Redakcja Bieganie.pl
Bezpośrednie zachowania autodestrukcyjne są związane z uszkodzeniem własnego ciała: przecinanie skóry, próby samobójcze, uzależnianie się od narkotyków i wszystkie te zachowania, które mają na celu natychmiastowe skrzywdzenie siebie.
Natomiast pośrednie zachowania autodestrukcyjne to wszystkie te zachowania, których celem nie jest wyrządzenie sobie krzywdy, natomiast na drodze dążenia do wyznaczonego celu wyrządzamy sobie krzywdę w sposób często nieświadomy np. wszelkie zachowania ryzykowne (np. nieostrożna jazda samochodem), zaburzenia odżywiania (anoreksja, bulimia), które z czasem prowadzą do poważnych zaburzeń zdrowotnych.
I tak jak o samobójstwach, zaburzeniach odżywiania, uszkadzaniu ciała w sposób intencjonalny napisano szereg książek czy artykułów, przeprowadzano mnóstwo badań doszukując się przyczyn i sposobów radzenia sobie z nimi, tak skłonność do autodestrukcji w sportach wytrzymałościowych jest tematem omijanym przez badaczy.
Autodestrukcja w sporcie
Annegret Eckhardt w książce “Autoagresja” twierdzi, że w sporcie możemy mówić o autoagresji, jeżeli prowadzi on do fizycznego wyczerpania bądź nawet uszkodzenia ciała. A w jaki sposób owa autoagresja wyraża się według tej samej autorki? Brakiem dostatecznej troski o siebie – “ktoś naraża się z pełną świadomością na ryzyko utraty zdrowia i pozwala, aby los zadecydował za niego”.
Zgodnie z tą teorią autoagresji każdy ultramaraton jest wysiłkiem na skalę autodestrukcji: wiąże się ze skrajnym wyczerpaniem fizycznym, omdleniami, wymiotami, udarem słonecznym czy kontuzjami. Pomimo nawet najlepszego przygotowania, nie przewidzisz jak organizm danego dnia zareaguje na trasie tak długiego i wyczerpującego wysiłku fizycznego.
Granica “zdrowej” autodestrukcji
Badania naukowe wskazują na konsekwencje w postaci bezpłodności przez 3 miesiące od zakończonego ultramaratonu, czy też kurczenia się mózgu (aż o 6%!), który powraca do swoich rozmiarów w przeciągu 6-8 miesięcy, [https://www.huffingtonpost.com/entry/ultra-marathons-brain-shrinkage] natomiast biorąc pod uwagę odwracalność tychże zmian i dziką satysfakcję z ukończonego ultradystansu, czy podejmując kolejne biegowe wyzwanie przekraczam granicę “zdrowej” autodestrukcji?
To zależy: od dnia, od przygotowania, predyspozycji i wielu innych zmiennych.
Natomiast gdzie owa granica jest? Jak ją rozpoznać?
Który moment powinien zapalić lampkę sygnalizującą “stary, przeginasz!”?
3 lata temu…
3 lata temu byłam niezbyt szybką biegaczką, która od kilku miesięcy truchtała po 30 kilometrów tygodniowo. Poza bieganiem, trochę pływałam, rowerowałąm i ćwiczyłam siłowo. Z czasem bieganie jarało mnie coraz mocniej. Dużo czytałam, dużo testowałam. Zaczęłam rozpisywać treningi coraz sensowniej i przygotowywać się do drobnych zawodów na piątkę, czy dychę.
Po kilku miesiącach niezobowiązującego truchtania przebiegłam pierwszy półmaraton.
A że bieganie po płaskim nudziło mnie jak czytanie Faraona, postanowiłam się przetestować w biegach przeszkodowych i półmaratonach górskich.
To było to w czym się zakochałam miłością bezwarunkową! Zaledwie rok po pierwszym kilometrze wytruchtanym w tempie ślimaczym, przebiegłam swój pierwszy bieg przeszkodowy w terenie w Krynicy Górskiej! Ukończyłam bieg w czasie 2h 35 min. Tydzień później podjęłam się kolejnego wyzwania – następny bieg przeszkodowy, tym razem na dystansie dwukrotnie dłuższym. Z 30 km tygodniowo, zrobiło się 80 km, w tym wszystkim waga znacząco zjechała, tkanki tłuszczowej pozostało ledwo 20%, a ja ostro napierałam.
Sezon zawodów rozpoczęłam w maju 2015 roku, natomiast 3 miesiące później utraciłam bezpowrotnie miesiączkę.
Granica “zdrowej” autodestrukcji została przekroczona
I tu się pojawia odpowiedź na wyżej zadane pytanie – granica “zdrowej” autodestrukcji została przekroczona. Natomiast ja się nie zatrzymałam – kolejny rok biegałam po 80 km tygodniowo, trzy raz w tygodniu ćwiczyłam siłowo, przygotowując się do kolejnego sezonu i kolejnych wyzwań. A że zdarzyło mi się stanąć kilka razy na podium w niszowych biegach górskich, w biegach przeszkodowych zamykałam stawkę pierwszej dychy w kategorii open kobiet, po przeanalizowaniu błędów taktycznych i technicznych, cisnęłam treningowo mocniej i mocniej.
Brak miesiączki nie zmusił mnie do refleksji nawet przez chwilę. Lekarze coś tam wciąż marudzili: “zbyt niska waga”, “za duże obciążenie treningowe”, “za mało snu” etc. Ale kto by ich słuchał? Bo co oni mogą wiedzieć? BMI – w normie, niskiej, bo niskiej, ale w normie. Obciążenie treningowe – 80 km tygodniowo? Inni biegają po 200 km tygodniowo i nic im nie jest! Za mało snu? No dobra, śpię po 4-5 godzin, ale czuję się dobrze. Więc o co chodzi?
Sezon biegowy w roku 2016 był jeszcze bardziej udany – więcej osiągnięć, technikę wciąż doskonaliłam, pojawiła się zdecydowanie wyższa wytrzymałość, a w konsekwencji lepsze wyniki biegowe. Natomiast w tymże sezonie poza brakiem miesiączki – zbagatelizowałam kolejny niepokojący sygnał – podczas zawodów zaczęłam wielokrotnie tracić przytomność.
Pewnego razu, podczas Spartana, wspięłam się na linę i odcięło mnie na samej górze. Zleciałam bezwładnie kilka metrów do gęstego błota. Chwilę mi zajęło odzyskanie przytomności i wypełznięcie na ląd, na którym przeleżałam dłuższą chwilę walcząc o oddech. Przeanalizowałam sytuację, stwierdziłam, że sił dużo nie ma, natomiast napiję się izotonika, wcisnę w siebie żel i powoli potruchtam dalej. Pozostało mi wówczas 10 km biegu i mnóstwo przeszkód do pokonania. Bieg ukończyłam odległa od podium o całe lata świetlne.
Podczas kolejnego biegu przeszkodowego zemdlałam na finiszu, po wyjściu z “lodowej”. Stwierdziłam, że pewnie różnica temperatur mnie załatwiła.
Problem polegał natomiast na tym, że omdlenie na mecie nie było ostatnim omdleniem tego dnia. Zbierało mi się na wymioty jeszcze przez wiele godzin, usta miałam sine, a drgawki nie ustawały przez całą noc. To był moment, kiedy pomyślałam, że “coś się dzieje złego”. Natomiast nadal nie pomyślałam “Stara, przeginasz!”. No bo jak? Przecież inni są lepsi, biegają więcej i nic im nie jest, nie?
Diagnoza
Chwilę później, 3 stycznia 2017 roku wylądowałam w szpitalu z:
– niedziałającą przysadką mózgową (brak produkcji LH, FSH i estradiolu),
– zespołem androgennym,
– osteopenią,
– hypercholesterolemią (pomimo ortodoksyjnie zdrowej diety od lat),
– autoimmunologiczną chorobą tarczycy,
– cukrzycą typu LADA (jedynka u dorosłych).
Dorobiłam się Triady Sportsmenek = niedobór energii + brak miesiączki + osteoporoza. A poza triadą, organizm zaczął sam siebie niszczyć autoimmunologicznie.
Biegałam sobie po schodach szpitalnych przez 3 miesiące z przerwami, bo tyle trwało diagnozowanie. W tymże czasie przybrałam na wadze 20 kg po solidnej dawce nowowdrożonych leków. Wiedziałam, że prawdopodobnie nie wrócę do miejsca, z którego zleciałam.
To był moment w moim życiu, kiedy przyznałam sama przed sobą – przekroczyłam możliwości mojego ciała. Odrzuciłam sygnały od organizmu rozpaczliwego wołania o pomoc.
Czy przestałam uprawiać sport? Jak myślisz? Naturalnie, że nie!
Czy przestałam marzyć o biegach ultra – też nie 🙂
Czy żałuję, że rozwaliłam organizm na własne życzenie? Nie, bo gdyby nie choroba, pewnie chwila refleksji nie przyszłaby nigdy.
Odpuściłam sama sobie. Przestałam walczyć o podium. Przestałam chcieć więcej, niż jest w stanie udźwignąć mój organizm. Zaczęłam się uczyć uprawiać sport dla przyjemności. Bo mam wrażenie, że w którymś momencie zapomniałam co oznacza bawienie się sportem.
Po 42 miesiącach od dnia, kiedy przysadka mózgowa przestała współpracować, odzyskałam miesiączkę. Otrzymałam kredyt zaufania od organizmu.
Co się zmieniło od tego czasu? Prawie wszystko 🙂
– śpię po 7 godzin na dobę,
– dbam o to, by tkanka tłuszczowa nie spadła poniżej akceptowalnego minimum mojego ciała,
– zrezygnowałam z chwytania wielu srok za ogon – skupiłam się na jednym miejscu pracy, kończąc z uprawianiem pracoholizmu, a dzięki temu odzyskałam czas na odpowiednią regenerację pomiędzy treningami,
– biegam inaczej, bo z cukrzycą, ale biegam!
– nie biegam we wszystkim co popadnie, wyznaczam sobie jeden cel duży w roku i kilka mniejszych,
– ostatnie dwa miesiące roku odpuszczam na całej linii – truchtam ze dwa razy w tygodniu rekreacyjnie, regenerując się fizycznie i psychicznie. Nawet nie sądziłam, jak bardzo mój organizm tego potrzebuje – po dwumiesięcznej przerwie powracam do mocniejszego treningu z nową siłą i nowym zapałem,
– staję się specjalistką od sportoholizmu cukrzycowego 🙂
Co się nie zmieniło?
Noooo…. nadal biegam! 🙂
I w nadchodzącym roku zamierzam przebiec swój pierwszy ultramaraton!
I choć nie wiem, czy podejmując wyzwanie pokonania dystansu ultra, nie przekroczę granicę “zdrowej” autodestrukcji mojego organizmu, nie mam też pojęcia jak bardzo cukrzyca będzie zaskoczona dokonując wraz ze mną tegoż wyczynu, niemniej – pomimo ryzyka i w pełni świadomej autodestrukcji, zamierzam z dziką satysfakcją dotrzeć do mety! W porównaniu do biegania sprzed 3 lat – racjonalniej, wsłuchawszy się w potrzeby organizmu.