26 lutego 2015 Redakcja Bieganie.pl Lifestyle

Marzenia się spełniają! Osobista relacja z Tokyo Marathon 2015


W listopadzie pisaliśmy o Marku (TUTAJ), który założył blog drogadotokio.pl po to, aby zbierać środki finansowe na start w wymarzonym Tokyo Marathon. Udało mu się. Marek przebiegł wymarzony maraton w stolicy Japonii, specjalnie dla czytelników Bieganie.pl, i relacjonuje swoją niesamowitą podróż.

***

Rozpocznę banalnie: marzenie – każdy jakieś posiada. Jeżeli jesteś biegaczem, to czasem pojawi się również i takie, związane ze startem w jakimś konkretnym biegu. To może być maraton w Nowym Jorku bądź jakiś prestiżowy bieg ultra. Gdy pokonałem metę swojego pierwszego maratonu zaliczanego do World Marathon Majors (Berlin 2013), po kilku sekundach zamarzyłem o kolejnym. Emocje były niesamowite i od razu chciałem je powtórzyć.

7.jpg

 

Tokio? Akurat była otwarta rejestracja i postanowiłem spróbować szczęścia. Dodam, że na początku nic ono nie kosztowało, gdyż wysłanie aplikacji było bezpłatne. "Martwić się będę jak się dostanę, a przecież i tak się nie dostanę z uwagi na ogromną ilość chętnych, niewielki odsetek osób z poza Japonii i promil biegaczy z Polski" – tak sobie właśnie wtedy pomyślałem finalizując etap rejestracji.

25 września otrzymałem maila, po którym tak jak stałem, tak szybko usiadłem. Japonia pragnie mojego udziału w maratonie i będzie jej miło jak ją odwiedzę. Japonia? Tokio? Maraton? Że co?!?

Na początku pojawiła się fala euforii. Po chwili pojawiło się jednak zwątpienie w możliwość realizacji tego przedsięwzięcia. W głowie zacząłem sobie podliczać koszt takiego wyjazdu. Dodawałem kolejne pozycje i kwota robiła się coraz większa. Postanowiłem, że zrobię wszystko co w mojej mocy, aby móc wystartować. Raz się żyje, a taka okazja może się już nie powtórzyć. Wkrótce powołałem do życia www.drogadotokio.pl. Rozpoczęła się biegowa przygoda mojego życia, po której jeszcze nadal nie mogę ochłonąć.


EXPO

Numer startowy odebrałem w pierwszym możliwym terminie, a więc w czwartek w godzinach porannych. Expo w Tokio mieściło się w hali wystawienniczej Tokyo Big Sight na wyspie Odaiba. Już sam dojazd na wyspę był nie lada atrakcją. Skorzystałem z bezzałogowej kolejki Yurikamome, zająłem miejsce w pierwszym rzędzie i podziwiałem architekturę Tokio. Budynek Tokyo Big Sight jest naprawdę sporych rozmiarów i robi ogromne wrażenie.

 

5.jpg

Po minięciu bramki z napisałem "EXPO 2015 Tokyo Marathon" pokazałem paszport, otrzymałem pieczątkę do karty z moimi danymi i udałem się po odbiór numer startowego. To, że obcokrajowców jest naprawdę niewielu w stosunku do biegaczy z Japonii (co roku startuje około 5 tys. z poza Japonii na 36 tys. ludzi) było najlepiej widać właśnie w trakcie odbioru numeru. Boksów dla Japończyków było chyba z 15. Dla przybyszów zza wyspy – tylko 2.

Cały proces odbył się bardzo sprawnie. Dostałem numer, plastikowy worek, a następnie udałem się po koszulkę. Choć dokładnie się zmierzyłem przed wyborem rozmiaru w momencie rejestracji, to koszulka i tak okazała się zbyt mała. Japończycy są niscy i szczupli. To co dla nas jest "S" dla Japończyków jest "M". Na rozmiar "L" nie miałem okazji się już z nikim wymienić. Tutaj taka uwaga, jeżeli komuś z Was uda się dostać na ten maraton, z czystym sumieniem polecam wybór większego rozmiaru koszulki.

Na pierwszym piętrze EXPO znajdował się oficjalny sklep z pamiątkami, a także kilkadziesiąt stoisk (głównie od sponsorów). To co od razu rzuciło się w oczy, a przede wszystkim w aparat słuchowy – to niesamowity zgiełk. Japończycy, którzy słyną z umiłowania do spokoju i ciszy, na EXPO gardeł sobie nie żałowali. Trzymając transparenty przekrzykiwali się nawzajem. To było zupełnie inne oblicze Tokio. Nadal przed oczami mam tysiące Japończyków, którzy w półśnie, z komórkami w dłoniach, poruszają się metrem. Tutaj było zupełnie inaczej. Jakby wstępowały w nich zupełnie nowe moce.

Jadąc schodami na parter nie spodziewałem się tego, co tam ujrzę. Byłem na EXPO w Berlinie i tam wydawało mi się ono przeogromne. To co zobaczyłem w Tokio przeszło moje najśmielsze wyobrażenie. Na pierwszym planie stoisko firmy Asics i kilkadziesiąt wzorów okolicznościowych koszulek z maratonu. Nie miałem przy sobie stopera, ale na wyborze kilku sztuk spędziłem chyba z godzinę.

4.jpg

 

Za stoiskiem Asics stały kolejne: Mizuno, Nike, New Balance, Puma, Adidas czy The North Face. Obok umiejscowiono firmy, których nazw nawet nie byłem w stanie powtórzyć. Sądziłem, że na EXPO zejdą mi może z 3-4 h. Spędziłem tam z 7-8 h zaliczając w między czasie koncert japońskiego biegacza, a także makaron z sosem pomidorowym.


Maraton!

Do Japonii przyleciałem z gorączką rzędu 37,7 stopni Celsjusza. Nie wiem, czy to właśnie przez gorączkę, czy dosyć sporą wilgotność i deszczową pogodę, ale przez większość czasu było mi niesamowicie zimno. Tokio przemierzałem w koszulce termicznej z długim rękawem, swetrze, bluzie z kapturem i softshellu, a i tak odczuwałem spory chłód.

W dzień maratonu nie było lepiej. Od rana padał delikatny deszcz, a temperatura oscylowała wokół zera. Ubrałem się, zjadłem banana (o które w Japonii jest dosyć ciężko) i dojechałem na start dwoma liniami metra. Na początku pokonałem strefę bezpieczeństwa, gdzie zajrzano mi do torby i przyklejono na niej naklejkę "Security checked". Poszedłem w ustronne miejsce, aby się przebrać w strój startowy. Pamiętam, że stanął koło mnie pewien Japończyk. Na moje oko mający około 50 lat. Wyglądał jak właściciel świetnie prosperującej firmy z najnowszym modelem Lexusa w garażu. Spoglądam w jego stronę i widzę, że chowa coś do torebki z motywem Hello Kitty. Pomyślałem, że może to talizman od dziecka/wnuka. Że zaraz go schowa i wszystko będzie ok. Zabrałem się za przebieranie. Po jakimś czasie odwróciłem się w jego kierunku, a moim oczom ukazał się z 50-letni facet ubrany w białe rajstopy i różową sukienkę… Już wtedy wiedziałem, że czeka mnie mocna życiówka!

2.jpg

 

Właśnie z tego słynie japoński maraton – przebierańców jest tutaj więcej, niż gdziekolwiek indziej. Ci sami Japończycy, którzy przysypiają w wagonach metra, na maratonie pokazują swoje drugie oblicze, skrywane na co dzień pod drogim garniturem. Po drodze mijało mnie wiele dziwnych istot. O człowieku bananie nie wspomnę, bo wyglądał on przy nich wszystkich tak zupełnie zwyczajnie. Byli samurajowie, faceci przebrani za dziewczynki, dziewczynki przebrane za facetów. Były postacie z kreskówek, filmów i takie, które jest mi ciężko opisać, gdybym miał na policji wykonać portret pamięciowy.

Start rozpoczynał się z pod Tokyo Metropolitan Government Building. Budynek, jak i cała okolica drapaczy chmur, robił niesamowite wrażenie. Dookoła latały helikoptery, których dźwięk odbijał się echem od wysokich biurowców. No i to zimno – przejmujące zimno, które stało się chyba znakiem rozpoznawczym tokijskiego maratonu. Wiadomo, po którymś kilometrze, chłód nie robi na nikim żadnego wrażenia. Jeżeli jednak stoisz w bloku startowym od 40 min w krótkich spodenkach, krótkim rękawie i bluzie, to wtedy jest ciekawie 😉

Z armat wystrzeliły konfetti, w tle doniosłym tonem śpiewał męski chór. Rozpoczął się maraton, do którego przygotowywałem się od kilku miesięcy. Nadal nie mogłem uwierzyć, że to wszystko stało się faktem.

1.jpg

 

Jaki był plan na bieg? Do Tokio przyleciałem z życiówką z Berlina z 2013 r., która wynosiła 3:49:09. Od kilku tygodni myślałem o tym, aby za wszelką cenę nie walczyć o lepszy czas. Miałem plan, aby zmieścić się w 4 h. Cieszyć się biegiem  i przede wszystkim się nie przeforsować. Z powodu błędnych decyzji (przede wszystkim za sprawą zbyt szybkiego tempa), wielokrotnie kończyłem maraton gdzieś na 26 km i do mety musiał już spacerować. W Tokio nie chciałem tego powtórzyć. Po raz pierwszy nie zrobiłem sobie żadnej tabelki z międzyczasami. Zamierzałem biec opierając się na wynikach pomiaru tętna. Nie chciałem, aby było wyższe niż 170 i tego się trzymałem.
 

Pierwsze 5 km pokonałem w czasie 26:33. To właśnie na tym odcinku porzuciłem bluzę i wyeksponowałem polskie godło na koszulce. Chłód już się nie liczył. Liczyło się to, że właśnie biegnę w Tokio!

Profil trasy na początku może rozpieszczać. Jest z górki i w miarę szybko. Postanowiłem więc od razu przyspieszyć. To co nadrobię teraz, zapewne stracę później. Kolejne kilometry pokonałem w następujących czasach:

Przechwytywanie_3.JPG

Trasa, choć obfitowała w kilka nawrotów, była bardzo ciekawa. Wiodła ona przez kilka ważnych dla Tokio dzielnic. Biegliśmy m.in. poprzez dzielnicę Shinjuku (wiele drapaczy chmur i neonowych reklam), obok Cesarskich Ogrodów czy dzielnicę Asakusa (nawrót obok bramy prowadzącej do świątyni Sensoji).
Punktów odżywczych było sporo i były bardzo dobrze oznakowane. Oferowały zarówno wodę, jak i dobry w smaku cytrynowy napój izotoniczny. Oprócz tego banany i pomidory. Z tymi drugimi, na trasie spotkałem się pierwszy raz w życiu. Przy punktach stały kosze na śmieci, a wzdłuż całej trasy, co kilkadziesiąt metrów – ludzie z workami. Tokijski maraton jest chyba jednym z najczystszych na świecie. W Japonii panuje pewien paradoks. Bardzo ciężko jest znaleźć kosz, a jednocześnie nigdzie nie widać żadnych śmieci. Widziałem jak ludzie biegli przez kilkaset metrów z pustym kubkiem, aby podać go osobie z workiem. Sam tak zresztą robiłem. Jeżeli na drodze leżały gdzieś jakieś śmieci to znak, że właśnie biegł ktoś zza granicy.
Jak było z dopingiem? Przeczytałem w książce Beaty Sadowskiej, że Tokyo Marathon to jeden z najcichszych maratonów, w którym uczestniczyła. Coś w tym jest. Choć kibice byli ustawienie wzdłuż całej trasy, miejscami było tak, jakby ich… nie było. Z uśmiechem na ustach machali flagami. Dostojnie i bez przesadnego krzyku. Gdy brakowało mi wsparcia, podbiegałem do takiej grupy i uruchamiałem ją hasłem "PORANDO!!!" (Polska po jap.). Wtedy się ożywiali, poprzybijali kilka piątek i z powrotem wracali do punktu wyjścia. Nie robili tego z braku szacunku czy jakiejś złej woli. Japończycy tacy są i ma to swój niepowtarzalny urok. Oczywiście były miejsca, w których starsi ludzie tańczyli, młodzież grała na bębnach, bądź jakaś piosenkarka dawała koncert. Każdy taki punkt miał niesamowity klimat i dodawał skrzydeł.
Niestety, z uwagi na dosyć długie oczekiwanie w bloku startowym, przy dosyć niskiej temperaturze, już przed startem zamarzyłem o skorzystaniu z toalety. W Tokio nie jest tak jak w Polsce, że jeszcze przed samym startem można się gdzieś kulturalnie schować w kabinie, zrobić swoje i szybko wrócić na trasę. Co prawda były toalety, ale znacznie oddalone od linii startu. Skorzystanie z nich wiązało się z opuszczeniem dobrego miejsca w bloku startowym, a także na mozolnym przeciskaniu się przez wielotysięczny tłum. Postanowiłem, że pobiegnę i skorzystam gdzieś na trasie.
Kolejki przy pierwszych toaletach były przeogromne, widocznie nie tylko ja miałem taki problem. Pozostało mi biec dalej. Co kilka kilometrów zastanawiałem się: "Teraz? A może jeszcze wytrzymasz?". No i tak wytrzymałem do 35 km. Pamiętam tylko moje wykrzyczane "sumimasen" (przepraszam po jap.), gdy delikatnie przesunąłem jednego Japończyka ręką zaraz przed wejściem do toalety. To przerwy na 35 km bałem się najbardziej. Wielokrotnie jest tak, że pierwsze większe skurcze mogą się pojawić po zmianie tempa, o całkowitym zatrzymaniu się nawet nie wspominam. Zrobiłem co miałem zrobić i z powrotem wbiegłem na trasę. I wiecie co? Nic się nie stało. Ani grama skurczu. Od razu udało mi się wrócić do obranego wcześniej tempa. Dodam, że jedne toalety znajdowały się 3 metry od trasy (właśnie taką wybrałem), inne natomiast były oddalone kilkadziesiąt dobrych metrów od trasy. Przy każdej stało kilkanaście ludzi, którzy kierowali biegaczy do wolnych kabin. Niby mało znaczący gest, ale bardzo ułatwiał sprawę. Nie trzeba było się skupiać, która kabina jest wolna. Od razu przyjazny Japończyk kierował nas do właściwej.

3.jpg
Na ok. 37 km pojawił się pierwszy większy zamulacz tempa – wiadukt. Od 37 km było ich niestety kilka. Wiadukt na 5 km niestety nie boli tak mocno jak właśnie na takim 37 km. Zacisnąłem pięści, zacząłem energicznie wymachiwać rękami i udało się go pokonać. Kolejny przebiegłem w podobny sposób. Do szybkiego marszy przeszedłem jedynie na ok 41 km. Był to jeden z mostów na Odaibie. Może i byłbym go w stanie pokonać w biegu, ale bałem się późniejszych konsekwencji takiego wyczynu. Kilkaset metrów, a następnie skręt w prawo, a tam słynna brama ze słynnym "Ostatnie 195 metrów". Za nią długa prosta i wyczekana meta. Zaraz za nią otrzymałem pamiątkowy ręcznik, owoce, wodę no i medal. Worek ze swoimi rzeczami odebrałem w ogromnej hali (trwało to dosłownie kilka sekund). Wszyscy klaskali i wiwatowali. Wtedy rozkleiłem się na dobre 🙂
Panie i Panowie: 3:39:11! (gdyby nie toalet-pauza – byłoby 3:36 😉 Nowa życiówka poprawiona o prawie 10 min! No i dwie trójki z przodu! Dla takiego amatora jak ja, który jeszcze 3 lata temu marzył o 30-minutowym biegu bez przerwy, jest to nie lada osiągnięcie. Zresztą, czy ja bym się kiedyś posądzał, że będę w Japonii? Że przywiozę stamtąd nową życiówkę?
To był maraton idealny. Sił starczyło mi od początku, do samego końca. Nie pojawiły się skurcze, które systematycznie nawiedzały mnie w trakcie poprzednich maratonów. Od zawsze chciałem biec od 30 km, a nie być przebieganym przez wszystkie inne osoby. Tym razem tak się właśnie stało. Kończyłem maraton z uśmiechem na ustach, który nie schodzi mi do dnia dzisiejszego, gdy sobie o tym wszystkim przypomnę.
Jaki jest morał tej historii? Choć zabrzmi to cholernie patetycznie, ale… marzenia czasem naprawdę mogą się spełnić. Oczywiście, w trakcie losowania do Tokyo Marathon trzeba mieć nie lada szczęście. Jeżeli jednak już Was wylosują, to zróbcie wszystko, aby móc się tam pojawić. O marzenia trzeba czasami mocno walczyć. Wyjazd do Tokio był tego typu walką.
Trzymam kciuki za Wasze marzenia! Również te biegowe.

Na końcu oczywiście pragnę gorąco podziękować wszystkim tym, bez których ten wyjazd by się nie udał: arigato.drogadotokio.pl
 

Możliwość komentowania została wyłączona.