Nie taki diabeł straszny jak go malują, czyli maraton po weselu
Od Redakcji: Oto jedna z ciekawych historii pokazujących maratoński debiut.
***
27 września 2010 roku, 32. Maraton Warszawski, na którym były rozgrywane Mistrzostwa Wojska Polskiego w maratonie i głównie z tego powodu się tu znalazłem. Była siódma rano gdy dojechaliśmy na miejsce. Małe śniadanie, rekonesans, spotkanie ze znajomymi, przebranie się w dresy, rozgrzewka i o godzinie 9:00 start mojego pierwszego maratonu. Wszystko byłoby piękne, gdyby nie wcześniejsze wydarzenia. Chcąc opowiedzieć tę historię dokładniej, cofnę się o kilka dni wstecz.
Od października 2009 roku, jako żołnierz zawodowy, od początku swych dni w armii wykazywałem się bardzo dobrą kondycją fizyczną, która była wynikiem wcześniejszych treningów w szkole średniej, z tym że na zupełnie innym dystansie (byłem sprinterem). Po pierwszych udanych zawodach rozgrywanych w jednostce zostałem zauważony i doceniony, dzięki czemu trafiłem do tzw. „kadry”. Przed zawodami mieliśmy treningi, a nawet zgrupowania. Wszystko wyglądało bardzo dobrze gdyby nie jeden telefon. Akurat tego roku nie zamierzałem biegać maratonu, gdyż cały rok trenowałem pod dystanse od 5-15 km, które miały mnie powoli wprowadzać w długodystansowe biegi uliczne. Mało tego! – w sobotę, na dzień przed maratonem, byłem zaproszony na ważne wesele i do dwóch dni przed weselem byłem pewien, że będę się na nim bawił. Jednak jak to czasami w wojsku – wszystko zmienia się jak w kalejdoskopie i w czwartek dostałem telefon z wiadomością, w której przełożony użył bardzo trafnych argumentów, po których mogłem tylko powiedzieć: „tak jest” lub „jest rozkaz, jest wykonanie”. Tylko co z weselem?
Niestety to był już tylko mój problem, bo przełożony rozkazał mi być w niedziele o 9:00 na starcie i ukończyć maraton! Nic się nie układało, cały tydzień przed maratonem realizowałem ostry trening pod zawody na 10 km, które planowałem na końcówkę sezonu (np. jeszcze w czwartek biegałem 10x 1 km i czułem jeszcze lekkie zmęczenie z wtorkowego biegu ciągłego). Uzgodniłem z moją dziewczyną, że jednak nie mogę tak po prostu z wesela zrezygnować i jednak na nie pojadę. Plan był następujący: po weselu, o godzinie 1:30 w nocy, dziewczyna zawiezie mnie na pociąg do Poznania, (oddalonego od naszej miejscowości o 80 km) i stamtąd pociągiem pojadę do Warszawy. Już na weselu okazało się jednak, że nie byłem sam zaskoczony wspomnianym „telefonem” – mój serdeczny kolega z pracy, również biegacz, a nawet doświadczony maratończyk, który podobnie jak ja nie miał brać udziału w tym maratonie, również z powodu wesela, jednak w nim wystartuje. W trakcie rozmowy okazało się, że jedzie autem i mogę się z nim zabrać z Poznania. I tak oto, po 11 godzinach zabawy na weselu i 6 godzinach spędzonych w samochodzie pędzącym do Warszawy, wystartowałem w swoim pierwszym maratonie.
Przed startem, rozgrzewając się, rozmawiałem z moim doświadczonym kolegą (2:50 w 2009 roku) na temat tego, na jaki czas biegniemy. Żartując sobie powiedziałem: „na połamanie 3h!” po czym roześmialiśmy się i rozważyliśmy szanse realizacji tego planu, który nie miał szans ziszczenia, biorąc pod uwagę choćby takie fakty jak: start będąc kompletnie zmęczonym po 11h zabawy na weselu, 6h mało wygodnej jazdy samochodem i biorąc pod uwagę kompletne nieprzygotowanie do takiego dystansu (mój kilometraż tygodniowy wahał się od 65 – 75 km). Po tej „śmiesznej rozmowie” udaliśmy się na start. Ja zajmowałem jakże zaszczytne miejsce w ostatniej strefie dla najwolniejszych oraz debiutujących zawodników. Kolega natomiast pomknął do strefy pierwszej, gdyż „PB” na to mu pozwalało.
START! Ruszyłem, chociaż ciężko mówić o ruchu w pierwszej minucie od wystrzału startera, gdy stoi się za kilkoma tysiącami biegaczy. Dopiero po upływie ok. 60 sekund spacerowym krokiem, na ile było to możliwe w tłumie, przemieszczałem się do przodu, aż w końcu po dobrych trzech minutach przekroczyłem linie startu.
Pierwsze 5 km pokonałem bardzo spokojnie w 25 minut, śmiałem się wtedy biegnąc 5 min/km, nie zdawałem sobie sprawy ile jeszcze zostało, nie szalałem i nie wyprzedzałem. Nie czułem się głupio biegnąc w grupie, gdzie średnia wieku wynosiła pewnie 50 lat, a ja ją tylko zaniżałem mając 22 lata. Byłem świadom, że nie jestem odpowiednio przygotowany i wiedziałem, że gdzieś na dystansie czeka na mnie tzw. kryzys. Ale przebiegając 10 km w 45 minut poczułem, że przyspieszam. Od grupki do grupki i za każdym razem mówiąc sobie, że ta biegnie dobrym tempem i z tą zabieram się do końca maratonu. Lecz takie postanowienie nie trwało długo, gdyż wytrzymałem do 15 kilometra, który przebiegłem z czasem 1:07:12. Stwierdziłem wówczas, że jest to dla mnie za wolno i znów systematycznie przyspieszałem, zastanawiając się dlaczego tak dobrze się czuje? Dlaczego przyspieszam prawie tego nie kontrolując? Znajomi na trasie, których wyprzedzałem mówili tylko z trudem „zwolnij, bo to się źle skończy” lub „zobaczymy się na 30 km, jak będę cię wyprzedzał”. Niewiele robiłem sobie z tego gadania, bo byłem zbyt podekscytowany tak dobrym samopoczuciem i siłą, która mnie rozpierała do tego stopnia, że nim się obejrzałem, mój zegarek pokazywał, że biegnę średnio 4:20/km! Przebiegam 20 km w 1:28:15 i przypomina mi się tekst, który przeczytałem kiedyś z ciekawości, to był chyba fragment z książki Jurka Skarżyńskiego, który brzmiał: „taktyka rozgrywania biegu”. Zapamiętałem z tego tekstu tyle, że jeśli na półmetku będę miał 1:30:40-1:31:10. To idealnie na złamanie 3h! Zapomniałem o tym, że startując byłem totalnie zmęczony nocną eskapadą i o tym, że jestem nieprzygotowany na taki wynik, ale za to czułem, że mogę tego dokonać i będzie to coś wielkiego, jeśli zrobię to w pierwszym swoim starcie i w takich okolicznościach.
Ruszyłem. Na półmetek wbiegłem z czasem 1:32:44 – nieco wolniej niż Jurek pisał, ale wiedziałem, że jeszcze nic straconego, bo od tego momentu czułem, że zaczynam dopiero bieg.
Wyprzedzając liczne grupy i spotykając się z różnymi reakcjami na prędkość z jaką się poruszam (biegłem już średnio 4:01 – 4:07/km) dobiegłem do momentu, którego się bałem od początku – tak, to był 30 km, na którym odnotowałem czas 2:09:31. Teraz z kroku na krok czekałem na słynną ścianę przed, którą wszyscy mnie ostrzegali. Ale nie miałem zamiaru zwalniać! Wręcz przeciwnie! Od 30 do 40 km biegłem po 4:03/km i wiedziałem, że nic już nie jest w stanie mnie zatrzymać. Uśmiechając się do siebie samego i w dalszym ciągu wyprzedzając innych, ostatnie dwa kilometry pokonałem w 3:56 i 3:48 i w sprinterskim stylu finiszowałem wpadając na metę z czasem 2:58:18 – brutto, a netto: 2:55:35. Z tym czasem udało mi się zająć 20 miejsce na 400 startujących wojskowych, oraz 75 na około 3300 startujących biegaczy.
To wydarzenie zapadło mi w pamięci, gdyż wielu nie mogło w to uwierzyć, a w szczególności ja sam. Był to dla mnie duży sprawdzian, w którym sprawdziły się nie tylko mojej fizyczne, ale i także psychiczne możliwości.
Dziś wspominając tamto wydarzenie, nasuwa mi się pewien cytat, który pozwolę sobie przytoczyć ze względu na swoją przeszłość sprinterską: „Każdy, kto kiedykolwiek założył kolce, powinien chociaż raz zmierzyć się z dystansem maratońskim”.
Mimo że przed startem nie zakładałem takiego wyniku i do półmetka biegłem nieświadom rezultatu, to przekonałem się, że w maratonie nie zawsze liczy się wytrenowanie, ale przede wszystkim charakter biegacza i nie zawsze liczy się to, jak się maraton zaczyn , ale ważne jest to w jakim stylu się go kończy.