Redakcja Bieganie.pl
Naukowe podstawy treningu
Dorosły człowiek naczytał się gdzieś o najlepszych strefach spalania tłuszczu i wymyśla, że musi kupić monitor pracy serca, bo bez tego się nie da. Im ktoś ma więcej pieniędzy, tym ten monitor będzie bardziej zaawansowany, oprócz tętna zmierzy nam mnóstwo różnych parametrów na analizowanie, których i dyskutowanie o których poświęcimy potem godziny przed komputerem.
Pulsometry – syndrom Korzeniowskiego
Im ktoś ma większe analityczne skłonności, tym dalej brnie w tak zwany trening bazujący na naukowych podstawach. W pewnym sensie naszym, Polaków nieszczęściem jest to, że mieliśmy Roberta Korzeniowskiego. To za jego sprawą naukowe podejście do treningu urosło do poziomu kultu. Robert Korzeniowski podkreślał zawsze, że trenował dużo w oparciu o tętno, naukowo wyznaczony tzw „próg mleczanowy” oszacowany w trakcie z testu "Żołądzia" (typ testu progresywnego). Nikt dziś już tego nie sprawdzi, ale jestem przekonany, że Robert Korzeniowski mógłby trenować w oparciu o zupełnie inny wskaźnik a i tak odniósłby sukces. Bo ten wskaźnik nie miał żadnego znaczenia. Znaczenie miała konsekwencja Roberta Korzeniowskiego oraz przede wszystkim dobre zrozumienie tego, jak działa jego organizm. To znaczy, co to dla niego był mocny bodziec a co odpoczynek w czym pewnie pulsometr mu trochę pomagał (to w nawiązaniu do niedawnego artykułu). Jednak przez wielu trenerów, fizjologów Robert Korzeniowski jest traktowany jako bezdyskusyjny dowód na jedyną słuszną drogę tzw „naukowych podstaw treningu”. Był taki czas, że o sposobie naukowego treningu Roberta Korzeniowskiego mówiły telewizje, pisały gazety, wydawane były książki, myśleliśmy wszyscy, że w osobie Roberta Korzeniowskiego posiedliśmy jakąś tylko nam, Polakom znaną tajemnicę, która pozwoli na niekończące odnoszenie sukcesów w sportach wytrzymałościowych. Nadal w Polsce żyje grupa ludzi w to wierzących. Zapomina jednak, że pomimo stosowania tych samych metod wobec swoich zawodników Robertowi Korzeniowskiemu nie udało się nigdy wychować zawodnika na swoją miarę. A minęło już kilka lat.
Mimo wszystko to nadal promieniuje na kolejne pokolenia biegaczy, także początkujących biegaczy, którym wydaje się, że bazowanie na wskazaniach monitora pracy serca to sprawa kluczowa, bez której nie ma sensu zaczynać treningu.
Progi
To zapatrzenie w „naukowe podstawy” idzie dalej. Kolejnym pokutującym mitem jest wspomniany już „próg mleczanowy”, czy inna równie naukowo brzmiąca teoria, typu OBLA, MLSS, próg tlenowy, beztlenowy, taki, śmaki. Początkujący biegacze nie mają na szczęście w większości możliwościowi od razu zakosztowania treningu w oparciu o te naukowe podstawy z wyższej półki. Dlaczego? Bo nie mają przy sobie tego całego „naukowego sztabu”, który robi "nadbudowę", i który zaproponuje im najpierw badania a potem rozpisze ten jeden jedyny, najlepszy, najbardziej efektywny trening bazujący na naukowych podstawach. Niestety czasami i początkującym takie przyjemności się zdarzają. W zeszłym roku grupka „celebrytów” (to celebrytów to pewien skrót, bo nie byli to celebryci sensu stricte ale trzej aktorzy i jeden dziennikarz – ale jako grupa powiedzmy, że byli to „celebryci” ) została wciągnięta w promocję triatlonu w Suszu (Suszowi to się oczywiście dobrze przysłużyło, frekwencja rośnie). Dostali się oczywiście w wir naukowo sterowanego treningu. Naukowe podstawy treningu działają najpierw na głowę. Jeśli początkujący człowiek nasłucha się z naukowo wyglądających ust tych wszystkich mądrości o tym, jak trening w oparciu o progi itp jest ważny to nie posiadając jeszcze wiedzy pozwalającej na kwestionowanie pewnych stwierdzeń przyjmuje to za pewnik. I wierzy w to, że jest to jedyna słuszna droga. A ponieważ nie byli to zwykli śmiertelnicy tylko „celebryci”to powtarzane przez nich hasła (sam słyszałem na konferencji prasowej) o konieczności treningu opartego o naukowe podstawy zrobiły pewnie więcej szkód niż korzyści. Przynajmniej dla początkujących biegaczy.
Niestety nie ma dowodów na to, że te naukowe podstawy się w bieganiu sprawdzają. Może w kolarstwie lub pływaniu jest inaczej a może nie ma tam po prostu zgrai Kenijczyków i Etiopczyków, żeby obnażyć, że tam to może też raczej ściema.
Biomechanika – zmierzyć co się da
Te naukowe podstawy nie ograniczają się tylko do fizjologii. Kolejne wielkie do zagospodarowania pole to biomechanika. Ostatnio gdzieś przeczytałem, jak ktoś zachwycał się jakąś kliniką i jej wyposażeniem, kliniką, która bada biegaczy od stóp do głów i na podstawie tych badań wydaje potem finalny raport. Jakiś czas temu byłem na badaniach w tej klinice. Sprzętu, rzeczywiście full. Szybkobieżne kamery, skanery, maty z sensorami, oczywiście najlepsze bieżnie i wiele innych urządzeń. Na takich urządzeniach można zmierzyć rzeczy o jakich się wam nie śniło, można dostarczyć raporty w postaci kolorowych wykresów, setek współczynników. To potrafi oszołomić.
Poddano mnie tam kilku badaniom, np na propriocepcję, czyli tzw czucie głębokie. Stajemy na specjalnej platformie na jednej nodze z otwartymi oczyma a potem z zamkniętymi i ta maszyna bada jak utrzymujemy równowagę. Kilka miesięcy wcześniej miałem robione dokładnie takie samo badanie w miejscu gdzie często badana jest Paula Radcliffe. I tam mi wyszło, że z medycznego punktu widzenia jestem sprawniejszy niż ona (dokładnie, że mam lepsze czucie głębokie). "- Wow" – taka jest pierwsza reakcja. A druga "– No i co z tego"? Zmierzyć można wszystko, ale jaki to ma sens? Jakie to ma zastosowanie do sportu, który uprawiamy?
Podam jeszcze jeden przykład. W tej samej klinice jest urządzenie, które bada relatywną siłę mięśni nóg – zginacza i prostownika, czyli na przykład mięśnia dwugłowego i czworogłowego. Jak mi powiedziano relacje siły tych mięśni są typowe dla danej dyscypliny. „ To brzmi logicznie” – pomyślałem. „ Po takim teście powinienem wiedzieć, nad którą częścią powinienem pracować, jeśli tylko porównać mnie do najlepszych zawodników". Usiadłem. Zacząłem prostować i zginać nogę w kolanie. Wyszło, że mam mocniejszy prostownik. Pracownik kliniki zaczął to już interpretować. Tymczasem ja znowu zacząłem ruszać nogą ale tym razem szybciej. I nagle wyszło, że to zginacz jest mocniejszy. Tego już nikt nie potrafił zinterpretować. Celowo nie podaję nazwy kliniki bo jestem pewien, że Ci pracownicy naprawdę dokładają wszelkich starań, aby robić dobrą pracę, angażują się, uczą, rozwijają. Niestety wg mnie, jeśli takie miejsce nie pracuje w oparciu o doświadczony zespół fizjoterapeutyczno-trenerski rozumiejący dobrze istotę danego sportu to nie ma szansy na sensowne wyniki. A stworzenie takiego zespołu to czas i prawdziwa determinacja, pasja. Nie przeszkadza to "nadbudowie" pobierać kwoty chyba 500 zł czy 600 zł za to badanie.
Ale. Trafiłem ostatnio do kliniki na południu Polski, kliniki Św. Łukasza pod Bielsko Białą. I przyznać muszę, że podejście głównego lekarza, współwłaściciela podoba mi się. Gdyby był w okolicy jakiś otwarty trener, który chciałby się włączyć w prace diagnostyczne nad analizą ruchu to myślę, że powinien się do nich zgłosić i zapytać, czy nie było by możliwości podjęcia jakiejś współpracy. Otwarty, to znaczy taki, który nie uważa, że wszystko wie ale taki, który coś jednak wie. Szef kliniki też jest otwarty.
Dla osoby początkującej, te tak zwane naukowe metody treningu mogą zawieźć na meandry nic nie robienia, no bo "Skoro nie mamy możliwości wymierzenia się, to może lepiej nie zaczynać ze sportem?"
Prawda jest taka, że chcąc osiągnąć efekt – trzeba pracować. Chcąc osiągnąć większy efekt – trzeba więcej pracować. I mądrze. Wielu trenerów nie potrzebuje żadnych badań bo mają nosa. Ci, którzy nosa nie mają muszą wiedzieć co poprzez dane badanie chcą osiągnąć, czego się dowiedzieć.
Problem z „Naukowym Treningiem” jest wg mnie taki, że jest on tworzony przez naukowców, często w świecie wyobcowanym od rzeczywistych problemów treningowych. To znaczy, że naukowiec wymyśla jakiś problem, który wydaje mu się ważny i na tej podstawie wysnuwa teorie dotyczące większej całości. Niestety człowiek jest istotą bardzo skomplikowaną, grupa ludzi jest mało jednorodna (poza tym, że wszyscy mamy serce, płuca, mięśnie) i sprawdzenie czegoś na małej grupce ludzi, na małym wycinku intensywności nie nadaje się do tworzenia teorii.
Rozmowa z naukowcem
Zrozumienie tego co badają naukowcy może wam zobrazować rozmowa jaką miałem rok temu z bardzo cenionym specjalistą w swojej dziedzinie zajmującym się powiedzmy ogólnie medycyną sportową (jestem pewien, że w swojej specjalności jest bardzo dobry ale trening to współpraca wszystkich elementów organizmu).
Naukowiec: Jeśli trzeba maksymalnie zmęczyć zawodnika, testujemy go tak długo, aż wydaje się nam, że już więcej nie potrafi się zmęczyć.
Ja: Ale skąd wam się to wydaje? To może być złudne.
Naukowiec: Poziom zmęczenia jest taki, że czasami się nawet zdarza, że po zakończeniu testu zawodnicy mają odruchy wymiotne
Ja: Ale wg mnie żaden test nie jest testem do maksymalnego zmęczenia, jeśli zawodnik nie ma po nim odruchów wymiotnych
Naukowiec: Ale o kim my w ogóle rozmawiamy? O wyczynowcach czy amatorach?
Ja: A jaka to różnica? Przecież wielu amatorów trenuje tak ciężko jak wyczynowcy.
Naukowiec: Ale oni nie startują w zawodach
Ja: Jak to nie, przecież ciągle mają jakieś zawody, maraton, 10 km, 5 km.
Naukowiec (trochę niepewny): Ale mi mówiono, że oni się nie ścigają?
To obrazuje jak mało można wiedzieć o danej dyscyplinie mimo, że można wiedzieć bardzo dużo o jakimś wycinku. A niestety z tych wycinków tworzone są teorie.
Tak więc myślę, że zawodnicy biegając „na czuja”, bez żadnych „naukowych wytycznych” są w stanie radzić sobie bardzo dobrze, patrz Kenijczycy czy Etiopczycy. Co nie znaczy, że używanie monitorów pracy serca (pulsometrów), laktometrów, wykonywanie pomiarów czy testów wydolnościowych, używanie przeróżnych gadżetów wspomagających trening jest złe. Jest ok dla tych wszystkich, którzy rozumieją czego oczekują, co chcą osiągnąć (czyli raczej nie dla początkujących) ale nie jest ok, jeśli ich stosowanie przysłania zdrowy rozsądek.