Redakcja Bieganie.pl
Jestem biegaczką. Dzięki bieganiu udaje mi się ogarnąć rzeczywistość: pracuję w korporacji, wychowuję dwóch przedszkolaków (starszy od września idzie do szkoły, już!). Bieganie to pasja, to nałóg (ale nie walczę z nim), to przede wszystkim sposób na życie. Nie myślcie jednak, że to takie proste – jeżeli poza pasją chce się pokonywać swoje słabości, chce się biegać coraz szybciej – wymaga to dużych poświęceń. I kompromisów – ze strony całej rodziny! Bez ich wsparcia i zrozumienia, nie miałabym szans. Rodzina to dzieciaki, to mąż, to także babcie, które siłą rzeczy włączone są w logistykę. I nie chodzi przecież o poranne treningi (wstawanie o piątej czy szóstej, tak naprawdę dotyka tylko mnie), ale o możliwość startu w imprezach, które odbywają się w przeróżnych zakątkach.
To bardzo często nie są oczywiste wybory. Chciałabym, żeby cała rodzina jeździła ze mną na biegi, ale męczenie dzieciaków kilkunastogodzinnymi podróżami, by przez kilka godzin mogły mi pokibicować – nie wydaje się najlepszym rozwiązaniem. Chłopcy są jeszcze mali, temperament mają po mnie – są klasycznymi łobuziakami…nie usiedzą w miejscu. Mam nadzieję, że z upływem czasu sami będą chcieli mi towarzyszyć!
Dlaczego o tym piszę? Dzięki zwycięstwu w polskiej edycji Wings For Life w 2015 roku, miałam możliwość wystartować rok później (8 maja 2016) w dowolnie wybranej destynacji na Świecie. Bieg rozgrywany jest równocześnie w 34 lokalizacjach. Bez zastanowienia wybrałam Australię. Nigdy tam nie byłam, a to takie trochę pierwotne marzenie – zobaczyć dziko hasające kangury, być w Sydney, pójść do buszu. Znaleźć się po przeciwnej stronie globu!
Niestety lot do Australii oznacza ponad dobę w podróży. Nie było sensu lecieć na krócej niż kilkanaście dni. Jeżeli chciałam walczyć w Melbourne o zwycięstwo musiałam być na miejscu tydzień wcześniej. Aklimatyzacja to nie jest moja mocna strona. Ostatecznie udało nam się tak zarezerwować bilety, że w Australii spędziliśmy pełne 2 tygodnie. Oznaczało to dwa tygodnie bez dzieciaków (rozważaliśmy wzięcie starszego syna, ale młodszy byłby wtedy pokrzywdzony – tak długi lot z mocno ruchliwym 3-latkiem nie wydawał się sensowny). Trzeba było zaaranżować do opieki nad Kacpim i Bartkiem babcie, ciocie… w pewnym sensie włączyła się cała rodzina.
Ad rem – czyli teraz już tylko o biegu.
Cel miałam jeden – wygrać w Australii, walczyć o pierwszą trójkę na Świecie. Planowałam tempo 4,05-4,0 min/km, co pozwoliłoby mi osiągnąć ponad 60km. Wydawało się to całkiem realne. Ale – na to, co robisz możesz mieć wpływ, na czynniki zewnętrzne nie. Trzeba jednak pomimo niesprzyjających okoliczności walczyć. Najgorzej jest nie podjąć walki.
Czynnikiem który najbardziej mnie osłabił była angina (zakładam, że to przez klimatyzację w samolocie). 5 dni na antybiotyku przed samym biegiem. 5 dni bez biegania, w momencie, gdy powinnam pobudzać organizm. Jedyne, co mogłam zrobić to zadbać o odżywianie, liczyć, że probiotyki uratują żołądek, starać się wypocząć. Niestety należę do osób, które muszą biegać codziennie (wtedy mam najlepsze wyniki), każda przerwa odbija się na mnie negatywnie. Jak organizm nie dostaję bodźców (choćby bardzo krótkich, wystarczy 25 minutowa przebieżka) to popada w marazm, odrętwienie.
Tak też czułam się przed startem. Nijak. Nie czułam charakterystycznego dla ważnych biegów podniecenia. Apatia. Pakiety odebraliśmy rano (padało, wiało, ciśnienie mocno poleciało – jako meteopatka silnie to odczuwałam), nie za bardzo potem było co robić. Start biegu w Melbourne następuje o 9:00 wieczorem. To naprawdę najgorsza możliwa pora (pewnie wiele osób doświadcza tego na Biegu Powstania Warszawskiego). Nie wiadomo, co zjeść, kiedy zjeść. Trenuję zawsze rano, także nie miałam sprawdzonego przepisu na taką godzinę. Z drugiej strony 13:00 w Poznaniu też nie jest najszczęśliwsza (głównie ze względu na słońce). U mnie słońca miało nie być, ale wszystkie prognozy zgadzały się, co do burzy. No żesz!! Burza. To nie brzmiało optymistycznie dla osoby, która burzy się boi. Na szczęście burza przyszła noc później (dość dramatyczna w skutkach – 380 interwencji straży pożarnej w samym Melbourne, drzewa powyrywane z korzeniami… nie wiem, czy w takich warunkach bieg w ogóle by się odbył!)
8 maja o 9:00 wieczorem temperatura wynosiła 19 stopni, wiatr (jak na Melbourne zefirek) 25-30km/h lekko w twarz – tzn. wiało z północnego wschodu, a my biegliśmy na wschód, wilgotność 85-90%. Ciemno.
Pomimo, że w WFL w Australii wystartowała podobna liczba biegaczy, co w Polsce – bieg nie ma takiej oprawy. Był jakiś koncert, były foodtracki (w których nie można było kupić wody przed biegiem! A do najbliższego sklepu były 3 kilometry), była wspólna rozgrzewka (ale dlaczego na półtrorej godziny przed startem – tego nie potrafię zrozumieć). Niezwykle natomiast wyglądali biegacze – obowiązkowo w odblaskowych koszulkach z pakietu startowego i z latarkami na głowach (również dodawane w pakiecie). Godzinę przed biegiem musieliśmy iść na start, jeżeli chcieliśmy wystartować z pierwszej strefy. Później nie było już możliwości przebicia się do przodu (strasznie wąska strefa startowa z jednej strony zamknięta betonowym murem, z drugiej pasem autostrady, na której odbywał się ruch). Oznaczało to brak szans na pobieganie sobie przed biegiem… Na szczęście to nie sprint, liczyłam, że zdążę się rozgrzać w trakcie biegu…
Stojąc na linii startu dowiedziałam się jak malowniczą trasą pobiegniemy! To nie będą znane z polskiej edycji wioski, nie będzie widać oceanu, nie popatrzymy nawet na Melbourne. Bieg odbywa się w całości po betonowej autostradzie (a raczej jednym pasie odgrodzonym od pędzących tirów tylko plastikowymi pachołkami). Po lewej samochody, po prawej betonowy mur. I ciemność. Najbardziej depresyjna trasa jaką zdarzyło mi się pokonywać. Gorzej może być chyba tylko na biegach 24h, gdzie zawodnicy cały czas pokonują tą samą pętle, która ma zazwyczaj 2km, a czasem nawet mniej… Nie jest to w moim typie. Ja kocham góry, uwielbiam delektować się krajobrazem. Choć tym razem ta trasa w pewien sposób mnie uratowała…
Start…
Zaczęłam biec. Ciężko. Nogi nie chciały się kręcić.
…cierpiałam, bieg nie sprawiał mi przyjemności, nie wiedziałam, co się dzieje… nie tak miało być… musiałam się wyłączyć, przestać skupiać na zegarku, podjąć ze sobą dialog o tym, że mogę, że przecież do cholery mogę! tylko nogi muszą przestać słuchać mózgu, który na pewno się broni przed wysiłkiem, dostał przez ostatnie dni w kość. Brzuch nie pomagał. Musiałam kilka razy zatrzymywać się. Jejku, jakie to było frustrujące. Dochodził jeszcze brak wody (miała być co 5km, ale wyglądało to bardzo różnie, czasami co 7km, innym razem co 4, kompletnie bez żadnej logiki). Ratowały mnie żele energetyczne, które jakimś cudem naprawiły mi żołądek…;)
„…byle do 20 kilometra… byle do 25-tego, byle do 30-tego…” Noga za nogą, nie za szybko (na 15km miałam 1,04, co oznacza, że biegłam w tempie 4,16min/km, grupo za wolno w stosunku do założeń). Samotność długodystansowca – tak! Samotność, możliwość odcięcia się od świata zewnętrznego uratowała mnie. Zamknęłam się w sobie, uspokoiłam. Przestałam przejmować się informacjami, że druga zawodniczka jest kilkanaście sekund za mną. Wyłączyłam się. Podjęłam dialog ze sobą.
I nagle był 35-ty kilometr, poczułam rytm. Skupiłam się. Tempo 3,58 min/km, 4,08 min/km – w zależności, czy akurat było z górki czy pod górkę. Dodam, że płasko nie było ani przez chwilę. Nie żeby mnie to szczególnie martwiło, ale inni padali… po kolei wyprzedzałam zmęczonych panów. Nie byli przygotowani na tyle podbiegów, na taka depresyjną trasę… która mnie zaczynała się podobać! Wysunęłam się na 3-cie miejsce open.
Niestety – to powinno być do poprawki! – nie dostawałam żadnych informacji o tym, co się dzieje na świecie. Próbowałam się dowiadywać, ale eskortujący mnie rowerzyści (taki przywilej pierwszego biegacza i pierwszej biegaczki) nie wiedzieli jak jest sytuacja. Nie wiem, czy wpłynęłoby to na mój rezultat, ale ten aspekt powinien zostać rozwinięty (skoro masz walczyć ze światem, miło byłoby wiedzieć, co się na tym świecie dzieje…).
Nareszcie zaczęło się podobać! Organizm zrozumiał, że może. Głowa posłuchała mnie! Posłuchała serca, które chciało walczyć! Przecież kocham rywalizację. Kocham bieganie! To moja pasja! Po rodzinie, najważniejsza rzecz, jaką mam w życiu! Realizacja tej pasji dodaje mi skrzydeł!
Walczyć do końca – tego nauczyłam się niedawno. Bieg kończy się na mecie (lub gdy meta cię dogania;) – do tego momentu Ty decydujesz. Nieprzygotowania nie przeskoczysz (między bajki należy włożyć historię o dobrych wynikach ludzi, którzy bez treningu osiągnęli niesamowite rezultaty – w biegach długich i ultra to niemożliwe! Owszem, czasami po przerwie spowodowanej chorobą, czy też brakiem czasu, biega nam się lepiej – ale to superkompensacja po wcześniej wykonanym treningu!), ale z brakiem dyspozycji dnia możesz walczyć! Walka rozgrywa się w Twojej głowie. Nie ważne, czy chodzi o mały bieg, czy o ten najważniejszy. Możesz go przegrać zanim wystartujesz. Ale możesz też odwrócić losy… To piękno biegów ultra…
Ostatni kilometr w 3:30 min/km. Czemu już? Ja bym jeszcze chciała pobiec! STOP
Przychodzi radość z wygranej. Zwyciężyłam w Australii, po raz drugi wygrałam WFL. Wygrałam ze sobą! I na pewno chcę wystartować po raz kolejny, chcę poprawić swój wynik. Gdzie?
Nie odpowiem na to pytanie dziś. Z jednej strony chciałoby się pobiec w miejscu wyjątkowym (Peru, RPA), a z drugiej chciałoby się powalczyć o wynik… Niestety, pomimo, że zasady są w każdym kraju takie same, to już trasy i warunki, jakie panują bardzo różnią się od siebie. I nie wiadomo jak będzie za rok.