Bębnienie i kroki, kroki, bębnienie…
*Każda para zawodników posiada numer startowy. Jeden z biegaczy ma numer z X a drugi z Y
Start Rzeźnika 2015, zdjęcie: Tomasz Tarnowski.
Mamy konkurs. Do wygrania trzy egzemplarze książki Anny Dąbrowskiej i Piotra Skrzypczaka: RZEŹNIK. Wystarczy oszacować jaki czas w Rzeźniku 2016 (na dystansie standardowym) osiągnie zwycięska para. Konkurs trwa do 26 maja.