23 stycznia 2010 Redakcja Bieganie.pl Sport

W marcu szukajcie nas w Afryce


podroz_do_kenii_5401.jpg

Na początku marca kolejni (po Marcinie Lewandowskim) nasi zawodnicy jadą do Kenii. Tym razem są to dwaj przyjaciele. Tegoroczny Mistrz Polski w półmaratonie i w przełajach na długim dystansie – Mariusz „Giża” Giżyński (rocznik 1981) i określający siebie mianem biegowego amatora Kuba Wiśniewski (rocznik 1977) z całkiem przyzwoitymi jednak jak na amatora życiówkami (29:47 na 10000m). Zamieszkają w ośrodku słynnej kenijskiej biegaczki (z Holenderskim obywatelstwem) Lorny Kiplagat (rocznik 1974). Lornah to jedna z najbardziej utytuowanych zawodniczek w historii Kenii (2:22 życiówka w maratonie, nadal trenuje i chce wystartować w maratonie na Igrzyskach w Londynie 2012), od kilku lat wraz z mężem prowadzą w Iten High Altitude Training Center – ośrodek treningowy, wraz z dobrej jak na tamte warunki hotelem, nastawiony na przyjęcie wszystkich chętnych chcących spróbować jak to jest trenować w Kenii na wysokości 2400 m npm. W marcu będą tam Mariusz i Kuba, oto kilka słów od nich na temat ich oczekiwań związanych z podróżą do Kenii. (ile kosztuje taka podróż i jakie są warunki u Lorny? Przeczytajcie pod koniec artykułu).

gizynski_portret.jpgMariusz Giżyński: Wyjazd do Kenii był zawsze moim marzeniem. Od wieku młodzika wiedziałem, że z tamtych regionów pochodzą prawie wszyscy rekordziści świata na długich dystansach. Myślałem: „Coś w tym miejscu musi być”. Klimat? Ukształtowanie terenu? Unoszące się w powietrzu mistrzowskie geny? Jakaś magia?

Teraz chcę Kenię zobaczyć na własne oczy i trenować tam w najlepszy warunkach, aby optymalnie przygotować się do maratonu kwietniowego, w którym chcę uzyskać wynik dający mi przepustkę na Mistrzostwa Europy w Barcelonie. Dziś już nie wierzę, że Kenijczycy, czy Etiopczycy są urodzeni żeby wygrywać i bić rekordy. Myślę, że ich potęga tkwi w warunkach treningowych i samym treningu. Chcę to poczuć na własnej skórze… na własnych nogach.

Pomysł na wyjazd zrodził się jesienią zeszłego roku, a pierwsze słowa zachęty usłyszałem od biegającego kolegi z Luksemburga Rogera, który Kenię odwiedzał wielokrotnie. Co jakiś czas go o jego wrażenia dopytywałem, a on za każdym razem na wspomnienie o tamtych wyprawach się rozmarzał.

W październiku 2009 od koleżanki dostałem przewodnik po Kenii i zabrałem go ze sobą na bieg uliczny do Belgradu. Tak się złożyło, że poznałem tam Paula Tergata, byłego rekordzistę świata na dystansach od 10 000 metrów do maratonu. Na widok przewodnika leżącego w moim pokoju, sympatyczny mistrz zrobił mi mini wykład o swoim kraju. Tergat niesamowitą charyzmą i autorytetem utwierdził mnie w postanowieniu o wyjeździe.

Za obozem w Kenii jest również mój trener Grzegorz Gajdus, który trenował tam wielokrotnie i przez długie okresy. W grudniu w okolicach Eldoret byli też bracia Lewandowscy. Tomek, trener naszego czołowego 800-metrowca Marcina, bardzo mi pomógł w przygotowaniach do wyjazdu. Wskazał ośrodek, powiedział o niezbędnych szczepieniach ochronnych i realiach tamtejszego życia.

Nie ukrywam, że jest to dla mnie najbardziej egzotyczny wylot w życiu i sama podróż budzi lekki respekt. Uspokaja mnie fakt, że lecę razem z przyjacielem Kubą Wiśniewskim, z którym już w 2005 roku zacząłem wspólne wojaże po najfajniejszych miejscach treningowych świata. Pierwszy wyjazd to Pireneje i Font Romeu, zdobyte moją Corsą 1, 2 przerobioną na gaz (23 godziny w jedną stronę, słoiki z żarciem wciśnięte pod siedzenia i celnicy niemieccy, którym nie potrafiliśmy wytłumaczyć, do czego jest ten biały proszek z napisem Carbo). To była przygoda, dobrze ponad 2 tysiące kilometrów od domu, a po powrocie (rozłożonym na 3 dni), grad rekordów życiowych. W międzyczasie był też wspólny wyjazd do Albuqerque (USA) i kilka obozów w najpiękniejszym miejscu treningowym, jakie do tej pory znam – w szwajcarskim Sankt Moritz.

W tej chwili mamy już kupione bilety lotnicze i opłacony pobyt w ośrodku treningowym Lorny Kiplagat w miejscowości Iten w terminie 2-26 marca. Przyznam, że na pierwszy raz w Kenii zdecydowaliśmy się na europejskie warunki lokalowe i zaplecze w postaci siłowni oraz odnowy biologicznej. Kuba pewnie wolałby coś wynająć i żywić się u miejscowych… Będziemy mieszkać na 2400 m n.p.m., co jest największą do tej pory wysokością, na jakiej będziemy trenować. Nie obawiam się tego czynnika, bo mamy już doświadczenie z podobnymi górami i solidne przygotowanie teoretyczne.

Trener Gajdus przygotowuje już szczegółowy plan treningowy. Mam zrobione szczepienia ochronne – choć nie są one obowiązkowe, nie warto ryzykować. Tu mała wskazówka – jeśli będziecie się szczepić na żółtaczkę A i B, dur brzuszny, tężec, żółto gorączkę i inne choroby tego regionu (w sumie 7 szczepień) to dwa zastrzyki pani pielęgniarka robi w udo, co jest bardzo bolesne podczas kilku pierwszych dni treningowych. Ja nie miałem wyboru, ale może jest inne wyjście i mniej ważny dla biegacza mięsień:)

Nie mogę doczekać się naszej podróży i wierzę, że ten niecały miesiąc w Kenii przełoży się na znakomite wyniki, które zrekompensują niemałe koszty wyjazdu.

mariusz_gizynski_strona_1.jpgWięcej o kenijskiej przygodzie i treningu pisać będę na moim blogu biegowym www.mariuszgizynski.pl, na który już dzisiaj serdecznie zapraszam. Znaleźć tam można informacje o moich przygotowaniach, biegowej karierze, galerię zdjęć i inne ciekawostki. Liczę, że zapiszecie się do grona moich kibiców, czym na pewno pomożecie mi w trudach przygotowań!

wisniewski_portret.jpgKuba Wiśniewski: Policzyłem, że to będzie mój 85. albo 86. wyjazd na obóz sportowy. Całkiem sporo się tego przez kilkanaście lat uzbierało. Ostatnie Święta Wielkanocne spędzałem w domu w 1995 roku, w lecie praktycznie każdy weekend równa się zawody, w Boże Narodzenie AD 2009 byłem na biegu w Maroko. A jednak udało mi się na moment zaskoczyć moich tolerancyjnych rodziców wiadomością, że w marcu lecę do Kenii.

– Gdzie? Boże, tam jest malaria! – załamała ręce mama. – Sam? – spytał trochę spokojniej tata. Po około pięciu minutach razem ze mną cieszyli się na wyjazd: – Ale się zaszczepisz ?!… Kup sobie mapę… Koniecznie pojedź nad jezioro Wiktorii… Rób dużo zdjęć – dopingowali do tego ze wszystkich sił. Bo sami kiedyś biegali (mama sprintem przez płotki, tata z przeszkodami). Bo blisko 40 lat temu odwiedzili w czasie zawodów miasta i kraje, których w dobie „demoludów” inaczej by nie zobaczyli. Bo wiedzą, że biegania w pięknym miejscu nie da się porównać z niczym.

A Kenia jest podobno piękna. Przynajmniej tak wynika z książek, ze zdjęć i z quasiangielskojęzycznych relacji przekazywanych przez przyjeżdżających do Polski czarnoskórych biegaczy (którzy drżąc z zimna wygrywają nasze biegi z naszymi nagrodami, sic!). Nawet opis Kenii w Wikipedii jest zachwycający. W części ciekawostki czytamy: „3.09.2008r – niespodziewanie w środkowej Kenii spadł śnieg, wzbudził ogromne zainteresowanie mieszkańców, którzy po raz pierwszy zobaczyli to zjawisko „na żywo”.”
Czyli, że jest ciepło. I jak tu nie chcieć tam jechać, kiedy na moim termometrze -15, a w Lesie Kabackim mróz przeszkadza w szybszym rozbieganiu. A w marcu pewnie znowu będzie jak w garncu.

Ale tak naprawdę nie o ciepło chodzi. Pewnie już zorientowaliście się, że w przeciwieństwie do mojego kolegi Mariusza jestem podłym amatorem, jak to pogardliwie określają niektórzy trenerzy: jestem „turystą”. I oprócz tego, że walczę ile sił, o jak najlepszy wynik, że masochistycznie uwielbiam to zmęczenie na ostatniej prostej; to niestety nie potrafię skupić się w pełni na tartanie pod stopami, a na obóz wolę upchnąć do torby książkę, niż dodatkową parę butów. Kiedyś strasznie się zamartwiałem, że brakuje mi prawdziwie mistrzowskiej motywacji, że nie jestem „profi”. Teraz już się z tym pogodziłem i kiedy przyjeżdżam na zawody do nowego miasta, staram się maksymalnie komplikować drogę na linii dworzec-stadion i zahaczyć o jakiś zabytek.

Pewnie niektórzy z was się śmieją „Wielka mi wyprawa… „ – wiem, nie jestem pionierem. Powtarzam sobie, że nie jadę do Afryki Hemingwaya czy Kapuścińskiego, a mój wyjazd jest turystycznie cywilizowany. Polecimy tam samolotem, a więc odpada ekscytująca podróż statkiem, choroba morska przechodząca poetycko w malarię i powolne zanurzanie się w Czarny Ląd, najlepiej w asyście Beduinów na wielbłądach, którzy ze strachem odsuwają się od ściany dżungli. Nie mogę sobie za dużo wyobrażać. Będziemy mieszkać w europejskim standardzie, a w pokojach ma być Internet. Mamy spanie, zbilansowane jedzenie, odnowę biologiczną, ochronę przed intruzami, wszystko zapewnione w kenijsko-holenderskim ośrodku, urodzonym ze związku Lorny Kiplagat i jej męża Marka Langerhorsta (zgodnie z tradycją, musiał dać rodzinie swojej wybranki 5 krów przed ożenkiem, ale to już inna historia). Posmakujemy koktajlu afrykańskiego, ale przez zachodnią słomkę. W Iten trenowało już przecież wielu europejskich biegaczy, regularnie nawiedzają je amerykańscy długodystansowcy…

… ale i tak czuję się trochę jak antropolog kultury. I jako niedoszły antropolog kultury (Wydział Polonistyki UW) postaram się co jakiś czas podesłać parę obrazków z kawałka Kenii, który odwiedzę.

I nawet jeśli nie poprawię wszystkich życiówek po powrocie, to już teraz wiem, że było-jest-będzie warto!

***
lornah_camp.jpg

Ile kosztuje taka wyprawa?

Przelot w obie strony z Warszawy przez Amsterdam do Nairobii z transportem do Iten – 3200 zł.
Szczepionki: 1000 zł.
Ośrodek Lornyh Kiplagat – 30 Euro dziennie – nocleg i całodzienne wyżywienie. Ośrodek  Lornah jest jednym z najdroższych w okolicy ale ładnie i dobrze wyposażonym, jest siłownia, basen.

Zagadka dla uważnych czytelników. Jaki przyrząd używa Lornah po treningu? Odpowiedź można znaleźć na zdjęciach ze strony Lorny. Może polski dystrubutor tego urządzenia zechce ufundować nagrodę dla pierwszej osoby, która odpowie na pytanie (na forum) ? 🙂

Możliwość komentowania została wyłączona.