23 kwietnia 2016 Redakcja Bieganie.pl Lifestyle

Biegowy demotywator, odcinek 1


Tytułowy biegowy demotywator niestety za sprawą pierwszego w 2016 roku numeru czasopisma „ULTRA” zawitał u nas w domu. Na szczęście nas nie zdołał odciągnąć od pasji i obranych celów, ale mam nieodparte wrażenie, że część amatorskich biegaczy, truchtaczy, szybkomarszowców czy jak tam by inaczej nas nie nazwać odwiesiło swoje biegowe buty na kołki, schowało je głęboko na dnie szafy i zakończyło swoją przygodę z bieganiem.

Pierwsze negatywne sygnały otrzymałem od znajomego, który w dobrej wierze zameldował się na szczycie Czantorii Wielkiej aby przywitać i chwilę potowarzyszyć Maćkowi Więckowi podczas jego próby pobicia rekordu na Głównym Szlaku Beskidzkim. Pogoda była fatalna i kolega oddał Maćkowi swoją folię NRC, żeby ten mógł się trochę ogrzać. Widać było, że po kilku dniach w trasie facet jest na skraju wyczerpania i nie ma sensu kręcić się wokół niego i przeszkadzać, więc kolega pobiegł w swoją stronę. Po kilku dniach znalazł w internecie komentarz ekipy wspierającej Maćka, w którym napisano, że kibice zamiast pomóc to chwilę się pokręcili i uciekli zostawiając wszystkich. Kolega był szczerze dotknięty takim stwierdzeniem. Ale cóż było robić, każdy ma prawo do swoich opinii.

Kolejne moje doświadczenie było zupełnie odmienne. W roku 2014 wziąłem udział w biegu, którego organizatorem jest tytułowy biegowy demotywator. Cały bieg, panująca atmosfera, organizatorzy oraz uczestnicy stworzyli wspaniałą imprezę, o której nie da się powiedzieć złego słowa. Następnie na początku tego roku przeczytałem, a może bardziej wchłonąłem książkę, której demotywator jest współautorem. Napisałem nawet króciutką subiektywną recenzję „…Jest na tyle dobrze napisana, że czyta się ją jednym tchem. Nie ma nudnych fragmentów lub przydługawych opisów. Jest naprawdę świetna i doskonale przemyślana. Autorzy odwalili kawał świetnej roboty…. Autorzy dzielą się z nami swoimi doświadczeniami oraz wiedzą na temat biegów ultra. Opisują swoje treningi, starty w zawodach, przyzwyczajenia żywieniowe. Przybliżają nam również sylwetki naszej krajowej czołówki w biegach górskich. Dużym zaskoczeniem dla mnie były ich spotkania i rozmowy z moimi ulubionym biegaczami z zza oceanu Tonym Krupicką oraz Scotem Jurkiem… pokazują, że dzięki marzeniom i ciężkiej pracy można osiągnąć naprawdę wszystko. Po tej lekturze nie sposób siedzieć przed telewizorem. Człowiek bez zastanowienia ubiera buty biegowe, rzuca pracę, sprzedaje dom czy mieszkanie i wyprowadza się do Boulder lub przynajmniej do Karpacza lub Zawoi aby biegać, trenować i po prostu być częścią świata…” 

Minęło kilka dni i cały czar prysł. Pojawił się nowy regulamin biegu, w którym wystartowałem w 2014 i chciałem się zapisać również w tym roku. W regulaminie zamieszczono informację: „UWAGA! W tym roku fundusze przeznaczane zwykle na medale zostaną przekazane lokalnym organizacjom non-profit przyczyniającym się do rozwoju sportu w regionie. Wbiegając na metę nie dostaniesz medalu, ale przekażesz 10 zł na dobry cel.” Od razu pomyślałem sobie OK, mi medal do niczego nie jest potrzebny, a moje 10 zł może pomoże komuś, kto tego potrzebuje. Było mi jednak żal, że medal nie zawiśnie na mojej szyi. Po paru kolejnych dniach pojawił się również list organizatorów na łamach portalu bieganie.pl. Piszą tam, że wiedzą, że nam szkoda, że to fajna pamiątka, ale po kilku dniach medal trafia do szuflady na wieczne zapomnienie. I z tym się zgadzam. Dalej napisali: „Szanujemy sportową tradycję, która z czasem się zaciera. Medal jest symbolem zwycięstwa. Przedmiotem wyjątkowym, który zdobywają jedynie mistrzowie. Uważamy, że rozdawanie wszystkim tego, co należy się jedynie tym najciężej trenującym, najbardziej wytrwałym, zdeterminowanym, jest niesprawiedliwe. Inny przedmiot jest o.k. Ale medal zawsze nas trochę „swędział", mimo że sami biegamy w wielu imprezach. Zwykle nie zajmujemy czołowych lokat, więc jeśli inni organizatorzy pójdą naszym śladem – też będziemy jechać do domu bez tego symbolu zwycięstwa. Ostatnio też zdarzało się nam nie przyjmować medalu. Po prostu – wbiegaliśmy na metę i nie braliśmy krążka.”

Każdy ma prawo oczywiście do swojego zdania ale organizatorzy zapominają jednak o jednym podstawowym fakcie. Większość uczestników imprez biegowych to totalni amatorzy, którzy biegają dwa lub trzy razy w tygodniu. Czy osoba normalnie chodząca do pracy na 8 godzin pięć razy w tygodniu, która dwie godziny dziennie spędza w samochodzie lub autobusie, żeby dojechać do pracy nie jest bohaterem i zwycięzcą? Czy taka osoba, która codziennie pędzi ile sił w nogach, żeby odebrać dzieci z przedszkola i szkoły, gotuje, sprząta i pomaga dzieciakom w nauce nie jest zwycięzcą, nie jest wystarczająco wytrwałym i zdeterminowanym? Czy człowiek po kilkunastu godzinach na nogach i całodziennej walce o przetrwanie, który wieczorem ubiera buty biegowe i z uśmiechem pędzi leśnymi ścieżkami żeby zaliczyć choć 45 minut obcowania z endorfinami nie jest zwycięzcą, nie jest wygranym, któremu należy się medal? Według mnie medal się należy właśnie tym amatorom, maruderom, którzy kończą maraton na kilka sekund przed limitem czasu. Publiczność zawsze takie osoby dopinguje najbardziej. To oni zasługują na brawa, oklaski, medale. Bo się im chce wyjść w deszcz na zewnątrz. Porzucają portale społecznościowe, internety i tablety i te wszystkie nowoczesne bzdety. Biegną, cieszą się tym, pasjonują. To daje im siłę i chęć do jeszcze cięższej pracy nad sobą. Według mnie w dużej mierze to czyni z nich lepszych ludzi. I jeśli większość uczestników to tacy zwykli amatorzy, którzy będą zamykali stawkę i nie przybiegną na metę ponad pięćdziesięciokilometrowego biegu po górach po 5 godzinach tylko po 10 czy 12 to znaczy, że oni nie są zwycięzcami? To są właśnie zwycięzcy i to im się należy medal. Oczywiście przekazanie 10 zł z wpisowego na szczytny cel jak najbardziej popieram ale jeśli człowiek płaci za bieg 170 zł to chyba nikomu nie będzie przeszkadzało jak będzie miał zapłacić te 10 zł więcej. Na swoją obronę organizatorzy powołują się na swój światopogląd i oczywiście mają pełne prawo do tego. Jak się komuś nie podoba, że nie będzie medali, to niech się nie zapisuje. Należy taką decyzję uszanować jednak nie można zapomnieć, że to jednak dzięki uczestnikom, którzy chcą brać udział w takich imprezach, imprezy te funkcjonują. 

Czarę goryczy jednak przelał artykuł w „Ultra” pod tytułem Cykl życia. Autor z kpiną wypowiada się o uczestnikach biegów ultra, którzy startują w nich tylko po to aby je ukończyć. Dlaczego? Bo nie rozumie, że komuś może sprawiać przyjemność obcowanie z górami, spędzanie czasu w plenerze i przy tym delikatne truchtanie aby zmieścić się w wyznaczonym limicie. Oczywiście również nie popieram startów w biegach dłuższych niż maraton po dwa razy w miesiącu, ale jeśli ktoś ma na to ochotę to czemu nie. Autor nie rozumie, gdyż sam obraca się wśród elity biegania górskiego lub najlepiej wyćwiczonych amatorów, którzy często ocierają się o miejsca na podium w wielu biegach górskich w naszym kraju, że przeciętny amator startuje w biegu ultra z celem jego ukończenia w wyznaczonym limicie. Na popularnych setkach gdzie limity są około 16 godzinne amatorzy nie celują z reguły w złamanie 10 godzin tylko robią wszystko aby pojawić się na mecie przed upływem 16 godzin. Jako podstawowymi celami w większości biegów górskich są następujące punkty: 1. Promocja aktywności fizycznej wśród społeczeństwa. 2. Upowszechnianie biegania w górach jako najprostszej formy ruchu i turystyki. Autor jednak uparcie pisze „…Chyba, że ktoś mnie przekona, że zyskuje satysfakcję z kończenia kolejnych biegów bez progresu… Ponieważ to sport to zakładam jednak, że chodzi nie tylko o to, by przemieścić się po trasie, tylko żeby zrobić to najszybciej jak się da. Inaczej po co by były numery, pomiary czasu, podium.” Powyższe pokazuje, że autor patrzy na bieganie przez pryzmat zawodowca, który podchodzi do startów w biegach jak do swojej pracy. Takich osób na linii startu jest jednak niewiele, a większość to po prostu zapaleńcy, którzy w imię wielu codziennych wyrzeczeń dają z siebie wszystko aby spełniać swoje marzenia. Niestety autor traktuje uczestników biegów, którzy zamykają stawki jak mięso armatnie, które toleruje jedynie dlatego, że opłacają wysokie wpisowe aby wziąć udział w biegu. Szkoda bo to dzięki nim istnieją, powstają i odbywają się setki różnego rodzaju imprez poświęconych bieganiu.

W podsumowaniu chciałbym jeszcze dodać, że ostatnio odwiedziła nas koleżanka ze stolicy – dodam, że jest to osoba niebiegająca. Jakoś tak się zgadało o bieganiu i mówi, że ma kolegę, który dużo biega i zawsze zastanawiało ją dlaczego to robi. Gdy go o to zapytała bez namysłu wypalił „Bo dają medale.” I jak się do tego ma teraz Chudy Wawrzyniec – jeden potencjalny uczestnik na pewno nie przyjedzie, a szkoda bo 170 zł by wpłacił i z bananem na twarzy i medalem na szyi by odjechał, a tak lipa. Nie jest ważne co motywuje cię do działania, ważne, że chce ci się to robić.

Autor nawiązuje do koncepcji zaprezentowanej w artykule: Chudy Wawrzyniec, medale tylko dla czołówki.

Możliwość komentowania została wyłączona.