Redakcja Bieganie.pl
Brooks Cascadia 6, rozmiar US 13 (UK 12, EUR 47,5), waga w tym rozmiarze 440 g, grubość podeszwy pod piętą 30 mm, grubość podeszwy pod śródstopiem 19 mm, spadek pięta/palce 11 mm, przebiegłem w nich ok. 1000 km
Inov-8 Roclite 295, rozmiar US 13 (UK 12, EUR 47), waga w tym rozmiarze 374 g, grubość podeszwy pod piętą 21 mm, grubość podeszwy pod śródstopiem 12 mm, spadek pięta/palce 9 mm, , przebiegłem w nich ok. 500 km
Od razu zacznę od tego, że ten doniosły, światowy pojedynek dotyczy bardzo wąskiego pola walki. Są nim tak naprawdę… moje, jedyne w swoim rodzaju nogi. Poniższa ocena jest więc wielce subiektywna. Ale mam nadzieję, że moje osobiste, unikatowe spostrzeżenia przydadzą się Wam, gdy będziecie szukać dla siebie odpowiedniego obuwia na terenowy ultramaraton.
W ramach swojej pracy zawodowej obejrzałem dotąd mniej więcej tysiąc (a może trochę więcej) par stóp biegaczy i miałem możliwość obserwowania, jak zachowują się one w czasie biegu. Zapewniam was, że mnogość wielkości, kształtów, proporcji, sposobów przetaczania, problemów oraz kontuzji stóp i nóg jest niezliczona. Rozmów z właścicielami tej maszynerii było równie wiele, a każda inna – inne oczekiwania, doświadczenia, bóle, ambicje, pomysły, historie, tereny biegowe, klimaty, emocje. A moją rolą jest zwykle dopasowanie do tych bardzo zróżnicowanych danych wyjściowych odpowiednich butów, które spełnią oczekiwania nabywcy i nie zrobią mu krzywdy.
I doszedłem jak na razie do dosyć prostego, ogólnego wniosku. Oto on. Tak naprawdę nie ma dobrych lub złych butów do biegania. Tak jak nie ma dobrych i złych nóg do biegania. Są za to dobrze pożenione lub źle pożenione nogi z butami.
A mój aparat jezdny jest dość specyficzny, choć wydaje mi się, że całkiem nieźle, bo bezkontuzyjnie, funkcjonuje w biegu już ponad 20 lat. Mimo niezłych, ostatnio ultramaratońskich obciążeń. Jestem nadpronatorem i to bardzo wyraźnym, nieczęsto mam okazję widzieć kogoś z nadpronacją wyraźniejszą od mojej. Jestem też żywym dowodem na zawodność testu mokrej stopy, mam bowiem dość wysoko wysklepiony podłużny łuk śródstopia i ktoś analizujący moje stopy statycznie, nie w biegu, uznałby mnie najprawdopodobniej za kogoś o neutralnym przetoczeniu stopy. Mokry odcisk stopy sugerowałby też krok neutralny. Dopiero w biegu lub marszu ujawnia się moja wyraźna nadpronacja, czyli nie ma to jak badanie dynamiczne. No i już chyba nie muszę dodawać, że reprezentuję ciągle jeszcze większościową grupę biegaczy, lądujących na pięcie.
Jestem biegaczem tradycyjnym, trochę sceptycznym wobec biegowego „new age”, czyli „natural running”. Może inaczej: nie jestem przeciwnikiem biegania naturalnego, rozumianego jako lądowanie na śródstopiu czy przodostopiu. Mam wrażenie, że jestem wręcz propagatorem tego sposobu, bo zwrócenie na niego uwagi ma miejsce niemal przy każdej rozmowie, związanej z doborem butów do biegania. Mówię klientom, że mają taką możliwość, powinni spróbować i zdecydować, która technika im bardziej odpowiada. Bardzo często po raz pierwszy w życiu słyszą ode mnie o bieganiu naturalnym.
Jednak, w przeciwieństwie do wielu apostołów tego nowego kierunku, nie uznaję go za jedynie słuszny i jedynie prawidłowy sposób biegania. Takie robespierrowskie, żeby nie powiedzieć bolszewickie lub może raczej religijne podejście, które nie dopuszcza alternatywy, skreśla przeszłość i całe lata tradycyjnego biegania z lądowaniem na pięcie, uprawianego przez większość ludzi, którzy mieli buty i w nich biegali, budzi mój instynktowny sprzeciw. Zaraz wietrzę za tym „pomysł biznesowy”… 😉
Dla mnie bieganie naturalne to ciekawa koncepcja, ale nie jedyna słuszna. No i sam termin wydaje mi się nie najszczęśliwszy, bo dla mnie bieganie naturalne to bieganie instynktowne, bez zastanawiania się nad techniką. Dla większości ludzi w butach, także dla mnie, takim instynktownym sposobem biegania jest bieganie z lądowaniem na pięcie. Kiedy proponowałem czasem klientom, żeby spróbowali przebiec się po sklepie, lądując na przedniej części stopy, to po próbie takiego biegania nieraz stwierdzali: „Przecież to takie nienaturalne…”.
Bieganie naturalne i bieganie tradycyjne to alternatywne techniki, mające swoje wady i zalety. Każdy ze sposobów eksploatuje inne elementy aparatu ruchowego. Bieganie tradycyjne to duże obciążenie stawów kolanowych, a także górnej części stawu skokowego (czyli okolice kostki), stawów biodrowych i kręgosłupa. Bieganie naturalne za to bardziej obciąża dolną część stawu skokowego (obejmującą śródstopie czy przodostopie) oraz cały aparat mięśniowo-ścięgnowy, a w szczególności mięśnie trójgłowe łydek ze ścięgnem Achillesa oraz rozcięgno podeszwowe.
Każdy z nas ma jedne elementy mocniejsze, a inne słabsze. Więc indywidualnie dostosowujmy naszą technikę biegu do tego, co mamy do dyspozycji, czyli do naszych, osobistych, niepowtarzalnych nóżąt, a właściwie do całego naszego ciała. Poeksperymentujmy, a w wypadku pojawienia się dolegliwości bólowych zmieńmy technikę. A jak dajemy radę po nowemu i nic nie boli, nie ma kontuzji, to czemu nie…
Moje osobiste doświadczenie z bieganiem naturalnym jest następujące. Dam radę biec, lądując na przedniej części stopy, przez kilka kilometrów, ale potem zwykle czuję, że coś mi się trochę rwie, zwłaszcza w rozcięgnie podeszwowym. Łydki raczej dają radę. Jednak boję się przeciążenia i kontuzji stopy. Wracam więc z ulgą do lądowania na pięcie, a ostatnio raczej lądowania na całej stopie. Bo lądowanie na pięcie i lądowanie na śródstopiu, czy też przodostopiu, to skrajne sytuacje. Pomiędzy nimi mamy całe spektrum technik pośrednich, a w centrum „złoty środek”, czyli lądowanie na całej stopie. Rezygnując z lądowania na przedniej części stopy mam poczucie ulgi, przestaję się wewnętrznie spinać, rozluźniam krok, przestaję myśleć o technice, mogę sobie biegowo pomedytować, mam wrażenie że mniej się męczę. I kolana jakoś to wytrzymują, jak dotąd. Ale to ja, to ja tak mam! Wcale to nie znaczy, że Wy macie mieć tak samo! Musicie sami znaleźć swoją biegową drogę ;-). To tak tytułem wstępu, żeby uzasadnić swoje piętolądowanie i uprzedzić zmasowany atak apostołów nowego kierunku, jakiego spodziewam się w komentarzach do tego tekstu. Wracamy do Cascadii i roclita 295.
Obydwa testowane przeze mnie modele są tradycyjne, nieźle amortyzowane, przeznaczone raczej dla biegaczy lądujących na pięcie. Oba mają dość miękką podeszwę i stosunkowo agresywny, głęboki, terenowy bieżnik. Oba przeznaczone są do długich dystansów, także do kilkunastogodzinnych ultramaratonów.
Cascadię 6 testuję już od mniej więcej roku, chyba ją nawet trochę zajeździłem. Zrobiłem w niej dwie terenowe setki, kilka pomniejszych biegów i kilkaset kilometrów terenowych treningów. To but sprawdzony i ewidentnie dość dobrze wyswatany z moimi specyficznymi kulasami. Zdecydowałem się na Cascadię po próbach użycia butów terenowych z podparciem, w których było mi raczej niewygodnie. Mimo dużej nadpronacji biegam teraz praktycznie wyłącznie w butach neutralnych.
Cascadia, w porównaniu z innymi modelami, charakteryzuje się dużą wygodą. Zapewnia ją miękkość cholewki, jej stosunkowo spora szerokość i bardzo dobra, jak na but terenowy, amortyzacja. Zapewniają ją żelopodobne wkładki DNA o zmiennej dynamice odbicia, stosowane obecnie we wszystkich lepiej amortyzowanych modelach Brooksa. Jedną z największych zalet Cascadii jest jej stabilność, wynikająca z dużej szerokości podeszwy i sztywności tylnej części cholewki. Lądując taką szeroką powierzchnią osiadamy na gruncie pewnie i ograniczamy niepożądane ruchy boczne, wynikające np. z nadpronacji, mimo braku podparcia w formie usztywnienia wewnętrznej strony podeszwy. Jeśli popatrzymy na Cascadię od przodu lub od tyłu, to będzie ona miała kształt zbliżony do trapezu, w którym dolna podstawa, czyli szerokość podeszwy, jest wyraźnie dłuższa od górnej podstawy, czyli szerokości cholewki.
Cascadia ma też swoje wady. Jedną z nich jest stosunkowo spora waga, w porównaniu z innymi butami terenowymi. Osoby o bardzo wąskiej stopie też nie czują się w Cascadiach najlepiej, bo to but dość przestronny. Ja mam stopę raczej szerszą niż węższą, więc mojej girze w Cascadiach jest dość dobrze, nic „nie lata”. Podeszwa zewnętrzna jest stosunkowo miękka, co w połączeniu z amortyzacją podeszwy wewnętrznej daje niezbyt wyraźną dynamikę odbicia. Czyli to raczej nie jest but na terenowe sprinty.
Niektórzy, zwłaszcza początkujący długodystansowi biegacze terenowi, uważają, że to but o zbyt miękkiej podeszwie na kamieniste podłoża, przez które czuć każdy kamyk i robią się przez to bóle, pęcherze i odciski. Ja sprawdziłem Cascadie na wyjątkowo skalistych podłożach (Pireneje, Góry Stołowe, wychodnie fliszowe na bieszczadzkich połoninach) i wcale nie mam takiego wrażenia. Po Rzeźniku, a raczej jego drugiej, połoninowej części, ani pęcherzyka na spodniej części mojej stopy, to samo po setkach w różnych warunkach. Myślę, że u innych biegaczy często problemy wynikają z nieprzyzwyczajenia stopy do trudów kilkunastogodzinnego biegu w trudnym terenie, a nie z miękkości podeszwy. Za to doświadczonym ultrasom miękka podeszwa zapewnia lepsze wyczucie terenu, mogą szybko reagować na wyczuwane stopami nierówności, wytrącające z równowagi.
Traktorowy bieżnik Cascadi, o umiarkowanej głębokości ok. 3 mm, daje niezłą trakcję (czyli poczucie przyczepności do podłoża), ale na twardych nawierzchniach (asfalt, beton) dość szybko się wyciera. Na piaszczystych, trawiastych, błotnistych, ziemnych, żwirowych, opadłoliściastych, opadłoiglastych (te chyba lubię najbardziej) czy kamienistych powierzchniach but ten spisuje się co najmniej nieźle i raczej nie zawodzi.
Sławę Cascadii, całkiem według mnie zasłużoną, podbudowują autorytety jej używające. Scott Jurek, jeden z najlepszych na świecie ultramaratończyków, jest użytkownikiem, testerem i współprojektantem kolejnych wersji tego modelu. Z polskiego podwórka możemy wymienić choćby Pawła Pigmeja Krawczyka, który w biega w Cascadiach.
Równie popularny w środowisku amatorów adventure racing oraz długodystansowych rajdów na orientację jest chyba najbardziej znany model brytyjskiej firmy Inov-8, jakim jest Roclite 295. Słowo roclite określa typ podeszwy – dość agresywnej, głębokiej, z gęsto rozmieszczonymi klockami. Głębokość zagłębień podeszwy zewnętrznej jest nieco większa niż w Cascadii i sięga 4-5 mm. Podeszwa ta również jest dość miękka i charakteryzuje się trakcją co najmniej dorównującą Cascadii. To świetny but na piachy, żwiry, błota i śnieg. Według mnie sprawdza się także na skalistym podłożu, zresztą sama nazwa sugeruje chyba, że to lekki but na skały.
Druga część nazwy, podobnie jak w innych modelach inov-8, określa wagę buta w gramach w średnim, męskim rozmiarze. 295 g jak na dobrze amortyzowany, mocno zębaty but terenowy, to całkiem niedużo. Roc295 jest więc zdecydowanie lżejszy i delikatniejszy od Cascadii. W pięciostopniowej skali amortyzacji, oznaczonej liczbą „ptaszków” z tyłu podeszwy, model ten ma 3. Każdy ptaszek to z kolei trzy milimetry spadku pięta/palce (w skrócie niekiedy z angielska zwanego dropem), tak więc podeszwa pod śródstopiem jest o 9 mm cieńsza niż pod piętą. Jak na inov-8 to całkiem sporo, model ten należy do miękkich i dobrze amortyzowanych, ale chyba jednak nieco mniej niż Cascadia.
Ja chyba w ogóle mam słabość do butów o miękkiej cholewce i miękkiej podeszwie. Wydają mi się bezpieczniejsze niż te sztywne, bo mniejsze jest ryzyko, że coś mnie będzie uwierało, wrzynało się, gniotło. Stopę od spodu mam już chyba trochę, jak to pięknie ujął Maciek Żyto, „skopyconą”, więc nie odczuwam boleśnie każdego kamyka pod podeszwą, za to w miękkich butach mam poczucie lepszego reagowania na niespodzianki podłoża, np. po ciemku.
Roclite 295 więc także mi się spodobał. Wrażenie delikatności potęguje w nim konstrukcja cholewki, przypominająca sandały. Sznurówki mają w cholewce swoje przedłużenia, co przypomina sandałowe paski, a pod nimi znajduje się lekka i przewiewna siateczka cholewki.
Trochę dziwne jest uczucie po założeniu roclitów. Mam wrażenie, że to but na wysokim obcasie, mimo że podeszwa pod piętą jest znacznie cieńsza niż w Cascadiach, w których wcale takiego uczucia nie mam. Roclite robi też wrażenie nieco bardziej chybotliwego, może za sprawą węższej o mniej więcej centymetr podeszwy pod piętą.
Po kilku treningach w Puszczy Kampinoskiej i okolicach domostwa o mieszanym podłożu, czuję się w nowych butach całkiem nieźle. Na asfalcie czy betonie nie jest specjalnie komfortowo, ale idzie wytrzymać. Za to na naturalnych nawierzchniach jest nieco inaczej. Na ziemi, piachu, trawie, liściach, w błocie biegnie się fajnie i pewnie. Buty wydają się w porządku, zabieram je więc na jeden z poważniejszych swoich startów w tym roku – Mistrzostwa Europy w Rogainingu, czyli na 24-godzinną imprezę na orientację rozgrywaną na początku maja 2012 r. na Litwie.
Warunki są tu dość specyficzne – biega się głównie leśnymi duktami i na przełaj przez las, bardzo często brnie się też przez płytkie bagna, zanurzając nogi mniej więcej do połowy łydek. W ciągu 23 godzin z partnerem (Andrzejem Krochmalem) pokonaliśmy tam około 120 km, co stanowi mój rekord jednorazowo pokonanego dystansu. Pod roclitami mam skarpety kompresyjne CEP, do tej pory niezawodne i skuteczne, ale z dużym stażem. Po dwóch latach intensywnego eksploatowania dokonały na Litwie żywota, w kilku miejscach się przecierając, co zaowocowało niewielkimi odciskami i pęcherzykami. I tak jestem pod wrażeniem trwałości i skuteczności CEP-ów, bo wytrzymały więcej kilometrów niż niejedne buty. Na roclity mam nałożone stuptuty Inov-8 debrigater, mające chronić stopę od inwazji ciał obcych. Debrigatery są trochę za małe i zsuwają się za zapiętki, ale w duecie z Cascadiami nie stanowiło to dotąd żadnego problemu.
Pod koniec tej straszliwej litewskiej wyrypy w roclitach 295 czuję, że na stopach, na zewnątrz z tyłu, nieco pod zewnętrzną kostką, robią mi się przetarcia. Obwiniam za nie zachodzące za zapiętki, przemoczone stuptuty i zdejmuję je na ostatnie godziny rajdu. Po dotarciu do bazy z ulgą wietrzę skalafiorowane stopy, a bolesne przetarcia goją się w kilka dni.
Miesiąc później startuję w Biegu Rzeźnika – górskim, trudnym ultramaratonie w Bieszczadach o długości ok. 76 km i sumie podejść ok. 3200 m. Po litewskich doświadczeniach trochę się waham, czy startować w roclitach 295. Wreszcie decyduję, że tak i że z tymi samymi stuptutami. W miejscach zagojonych przetarć pod kostkami profilaktycznie przyklejam plaster. Zakładam też nowe skarpety kompresyjne CompressSport, które, jak się okazało, świetnie się w Rzeźniku sprawdziły. Ale na wszelki wypadek na przepaku w Smereku na 56 kilometrze zostawiam w worku sprawdzone Cascadie.
Ten Rzeźnik był wyjątkowo suchy, błota było niewiele. Ale tam gdzie błoto było, np. na stromym zejściu z Beresta do Cisnej pod wyciągiem narciarskim, agresywny bieżnik roclitów sprawdził się doskonale. Schodziłem znacznie szybciej od konkurentów i od partnerki (Doroty Szparagi), na którą musiałem na dole trochę poczekać. Za Cisną było bardzo strome podejście na Jasło, na którym byliśmy już zbrojni w kije i hol. Tam też dobrze się roclity sprawowały, dobrze chwytając grunt. Ani jednej wywrotki przez cały bieg, za to Dorota w columbiach ravenous o płytszym bieżniku jedną wywrotkę w śliskim błotku zaliczyła.
Na stromym zbiegu z Ferczatej do Smereka, kiedy walę ostro piętami w podłoże, czuję znajomy ból pod zewnętrznymi kostkami. Nasila się, bo zbieg jest długi i stromy. Z każdą minutą jestem coraz bardziej zdecydowany na zmianę butów w Smereku i w końcu zamiar realizuję, mimo że na asfalcie Drogi Mirka roclity całkiem dobrze się sprawowały, wyprzedziliśmy tam żwawym biegiem kilkanaście ekip. Stuptuty i skarpety kompresyjne zostawiam na nogach, zmieniam tylko buty. Ruszamy z Dorotą ostro w górę na szczyt Smerek i tu trafiamy od razu na megabłocko. Czyściuteńkie przed chwilą Cascadie przypominają bryły gliny. Wyczuwam różnicę w trakcji, na niekorzyść wytartej już trochę Cascadii. Na szczęście kije neutralizują poślizgowość butów. Kiedy docieramy na bezleśny grzbiet i zasuwamy pełnymi skalistych wychodni, ale suchymi połoninami, to Cascadie sprawują się bez zarzutu. Kamieniste podłoże nie jest specjalnie uciążliwe dla miękkich podeszw moich butów. No i problem z otarciami po zewnętrznej części stóp znika jak ręką odjął. Dobijamy do mety w niezłym czasie 12:42, na moich stopach nie ma ani jednego odcisku lub burchla, w czym chyba spora zasługa niezłych skarpet kompresyjnych. Bezpośredni pojedynek na moich nogach wygrała jednak Cascadia.
Po powrocie do Warszawy zastanawia mnie, na czym polega różnica między obydwoma modelami. Dlaczego roclity powodują otarcia na większym dystansie, zwłaszcza na zbiegach, a Cascadie nie? Czy to aby na pewno wina za małych stuptutów?
Współpracownicy w Ergo zwracają mi uwagę, że jak chodzę w roclitach po sklepie, to strasznie się rzuca w oczy moja silna nadpronacja. Robię więc nagrania filmowe na bieżni mechanicznej w obu modelach, które wypadają następująco:
No i wszystko jasne. Roclite 295, mimo niewątpliwych zalet, nie jest butem przeznaczonym dla silnego nadpronatora lądującego na pięcie. Jest dużo węższy w tylnej części i ma miększy zapiętek od Cascadii, przez co jest butem zdecydowanie mniej stabilnym, nie opanowującym nadpronacji. Głębokie i miękkie klocki podeszwy zewnętrznej stają się rodzajem wysokiego obcasa, który także nie sprzyja stabilnemu lądowaniu. To po prostu nie jest but dla mnie, na dłuższym dystansie uciekanie kostek do wewnątrz powoduje wyjątkowe odchylenie butów od pionu, zwłaszcza na stromych zbiegach. Przy tysiącach powtórzeń brzeg cholewki po zewnętrznej stronie trze o skórę i na dłuższą metę but jest nie do użytku. Na krótszym dystansie konsekwencji jeszcze się nie czuje, w ultramaratonie będą. Ale, przypomnę, to ja, to ja tak mam! Z Wami może być zupełnie inaczej.
No i mamy rozstrzygnięcie pojedynku. Związek Cascadii z moimi nogami jest szczęśliwy. Mariaż z roclitami nie wyszedł, mimo że dla neutralnego, terenowego ultramaratończyka to mogą być świetne buty. Wielu najlepszych w Polsce w tej dziedzinie lubi ten model, choćby regularny zwycięzca setek na orientację Maciek Więcek. Ale z moimi nogami nie wyszło. Niczyja wina, po prostu niezgodność charakterów.