Redakcja Bieganie.pl
Co pół roku na Pomorzu rozgrywany jest długodystansowy rajd na orientację o nazwie Harpagan. Harpagany parzyste odbywają się jesienią, nieparzyste wiosną. Wśród rajdów tego typu impreza wyróżnia się w skali kraju długoletnią tradycją i rekordową frekwencją, ocierającą się o cztery cyfry. Organizatorem jest Pomorski Klub Orientacji HARPAGAN, kierownikiem zawodów Karol Kalsztein, sędzią głównym Bartłomiej Bober, a koordynatorem rajdu Magda Kwiesielewicz.
Po raz 41 Harpagan rozegrany został w okolicach Lipnicy na Pojezierzu Bytowskim, na północnych obrzeżach Borów Tucholskich, w dniach 15-16 kwietnia 2011 r. Bazą zawodów była lipnicka szkoła, która jest chyba największą budowlą tej niewielkiej, kaszubskiej miejscowości gminnej. Zawody otwierał i zamykał w kaszubskim stroju i kaszubskim języku wójt Andrzej Lemańczyk.
Można było wziąć udział indywidualnie w jednej z trzech konkurencji. Najliczniej obsadzona była trasa piesza (TP) o dystansie 100 km (dwie pętle po 50 km z możliwością przepaku w bazie rajdu), z 16 punktami kontrolnymi, o limicie czasu 24 godzin. Wystartowało na niej ponad 560 osób. Kolejność potwierdzania punktów kontrolnych była narzucona. Trasa rowerowa (TR) w liczyła sobie 200 km, limit czasu wynosił na niej 12 godzin, a kolejność potwierdzania punktów zróżnicowanych wagowo była dowolna (scorelauf). Wystartowało tu ponad 280 zawodników. Była także trasa mieszana (TM): 50 km pieszo + 100 km rowerem w 18 godzin. W tej konkurencji wystartowały zaledwie 33 osoby.
Po raz pierwszy w historii Harpaganów na wszystkich trasach zastosowano system elektronicznego potwierdzania obecności na punktach kontrolnych SportIdent. Tradycyjne papierowe karty startowe zastąpiła wypożyczana za kaucją każdemu uczestnikowi karta zbliżeniowa, którą przytykało się do wyposażonego w elektroniczne urządzenie lampionu punktu kontrolnego.
Zajechawszy do Lipnicy w piątkowe popołudnie, rejestrujemy się i znajdujemy kawałek podłogi w sali gimnastycznej na karimatę i śpiwór. Strategicznym miejscem jest stanowisko z elektrycznym czajnikiem, koło którego spotykam Elwirę. Od lat przyjeżdża na Harpagany, by relacjonować je na żywo dla trójmiejskiego portalu rowerowego RWM. Obok Krzysiek Dołęgowski handluje sprzętem sportowym i opowiada o Maratonie Piasków w Maroko, z którego wrócił przed tygodniem.
Zapada zmrok po pogodnym dniu. Start TP wyznaczono na godzinę 21.00. Gromadzimy się na stadionie koło szkoły i dzielimy według numerów startowych na kilkanaście kolejek do map. Zgodnie z zapowiedzią są to kolorowe mapy topograficzne w skali 1:50 000 z zaznaczonymi ośmioma punktami kontrolnymi pierwszej pętli. Tuż przed dziewiątą zostają one wydane i ruszamy. Tłum maszeruje (tudzież podbiega) asfaltową drogą wojewódzką kilkaset metrów na północ, po czym odbija skosem w gruntową drogę w prawo. Pobłyskują setki czołówek białym, zimnym światłem.
Nieliczni wybrali dłuższy wariant przez Kiedrowice, obchodząc od południa Jezioro Kiedrowickie. Ja i Marcin Miśkiewicz (kolega z KB GALERIA Warszawa) zmierzamy z zasadniczym peletonem na północny zachód. Chciałem iść nieco dłuższym wariantem, stosunkowo szerokimi drogami do jeziora Sierzywk, po czym skręcić na południe do PK 1. Ale wraz z innymi postanawiam jednak zasuwać krótszą, ale mniej wyraźną trasą przez las na wschód. Marcin proponuje, żebyśmy biegli po równym lub w dół, a szli pod górę, nawet jak stromizna jest ledwo zauważalna. I tego trzymamy się już do końca rajdu.
Las się kończy, wychodzimy na otwarte i dość piaszczyste pola w okolicach przysiółka Kiedrowice-Karcz. Układ dróg nie za bardzo zgadza się z mapą. Trzymamy się południowej granicy kompleksu leśnego, po czym zagłębiamy w nim, zmierzając trochę na czuja na północny wschód. I widzimy w przedzie nagromadzenie światełek i zielonych refleksów odblaskowych kamizelek – trafiliśmy na PK 1.
Obsługa punktu kontrolnego to przynajmniej dziesięć osób, jest kilka lampionów z elektronicznym ustrojstwem. Rozmach ma na celu uniknięcie korków, co jest ważne zwłaszcza na początku rajdu, kiedy zwartą grupą suną setki jego uczestników. Młodzi wolontariusze zachęcają, żeby zarejestrować obecność na punkcie właśnie przy ich lampionie. Spisują też na wszelki wypadek nasze numery startowe. Ja, jak większość uczestników, mam numer przyczepiony do plecaka, więc dyktuję wolontariuszowi swoje cyferki: 238. Przytykam też swoją kartę na smyczy do pudełeczka z dziurką przy lampionie, mruga lampka i słychać cichy piiiik.
PK 1, Zapceń – skrzyżowanie dróg, od startu 5 km, czas 40:27.
Droga na kolejny punkt nie jest oczywista. Proponuję Marcinowi zasuwanie gruntową drogą na południe do dużej wsi Zapceń, a stamtąd dalej szosą na północny wschód przez Sątoczno i Sztoltmany. Nie jest najkrócej, ale za to dość pewnie nawigacyjnie. Ruszamy sami na południe, inni widać woleli krótszy wariant. Biegnąc po piachu wzdłuż brzegu osuszonego jeziora widzimy na zachodzie sunącą linię dziesiątków zimnych ogników. Wygląda to jak światła samochodów na zatłoczonej ulicy nocą. Oni jeszcze nie dotarli do PK 1.
Widać światła zabudowań Zapcenia. W centrum wsi odbijamy w lewo, a po chwili w asfaltową drogę w prawo. Tu dołącza do nas kilku uczestników, którzy nieco inną drogą niż my dotarli do Zapcenia od północy. Teraz mamy komfortowy, kilkukilometrowy przebieg po asfalcie na wschód do Sątoczna, a potem na północny wschód do Sztoltmanów. Księżyc jest prawie w pełni, niebo bezchmurne, ostre światło zalewa niesamowitym blaskiem okolicę. Teren raczej bezleśny, widać bardzo ostro nasze cienie. Wyłączamy czołówki, jest kosmicznie. Obok mnie i Miśka biegnie kilku konkurentów, korzystając na ile się tylko da z asfaltowego odcinka.
W Sztoltmanach przeprawiamy się mostkiem na wschodni brzeg Kłoniecznicy i zaraz za nim odbijamy w gruntową drogę w lewo. Włączamy czołówki, bo w lesie jest jednak ciemniej, trzeba też co chwila zerkać na mapę. Skupiamy się w grupkę liczącą jakieś siedem osób. Marcin rozpoznaje Miłosza, kolegę z rajdów, który startuje na trasie mieszanej (TM). Miłosz opowiada dość makabryczną historię z jednego z ostatnich rajdów, ale relacji tej nie wysyłam do żadnego tabloidu, więc tematu rozwijał nie będę.
Rozmawiamy i wspólnie docieramy do szerszej drogi, prowadzącej do drugiego punktu kontrolnego. Po prawej w głębokim zagłębieniu o stromych, piaszczystych zboczach widać światełka, a po piachu wspinają się zawodnicy, którzy już potwierdzili PK 2. Zbiegamy w tamtą stronę. Widać foliowe taśmy, które porządkują ruch przy potwierdzaniu punktu. Dyktuję cyferki, przytykam kartę do lampionu, piiiiik.
PK2, Sztoltmany – przecinka, od startu 13 km, czas 1:42:41.
Wspinamy się po piachu ku drodze, którą tu dotarliśmy. Truchtamy przez las dalej na północny wschód, a potem na północ. Docieramy do rozdroża, na którym trzeba zdecydować, czy pobliskie jezioro Luboszki będziemy obiegać od wschodu, czy od zachodu. Ja i Marcin wybieramy wschodnią stronę, kilku innych zawodników odbija jednak w lewo i okrąża jezioro od zachodu. Jesteśmy w miejscu opisanym na mapie jako Luboszki Polskie, ale żadnej osady tu nie ma, może kiedyś była. W okolicach północnego brzegu jeziora, którego nawet nie widzieliśmy, przekraczamy międzywojenną granicę polsko-niemiecką. Jesteśmy teraz po jej północnej, niegdyś niemieckiej stronie.
Docieramy do stromego zejścia ku kolejnemu śródleśnemu jezioru, które tak naprawdę okazuje się podsuszonym bagniskiem. Na mapie nazywa się ono Lipusz, na wykazie punktów kontrolnych Luboszki Niemieckie. Podobnie jak na poprzednim punkcie, schodząc mijamy tych, którzy już potwierdzili punkt i wspinają się w przeciwnym kierunku. Tu także lampionów pilnuje grupa wolontariuszy, ktoś robi nam zdjęcia z lampą błyskową na wysięgniku. Dowiadujemy się, że przed nami dotarło do punktu ponad pół setki uczestników TP. Sporo, ale to tylko 10%, za nami jednak zasuwa 90% uczestników rajdu pieszego. Piiiik.
PK 3, Prądzonka – Jezioro Lubaszki Niemieckie, od startu 17,5 km, czas 2:22:49.
Zjadam baton i ruszamy dalej. Podobno część zawodników zachęcona pozorną suchością dawnego jeziora ruszyła przez nie prosto na północ ku kolejnemu punktowi kontrolnemu, ale skończyło się to mokrymi nogami. My przezornie wycofujemy się tą samą drogą, co tu dotarliśmy, po czym okrążamy bagnisko od południa i wschodu. Nieco kręty leśny dukt wiedzie na północ z lekkim odchyleniem ku wschodowi. Pokonujemy go gallowayem, zgodnie z początkowym ustaleniem – w górę marsz, w dół bieg.
Po 3 km docieramy do asfaltowej szosy Studzienice-Sominy, ale korzystamy z niej tylko przez minutę, po czym odnajdujemy dukt działu leśnego po jej wschodniej stronie, który zaprowadzi nas prosto do PK 4. O tym, że wybraliśmy właściwy dział leśny świadczą betonowe słupki wkopane w ziemię w narożnikach leśnych kwartałów. Wymalowane na nich oznaczenia kwartałów zgadzają się z tymi z mapy topograficznej. Miśka trochę przeszkolił już w tej kwestii na Skorpionie Andrzej Krochmal, a teraz Marcin dzieli się tą umiejętnością ze mną.
Kolejny punkt kontrolny znajduje się w zagłębieniu, mniej więcej 100 m na prawo od działu, którym biegniemy. Widzimy światełko małego ogniska, przy którym grzeją się już tylko dwie osoby obsługujące punkt z jednym już tylko lampionem. Na tym etapie korków już raczej nie będzie, więc jest to zrozumiałe. Zapytawszy o lokatę na punkcie dowiadujemy się, że awansowaliśmy trochę, poprzedników było tylko czterdziestu kilku. Podajemy numery startowe i przykładamy karty SI do lampionu. Piiiik.
PK 4, Studzienice – skraj bagna, od startu 24 km, czas 3:22:39.
Dość łatwy nawigacyjnie i stosunkowo szybko pokonany kawałek pomiędzy PK3 i PK 4 zajął nam dokładnie godzinę. Teoretycznie dzieliło te punkty 6,5 km, w praktyce pewnie trochę więcej. Czyli nasza prędkość to mniej więcej 7 km/h, niezbyt imponująca w biegu liniowym, ale w nocnym rajdzie na orientację przez piaszczysty las chyba nie najgorsza.
Jest już po północy, robi się coraz zimniej. Mam już na sobie wszystkie zabrane ze sobą ciuchy: dwie bluzy z wełny merynosów, lekką kurtkę i na wierzchu klubową koszulkę. Na nogach długie legginsy, krótkie sprintery, kompresyjne podkolanówki i wysłużone już szosowe buty do biegania. Na głowie opaska z buffa i czołówka, na rękach polarowe rękawiczki. Mimo to jest mi zimno, szczególnie kiedy wbiegamy w zagłębienia, do których spływa chłodne i cięższe od otoczenia powietrze. Kiedy biegniemy jest cieplej, więc poganiać się wzajemnie raczej nie musimy.
Mijamy kolejnych kilku uczestników rajdu, którzy podobnie jak my suną kilkukilometrową, idealnie prostą przecinką na północ ku PK 5. Przecinamy asfaltową szosę łączącą Studzienice i wieś Osława-Dąbrowa. Półtora kilometra dalej kilkuosobową grupą docieramy do linii kolejowej, bronionej murem stromego nasypu o wysokości kilku metrów. Wspinamy się na górę i na odcinku kilkuset metrów biegniemy wzdłuż torów na zachód, po czym odbijamy na północ. Gdzieś tu, w okolicach niewielkiego śródleśnego jeziorka, kryje się kolejny punkt kontrolny. Przeczesujemy okolicę i trafiamy wreszcie na PK 5. Piiiik.
PK 5, Studzienice – skrzyżowanie, od startu 28,5 km, czas 3:52:24
Jest tu kilka osób – wolontariuszy obsługujących punkt i uczestników robiących krótki postój. Jest też małe ognisko. Dowiadujemy się, że przed nami było tu, o ile dobrze pamiętam, 38 osób. Zjadam kanapkę, popijam lodowatym jabłkowo-miętowym tymbarkiem z camelbacka, jednocześnie staram się z mapą oświetloną czołówką jakoś zaplanować dalszą trasę. A czeka nas teraz długi, ponaddziesięciokilometrowy przelot na kolejny punkt kontrolny. I tym razem wybieramy nie najkrótszą, ale w miarę łatwą nawigacyjnie trasę.
Wracamy na tory i zmierzamy wzdłuż nich na zachód, do przystanku kolejowego. Stamtąd kilometr na południe drogą do północno-zachodniego skraju wsi Studzienice. Przekraczamy szosę i wąską asfaltową drogą zasuwamy na południowy zachód, równolegle do przebiegu dużych rynnowych jezior Studzieniczno i Kłączno. W lewo odchodzą drogi dojazdowe do ośrodków wypoczynkowych położonych nad tymi jeziorami.
Przecinamy kolejną szosę na skraju sporej wsi Kłączno, a kilometr dalej odbijamy w prawo w polną drogę prowadzącą na zachód. Docieramy w okolice Jeziora Rekowskiego. Ostatnich kilkaset metrów do punktu kontrolnego to strome zejście pełne kolczastych krzaków, zwalonych pni i gałęzi. Ale bez większych problemów odnajdujemy punkt kontrolny. Jeziora nie widzimy, przed nami 32 osoby. Piiik.
PK 6, Rekowo – Jezioro Rekowskie, od startu 38 km, czas 5:33:29
Wspinaczka przez gęste zarośla, a potem trochę się gubimy. Staramy się przedrzeć przez plątaninę leśnych dróg na południowy zachód, a potem zmierzać prostym leśnym duktem na południe ku PK 7. Ale okazuje się, że wylądowaliśmy po zachodniej stronie jeziorka Kwiatno, nie zupełnie tam gdzie być chcieliśmy. Docieramy więc do położonej nad Jeziorem Głębokim wsi Wojsk, a stamtąd zmierzamy wyraźną drogą na wschód, by trafić wreszcie na właściwy dukt, wiodący prosto na południe. Zakręt w lewo, a po chwili w prawo. Wśród drzew widzę błysk ogniska, znaleźliśmy punkt kontrolny. Obsługa dwuosobowa, lokata znów w okolicach 38, znaczy się błądzenie kosztowało nas jakieś sześć miejsc. Piiik.
PK 7, Luboń – wzniesienie, przecinka, od startu 45 km, czas 7:07:26
Po czwartej, jest jeszcze zupełnie ciemno i zimno. Tym bardziej, że do niskiej temperatury dochodzi zmęczenie i brak snu. W obniżeniach widać na trawie szron. Teraz musimy się jak najszybciej znaleźć znów w Lipnicy. Marzy mi się gorąca herbata. Prosty dukt na południe z lekkim odchyleniem na zachód, potem odbicie w prawo ku przysiółkowi Smołdziny i dalej na południowy wschód ku Lipnicy. Znana już z początku rajdu droga, potem asfalt szosy wojewódzkiej, wreszcie szkoła. Wchodzimy do środka, dostajemy mapę drugiej pętli i przytykamy karty SI do lampionu. Półmetek. Piiiik.
PK 8, Lipnica – szkoła, od startu 51 km, czas 7:50:05
Jak sprawdziłem potem w ostatecznych wynikach, na półmetku przed nami zameldowało się 28 osób uczestniczących w TP oraz jednocześnie zaliczających pieszą pętlę 6 uczestników TM (trasy mieszanej). Nocna połówka za nami, teraz etap dzienny.
Muszę się napić gorącej herbaty, Marcin zgadza się na krótki postój. Zasuwam na salę gimnastyczną, gdzie pokotem śpią uczestnicy trasy rowerowej (TR) przed porannym startem. Odnajduję niemal po omacku swoje legowisko, dwa metalowe kubki, cukier i ekspresową herbatę. Wracam na szkolny korytarz, gdzie jest elektryczny czajnik. Elwiry nie ma, jej koledzy mówią, że poszła się trochę przespać. Woda gotuje się kilka minut, wypijamy ożywczy napój. Kabanos na zagrychę. Żyjemy.
Zanoszę znów graty do legowiska i zmieniam obuwie. Stare szosówki nie sprawdziły się najlepiej: na piaszczystym podłożu gładkie podeszwy nie dawały dobrego oparcia, a słaba amortyzacja skutkuje bolącym dołem stóp. Trzeba przeprosić się z zajeżdżonymi już nieco columbiami o bardziej terenowym bieżniku i lepszej amortyzacji, zakładam je. Zapomniałem zabrać na rajd stuptutów, co skutkuje masą piachu w szosówkach. Za parę godzin z terenówkami będzie podobnie.
W sumie zabawiliśmy w szkole jakieś 20 minut. Spora strata, ale energia odnowiona. Wychodzimy z budynku, jest już szaro. Drugą pętle poprowadzono po przeciwnej, południowej stronie Lipnicy. Przekraczamy drogę wojewódzką i ruszamy szosą na południowy wschód w kierunku Kiedrowic.
To jest ten moment tuż przed świtem, kiedy świat nieruchomieje w oczekiwaniu na dzień, który ma nastąpić. Tafla sporego Jeziora Kiedrowickiego, wzdłuż którego brzegu biegniemy, jest idealnie gładka. Słyszę pojedynczy plusk, malutka fala promieniście rozchodzi się od miejsca, gdzie pod powierzchnią plusnęła jakaś ryba. Podkreśla to tylko bezruch pokrytej kożuchem wodnej tafli. Nad wodą unoszą się opary mgły. Dalej widać zalesioną wysepkę. Gdzieś daleko na wschodzie, zapewne nad jakimś innym jeziorem, kłębią się dużo gęstsze białe tumany.
Dobiegamy do dużej i zwartej wsi Kiedrowice, którą omijamy od zachodu, skręciwszy przy krzyżu w prawo w gruntową drogę. Prowadzi ona przez pola na południe, z lekkim odchyleniem na wschód. Świta, jest przed szóstą. Na granicy lasu rozwidlenie, wybieramy lewy wariant. Przebijamy się przez pasmo wzgórz i docieramy częściowo na przełaj przez las do PK 9. Jest tu namiot i dwie dziewczyny, które proponują nam czekoladę. Odmawiamy. Piiiiik.
PK 9, Kiedrowice – przecinka, od startu 55,5 km, czas 8:57:57
No i dostaję zaćmienia. Wydaje mi się, że wracam po własnych śladach, ale zmierzam w zupełnie inną stronę, niż zamierzałem. Na szczęście Marcin zachowuje przytomność umysłu i koryguje kierunek. Znowu pasmo wzgórz. Zmierzamy na zachód, a potem na południowy zachód. Mijamy pojedyncze zabudowanie przysiółka Karpno. Zastanawiamy się, czy w drodze do PK 10 lepiej okrążyć podmokłą bezleśną dolinkę od wschodu, czy od zachodu. Decydujemy się na bieg drogą biegnącą wschodnią stroną. Świeci słońce, jest pięknie i robi się coraz cieplej. Podmokła kotlinka otoczona zalesionymi wzgórzami i pojedynczymi zabudowaniami o tej porze dnia prezentuje się bardzo malowniczo.
Trochę kręcimy i docieramy do siodełka między wzgórzami. Dokładnie tu powinien być punkt kontrolny, ale go nie ma. Rozglądamy się i dostrzegamy namiot na wierzchołku wzgórza, jakieś 100 m dalej na południe. Zaliczamy piknięcie przy lampionie, dyktujemy numery startowe młodym wolontariuszom. Przed nami było tu 15 ludzi, czyli trochę awansowaliśmy od półmetka. Jak dowiedzieliśmy się po biegu, trzech szybszych od nas uczestników TP ograniczyło się do pierwszej pętli i zakończyło rajd w szkole. Dziesięć godzin w trasie, jest siódma rano.
PK 10, Parszczenica – droga, granica kultur, od startu 62 km, czas 10:00:31
Zbiegamy przez las ze wzgórz na zachód i przekraczamy biegnącą południkowo drogę wojewódzką. Po drugiej stronie zasuwamy prostą przecinką, która została poprowadzona przez bardzo pofałdowany teren. Na zmianę stromo w górę i w dół, sporo piachu. Po bokach zagłębienia śródleśnych jeziorek i bagienek, ale my mamy pod nogami sucho. Zmierzamy leśną drogą wiodącą na południowy zachód, przecinamy młodnik i docieramy na brzeg niewielkiego jeziora Krysówek, gdzie znajduje się kolejny punkt kontrolny. Kręci się tu kilku rowerzystów, bo punkt znajduje się też na trasie TR. Jadą na świeżości, dopiero co wystartowali, nie to co my. No chyba, że to tych kilku z trasy mieszanej. Zjadam baton, popijam tymbarkiem przez rurkę.
PK 11, Nierzostowo – Jezioro Krysówek, od startu 67,5 km, czas 10:57:48
Wracamy znad jeziora na drogę, którą ruszamy na północny zachód w kierunku mostka na Osusznicy w Buksewie. Na rozwidleniu wybieram lewy wariant, mimo protestów Marcina. Azymut na mapie mi się zgadzał, tylko nie zauważyłem, że przekręciłem ją o 90 stopni. I znowu dałem ciała, bo zamiast przy moście lądujemy w jakimś gospodarstwie. Przedzieramy się przez rolę i zabudowania na północ i docieramy do mostka. Po drugiej stronie Osusznicy jest nie zaznaczona na mapie nowa droga, która prowadzi dalej na zachód. Docieramy nią do kolejnego mostka koło leśniczówki Wieczywno, tym razem na rzece Chocina.
Trochę dalej na zachód przekraczamy kolejną szosę i zasuwamy długą, prostą przecinką na południowy zachód ku dużemu jezioru Lipczyno Wielkie. Na jej nieco podmokłym końcu (trzeba było zejść z przecinki w las, żeby nie zamoczyć butów) odbijamy na północ, obiegamy północny skraj jeziora i zasuwamy na południe po przesmyku rozdzielającym jeziora Lipczyno Małe i Wielkie. Jest tu kolejny punkt kontrolny i kilku rowerzystów. Nadal 15 piechurów przed nami. Piiik.
PK 12, Żołna – przesmyk, od startu 76,5 km, czas 12:24:50
Wracamy przesmykiem na północ, a potem ruszamy dalej na wschód w kierunku Żołny. Trochę za wcześnie Marcin ścina przez las i niespodziewanie odnajdujemy kolejny mostek. Chwila zastanowienia nad mapą i już wiemy, że za wcześnie odbiliśmy w prawo. Mimo zmylenia trasy postanawiamy nie zawracać, zmierzamy dalej na północ w kierunku jeziorka Olszewki. Za nim zaliczamy jeszcze jeden mostek, za którym trasa się komplikuje. Bo drogę przegradza wysokie ogrodzenie, ograniczające ładnych parę hektarów młodnika. Trzeba przedzierać się wzdłuż ogrodzenia przez iglaste zarośla i strome, piaszczyste zbocza wydm.
Wreszcie docieramy do sporego Jeziora Zielonego, które okrążamy od południa. Teraz pod nogami mamy drogę z sześciokątnych betonowych płyt, która nie jest zbyt przyjemna dla nóg. Z przeciwka żwawo maszeruje jakiś uczestnik rajdu, który zapewne zaliczył już PK 13 i zasuwa chyba nie najkrótszą drogą na PK 14. Pozdrawiamy się krótko.
Po chwili droga z płyt dochodzi do asfaltowej szosy. Skręcamy w nią w prawo i po kilku minutach jesteśmy na punkcie kontrolnym w Starej Brdzie. Ulokowano go w miejscu obozowisk uczestników spływów Brdą, za trzy miesiące pewnie będzie tu tłoczno. Przed nami nadal 15 zawodników. Piiiik.
PK 13, Stara Brda – miejsce biwakowe, od startu 82,5 km, czas 13:36:46
Z trzynastki na czternastkę nie ma oczywistej drogi przejścia. Po drodze mamy plątaninę leśnych duktów i Chocinę. Decydujemy się na drogę prowadzącą ze Starej Brdy na północny wschód, którą docieramy do rzeczki Chociny poniżej wsi Wierzchocina. Chcemy potem z biegiem rzeki dotrzeć do Starego Mostu i przeprawić się tam na wschodni brzeg. Ale nasze plany znów krzyżują ogrodzenia zabezpieczające leśne nasadzenia, które odsuwają nas od rzeki.
Mam kryzys energetyczny, niemal zasypiam w marszu. Zrobiło się cieplej, więc chowam w plecaku kurtkę i rękawiczki, a potem jedną z bluz z merynosa. Jest koło jedenastej, słonecznie, temperatura dochodzi już chyba do dwudziestu stopni. Tymbark w bukłaku na plecach nie jest już taki lodowaty jak w nocy i co chwila pociągam przez rurkę łyk słodkiego napoju, a na późne śniadanie konsumuję snickersa.
Dogania nas dwóch młodych ludzi – Janek Bolanowski z Łodzi i Michał Wawrzyniak z Tczewa, jak się potem dowiedzieliśmy. Błądzenie pomiędzy dwunastką a trzynastką trochę mnie i Miśka opóźniło. Tamci na PK 12 byli 18 minut za nami, a na PK 13 już tylko 7. A teraz są w zasięgu wzroku. Ospałość mi szybko mija, budzi się ambicja. Przyspieszamy.
Janek i Michał początkowo próbują przedostać się mostkiem na północną stronę Chociny i na jakiś czas tracimy ich z oczu. Potem jednak zmierzają naszym śladem na wschód, drogą ścinającą zakola rzeczki w kierunku Starego Mostu. Doganiają nas. Rozmowa nie klei się, bo to jednak końcówka i wiadomo, że porywalizujemy. Na długim zbiegu do Chociny w Starym Młynie zaczynamy z Marcinem bieg, zgodnie z początkową strategią. Konkurenci maszerują dalej i zostają z tyłu.
Za mostem mamy strome podejście drogą na północny wschód, na którym po kolejnym obejrzeniu się zauważamy, że tamtych dwóch nie ma. Widocznie odbili na przełaj na wschód w kierunku bliskiego już Jeziora Trzcinnego. My też to robimy po kilkuset metrach. Nasze drogi schodzą się przy zachodnim krańcu jeziora, punkt kontrolny jest prawie kilometr dalej przy jego wschodnim skraju. Przedzieramy się we czwórkę wśród zbutwiałych konarów wzdłuż północnego brzegu jeziora. Rywale docierają do punktu kontrolnego tuż przed nami. Ktoś robi nam zdjęcia, słyszymy też, że do mety już tylko dziesięć kilometrów. Piiik.
PK 14, Katarzynki – Jezioro Trzcinne, od startu 89,5 km, czas 14:57:01
Wychodzimy na drogę biegnącą południkowo na wschód od jeziora. I tam mapa nie za bardzo zgadza się z rzeczywistością, zniknęło sporo lasu. Ale trzeba przedzierać się jakoś dalej na wschód ku wsi Upiłka. Rywale zostają trochę w tyle, a my każdy zbieg wykorzystujemy, żeby im odskoczyć. Oni także biegną. Kluczymy leśnymi drogami, kierując się głównie azymutem, a potem zbiegamy do głęboko wciętej dolinki rzeczki Prądzona. W dole wieś Upiłka, szosa, mostek – szybko zostają za nami. Wspinamy się żwawo gruntową drogą na północny wschód ku rozproszonemu przysiółkowi Owcza Góra.
Zgubiliśmy Janka i Michała, nie widać ich. Oddech konkurencji działa bardzo mobilizująco, wstępują w nas nowe siły. Biegniemy teraz całkiem długimi odcinkami, marsz jest w zdecydowanej mniejszości. Niebo chmurzy się, ale nadal jest ciepło, na odkrytych wyniesieniach smaga nas przyjemny wiaterek. Docieramy do bagiennego zagłębienia z ostatnim punktem kontrolnym. Piiik.
PK 15, Owcza Góra – przecinka, brzeg bagna, od startu 93,5 km, czas 15:38:17
Teraz pozostaje już tylko dotrzeć do Lipnicy. Jakiś czas biegniemy na wschód leśnym duktem, łączącym Borowy Młyn i Osusznicę. Potem raczej na czuja odbijamy na północ. Las się kończy, mijamy wśród pól pojedyncze zabudowania i przecinamy rzeczkę Osusznica. Kilkaset metrów wzdłuż zachodniego brzegu jeziora Osowo Duże i ostatnie trzy kilometry prostą drogą na północny zachód ku Lipnicy. Po lewej widać malownicze wyspy na jeziorze Trzebielsk. Nagle za szczytem wzgórza otwiera się panorama bliskiego celu rajdu, widać niemal na wyciągnięcie ręki kościelną wieżę i kolorowy budynek szkolny. Misiek zgadza się na finiszowy bieg i w ciągu kilku minut meldujemy się na ostatnim punkcie kontrolnym, ulokowanym na szkolnym boisku. Fanfar nie słychać, tylko piiiiik.
Meta, Lipnica – plac przed szkołą, od startu 100 km, czas 16:42:23
Koniec. W ostatecznej klasyfikacji Misiek znalazł się na 14 miejscu, a ja na 15. Wchodzimy do szkolnego budynku, gdzie Elwira częstuje mnie kiszonym ogórkiem. Pyszny. Potem trzeba się doprowadzić do porządku. Prysznic z zimną wodą to chyba najbardziej hardkorowe przeżycie całego rajdu. Oddaję kartę SI, odzyskując kaucję z potrąceniem 10 zł opłaty oraz paragon z czasem dotarcia do poszczególnych punktów kontrolnych. Potem w szkolnej stołówce niezła grochówka ze sporą kiełbasianą wkładką. Jedno piwo, nabyte oczywiście poza szkołą. Wreszcie karimata, śpiwór i trochę snu.
Wieczorem ma miejsce ceremonia zakończeniowa w sali gimnastycznej, na której pokotem leżą strudzeni uczestnicy rajdu. Kolejno wyczytywani są wszyscy uczestnicy, którzy uzyskali tytuł harpagana, zaliczając w dobowym limicie czasu całą stukilometrową trasę TP. Jest ich 170. Przysypiam na śpiworze, ale zwlekam się z niego i odbieram z rąk wójta w kaszubskim stroju stosowny certyfikat. Potem nocleg na sali i rano powrót do Warszawy.
Harpagan 41 okazał się fajną imprezą. Pogoda dopisała, organizacja na trasie profesjonalna. Jak na imprezę rajdową uczestników i organizatorów było wyjątkowo wielu. Zazwyczaj punkty kontrolne nie mają stałej obsady, tutaj było zaangażowanych kilkudziesięciu wolontariuszy. Bo jedno stanowisko kontrolne systemu SI kosztuje kilkaset złotych i nie można pozwolić sobie na to, że ktoś je zwinie. Każdy punkt musi być pilnowany.
Znakomita większość uczestników TP to młodzi ludzie, którzy udział w rajdzie traktują jako przygodę, niekoniecznie biegową. Zaledwie jedna trzecia z nich zaliczyła całą trasę, uzyskując tytuł harpagana. Jednak wszyscy zostali uwzględnieni w końcowej klasyfikacji, w której o miejscu decyduje w pierwszej kolejności liczba zaliczonych punktów kontrolnych, a w drugiej czas dotarcia do ostatniego z nich.
Harpagan to już legenda, od dawna chciałem się spotkać z nią z bliska. Teraz się udało. Do pierwszej dziesiątki zabrakło nam tylko 12 minut, które jak najbardziej były w zasięgu. Okazuje się, że nas czas to 1002 minuty. Jest co przeskoczyć następnym razem.
Najlepsze panie w TP, 100 km:
1. Dagmara Kozioł, Nowy Targ, 15:56:29
2. Katarzyna Kinowska, Gdańsk, 18:24:02
3. Kamila Truszkowska, Gdańsk, 18:24:04
Najlepsi panowie w TP, 100 km:
1. Michał Jędroszkowiak, inov-8, Książ Wielki, 12:00:45
2. Piotr Szaciłowski, Natural Born Runners, 12:00:49
3. Marcin Krasuski, Team 360, 12:12:24
Najlepsze panie w TR:
1. Urszula Wojciechowska, Sherpas, Nowa Iwiczna, suma punktów 46, zaliczonych punktów 14
2. Monika Mróz, Piaseczno, suma punktów 43, zaliczonych punktów 12
3. Asia Stanek, Rudy Kot, Szczecin, suma punktów 41, zaliczonych punktów 11
Najlepsi panowie w TR:
1. Paweł Brudło, KTE Tramp, Warszawa, suma punktów 60, zaliczonych punktów 20
2. Piotr Buciak, Jarłojants KTE Styki, Warszawa, suma punktów 60, zaliczonych punktów 20
3. Daniel Śmieja, Liro Team, Szczecin, suma punktów 60, zaliczonych punktów 20
Najlepsze panie w TM:
1. Danuta Kubiak, WK PTTK Husaria Czarne, suma punktów 15, zaliczonych punktów 10
2. Joanna Cichowska, Gdynia, suma punktów 10, zaliczonych punktów 9
3. Katarzyna Lisowska, Grawitacja Gdańsk, suma punktów 8, zaliczonych punktów 8
Najlepsi panowie w TM:
1. Jarosław Bartczak, UMKS Orkan Ostróda, suma punktów 38, zaliczonych punktów 18
2. Łukasz Drażan, KSAT, Warszawa, suma punktów 33, zaliczonych punktów 16
3. Maciej Kłosowicz, Poznań, suma punktów 27, zaliczonych punktów 14
Foto:
Agnieszka Wierzbicka
Paweł Piwowarski
Tomasz Wons
Michał Mizera
Więcej zdjęć TUTAJ