Redakcja Bieganie.pl
Malvina Pająk
O tym, że przyszłość polskiej kryminologii tkwi w mocnych łydkach i sprężystych udach przekonał się znajomy W., przewrażliwiony ojciec szesnastoletniej córki. Kiedy jego dojrzewająca latorośl oświadczyła pewnego dnia, że zaczyna rekreacyjnie biegać wieczorami, w głowie W. zrodziło się jedyne słuszne wytłumaczenie tej sytuacji – potajemne schadzki małolaty z jakimś amantem w pobliskim parku miejskim. W. miał się za ojca postępowego i liberalnego, postanowił więc z córką na ten temat nie rozmawiać. Po prostu zaczął ją śledzić. Wygrzebał z szafy spodnie dresowe, odnalazł korki, których nie miał na nogach od ostatniego rozegranego meczu w 1999 roku i wyruszył w morderczy trucht za bogu ducha winną córką. Dosłownie. Po pierwszym kilometrze W. wciąż wierzył, że latorośl biegnie prosto w ramiona wątpliwego typa z rzadkim zarostem. Na trzecim zaczął się nieco irytować, a po kolejnych dwóch kilometrach padł, łapiąc się za serce i omal nie schodząc na zawał. Miał szczęście, że córka w śmiesznie pozginanym na ławce dziadku rozpoznała własnego ojca i w porę zadzwoniła po pomoc. W. co prawda kariery Rutkowskiego nie zrobił, nabrał za to przekonania, że bieganie grozi śmiercią i zapisał córkę na przymusowe lekcje tańca towarzyskiego.
Historia Kondzia jest nieco bardziej finezyjna. Pewnego dnia chłopak zapałał uczuciem do dziewczyny z osiedla. Krążył wokół bloku wybranki, łaził za nią do sklepu, jeździł tym samym autobusem, co ona. Po jakimś czasie wiedział już dokładnie, gdzie niewiasta mieszka, w której firmie pracuje i co jada na śniadanie. Tyle że Kondziu, jak na prawdziwego romantyka przystało, facjatę miał bandycką – taką, co to łatwo zapada i w pamięć, i w policyjne akta. Na konfrontację twarzą w twarz z piękną nieznajomą początkujący detektyw wyjątkowo nie miał odwagi. Zakupił więc zestaw kilkunastu różnych czapek z daszkiem, zainwestował w ciemne okulary i trzy razy w tygodniu truchtał za swoją ukochaną po najpopularniejszej wśród miejscowych biegaczy trasie, wmieszany w tłum. Być może dziś byłby nawet jednym z czołowych polskich maratończyków, skończyło się jednak na tête-à-tête w parkowym zaułku. Potem była ciąża, ślub, kolejna ciąża i doberman, w takiej właśnie kolejności.
Czyżby więc biegowo-detektywistyczny trend napędzały miłość, troska o bliźniego i potrzeba wyrobienia formy u panów śledczych? Możliwe, choć śmiem twierdzić, że wszystko jak zwykle sprowadza się do pieniędzy. Po pierwsze, dobrze opakowane bieganie świetnie się sprzedaje. Krokomierze, pulsomierze, dżipiesy i ajpody to pikuś w porównaniu z gadżetami, które można wygenerować dla biegającego detektywa. Amortyzowane pluskwy? Proszę bardzo. Buty treningowe z mikro-chipem? Nie ma sprawy. Możemy nawet wmontować dyktafon w skarpetkę – klient płaci, klient wymaga. Po drugie, starzy idole potrzebują nowych wyzwań. Serialowy Detektyw Monk w jednym z odcinków tak długo biegał za maratończykiem – zabójcą, że o mało sam nie przekroczył linii mety. Po trzecie, pop-kultura generuje kolejnych dziwacznych superbohaterów. Był już kulawy doktor House, zblazowany pisarz z Californication, a teraz przyszła pora na Maxa – biegającego detektywa („V.O. Max the Running Detective”). W internecie są już fragmenty nowego e-booka Ulfa Kirfdorfera o przygodach mężczyzny, który pokonuje Amerykę, potykając się co rusz o jakieś martwe ciała. Kiedy nie depcze po zwłokach, Max przygotowuje się do maratonów. W tym celu pije kawę Sumatrę i bezalkoholowe piwo Becks – czytamy na oficjalnym fanpage’u detektywa. W końcu wszystko można zamienić w produkt, a cyborg owinięty kablami iPhonów, iPadów, mp-czwórek i nawigacji, przyodziany w super-przepuszczające siatki najnowszej generacji i buty z innowacyjną architekturą podeszwy środkowej z pewnością sprzeda się lepiej niż jakiś tam Kowalski w rozciągniętym t-shircie i rozklekotanych trampkach z Decathlonu.
Żyjemy w erze złudnej prywatności. Google odnajdzie Cię w przeciągu sekundy, widniejesz w niezliczonej liczbie baz danych, a Mark Zuckenberg, gdyby tylko miał na to ochotę, mógłby bez większego problemu napisać Twoją biografię. Czy w takim razie detektywi są w ogóle jeszcze potrzebni? Tacy normalni pewnie nie, ale biegający – owszem. Żebyś wiedział, że coś się dzieje.