Krzysztof Brągiel
Biega od 1999 roku i nadal niczego nie wygrał. Absolwent II LO im. Mikołaja Kopernika w Kędzierzynie-Koźlu. Mieszka na Warmii. Najbardziej lubi startować na 800 metrów i leżeć na mecie.
Podczas 10K Valencia Ibercaja Karolina Nadolska poprawiła rekord życiowy na uliczną dychę, wynikiem 32:08 bijąc własny rekord Polski z 2013 roku. Pomimo upływu lat podopieczna i zarazem żona trenera Zbigniewa Nadolskiego pokazała, że wciąż – wie, jak to się robi. Zapraszamy na rozmowę z nową-starą rekordzistką, którą przeprowadziliśmy chwilę po kontroli antydopingowej. Karolina opowiedziała nam o biegu, przygotowaniach w Alamosie, wymagającej kostce w Bolzano i planach na kolejne tygodnie.
Przede wszystkim gratuluję rekordu Polski. Spodziewałaś się takiego wyniku?
Dziękuję. Czy się spodziewałam? Już we Francji 29 grudnia pobiegłam 32:29, więc wiedziałam, że forma jest dobra. Tamten start był dopiero co po obozie wysokogórskim, to był czwarty dzień po ciężkiej podróży ze Stanów Zjednoczonych. Nie czułam specjalnej świeżości, ale wynik potwierdził, że forma jest dobra. A czy dzisiaj spodziewałam się takiego czasu? Nigdy nie nastawiam się na jakieś rekordy, po prostu jadę na zawody i próbuję pobiec najszybciej, jak tylko mogę i czasami daje to rekordy Polski, czasami odległe miejsca… Tak jak dzisiaj, bo dopiero 8 miejsce, ale z drugiej strony stawka kobiet to był top światowy. Wiedziałam, że powinnam powalczyć o zdecydowanie lepszy wynik niż w Houilles i tak też się stało.
Poza Houilles było też 5 kilometrów 31 grudnia we Włoszech. 16:18 trochę wolno jak na 32 minuty na dychę?
Zanim pojechałam do Bolzano przeanalizowałam wyniki z poprzednich edycji i widziałam, że czasy nigdy nie były ekstremalnie szybkie. I zastanawiałam się – w czym problem? Przekonałam się na miejscu. Cały bieg był prowadzony na nieco dłuższych niż kilometrowe pętlach, po włoskiej starej kostce, co automatycznie wypaczało wyniki. Do tego mega dużo zakrętów. To była trasa, gdzie nie dało się biegać szybko. Oczywiście były zawodniczki, które pobiegły po 15:30, ale to były medalistki Mistrzostw Świata w Dosze.
Nagranie z wyścigu kobiet w Bolzano, Karolina ukończyła bieg na 7 miejscu.
Za to w Walencji warunki chyba już dopisywały pod każdym względem. Jak wyglądał bieg z Twojej perspektywy?
Zaliczyłam wiele biegów na świecie przez kilkanaście lat kariery, ale Walencja to jest miasto szczególnie otwarte na szybkich biegaczy. Trasa jest bardzo szybka, bardzo płaska, jedynym problemem może być pogoda, ale tym razem było super. Trasa jest z długimi prostymi, jakiekolwiek zmiany kierunku to omijanie ronda, ale delikatne. Dlatego wyniki, jakie tutaj padają, nie są przypadkowe. Jak wyglądał bieg? Wiadomo… Czołówka poszła bardzo szybko i przez to ja też zaczęłam trochę za mocno. Nie oszukujmy się, nie jestem już zawodniczką młodą i nie ukrywajmy, że prędkości blisko 3 minut na kilometr są dla mnie dość trudne. Dziś ruszyłam w 3:04, bo po prostu tak poszła grupa i to się samo nakręciło. Ale ja zawsze tak robię, że początek lecę trochę na wariata. W takich dużych biegach z mocną stawką, trzeba biec mocno od początku i się nie bać. Wierzę w to, że jestem aktualnie gotowa na bieganie poniżej 32 minut.
Pierwsze komunikaty organizatorów informowały o wyniku 32:04, ale po czasie „doliczono” kobietom 4 sekundy. Oficjalnie jest więc 32:08, rekord pobity z dużą precyzją…
Nie wiem skąd te zmiany, widocznie mieli jakieś problemy z pomiarem. Rekord pobity o włos, ale jest to rekord Polski i trzeba o tym mówić. Nie popadam też w jakąś wielką euforię. Z drugiej strony te 32:08, choć tylko sekundę lepsze od mojej poprzedniej życiówki, daje dużego kopa motywacyjnego, bo jest to poprawa po 7 latach, z biegu w Nowym Orleanie. Przez ten czas biegałam dychę w okolicach 32:30, 32:20 – nie raz i nie dwa, a kilkanaście razy (np. 32:32 podczas ostatniego OWM – przyp. red.). To nie jest więc tak, że mnie nie było, a nagle wróciłam. Jestem o 7 lat starsza niż w 2013 roku, a nadal pokazuję – przede wszystkim sobie – że potrafię biegać szybko.
Z 2013 jest też inny Twój rekord, na 10000 metrów ze stadionu. Nie kusi, żeby wystartować też na bieżni?
Stadion to jest troszeczkę inne bieganie niż ulica, ale mnie cały czas bieżnia kusi – mimo mojego wieku. W ostatnich latach ciągle było nam jednak z nią nie po drodze. Chodzi o start nawet bez jakiegoś większego szlifu, tylko z normalnej roboty, którą zawsze robię. Ale ciągle coś stawało na przeszkodzie, a to jakiś uraz się zdarzył… Lata uciekały… Ale może w tym roku? Na pewno byłabym w stanie zakręcić się na bieżni w okolicach 32 minut.
W niedawnej rozmowie z Kubą Wiśniewskim, wspominałaś, że starty na przełomie roku są po to, żeby „wystrzelać się” sportowo i zacząć przygotowania do Mistrzostw Świata w Półmaratonie w Gdyni od zera. Czy po Walencji już czuć ten efekt „wyprztykania się” z formy?
Jeszcze nie. Przed przylotem do Europy spędziłam 6 tygodni w górach w Kolorado, zrobiłam trudną objętościową robotę, w ciężkich warunkach pogodowych – w śniegu, w mrozie. Wszystko na niskich prędkościach tak naprawdę. Nie trenowałam na prędkościach startowych, bo też warunki mi w tym nie pomagały. 2300 metrów nad poziomem morza, zima, to wszystko nie sprzyja szybkiemu bieganiu na treningach, ale taką mamy politykę z mężem Zbyszkiem Nadolskim. Od lat to powtarzam w wywiadach, że ja nie trenuję mocno. Robię sobie bazę w górach, ładujący trening, nic eksploatującego i to mi fajnie oddaje na nizinach. Wielu ludzi się dziwi, jak można startować na prędkościach, których się nie ma obieganych na treningach a ja z całą odpowiedzialnością i bazując na swoim przykładzie, mogę powiedzieć, że tak się da. Dlatego też jeszcze się nie czuję „wypstrykana”, bo ta robota ciągle we mnie siedzi. Mam dopiero za sobą 3 starty po zjeździe z gór, także myślę, że jeszcze przede mną 2-3 tygodnie dobrej dyspozycji startowej. Na początku lutego wracamy do Alamosy, gdzie już będziemy skupiać się na przygotowaniach do Mistrzostw Świata w Gdyni, które odbędą się w marcu.
Ale wróćmy do tego, jak wyglądał ten trening na stosunkowo niskich prędkościach w Kolorado?
Tam sama wysokość nad poziomem morza to jest dla mnie super bodziec. Trenuję w Alamosie od 2008 roku i w międzyczasie nie zmieniałam miejsca przygotowań. Zawsze tam wracam. Góry mnie strasznie hamują i wielu szybkich rzeczy nie jestem w stanie zrobić. Dla przykładu biegałam dwusetki po 38-39 sekund.
Na stadionie?
Tak, ja w zasadzie wszystkie treningi robię na stadionie. Tylko na wybiegania i siłę biegową idziemy poza stadion. Nawet ciągły robię na bieżni. Przykładem biegu ciągłego mogą być dwie szóstki na przerwie 5 minut, biegane w przedziale 3:55-3:53, nie szybciej, bo po prostu nie jestem w stanie. Tysiączki biegam po 3:30, jak założę startówki to po 3:25 i to już czuję, że jest naprawdę szybko (śmiech). Przez to, że jestem wysoko w górach, to też przerwy są dość długie, bo tysiączki biegam na 3,5 minutowej, dwusetki robię w formie 200 na 200, czyli 200 metrów truchtam, co daje ponad minutę przerwy. Spokojny, ładujący trening. To mi sprzyja, to mi służy. Nie chcemy ryzykować w ostatnich latach mojej kariery czymś nowym. Mam przed sobą igrzyska olimpijskie, więc już musimy teraz z trenerem tylko dmuchać i chuchać.
Gdzie aktualnie stacjonujesz?
Jestem na zgrupowaniu w Portugalii, do Walencji przyleciałam prosto z Faro. Tutaj robię trening bardzo delikatny, to co miałam zrobić to zrobiłam w Stanach. Jestem z rodziną, łapię luz i świeżość.
Czyli są jakieś starty w planach na te najbliższe 2-3 tygodnie?
Przydałyby mi się dwa starty, żeby wykorzystać formę, bo ona jest, dyspozycja jest bardzo dobra. Nie chcielibyśmy z taką formą wracać w góry bo wtedy nie dotrzymam do mistrzostw świata. Teraz to musi zejść ze mnie, bo chcielibyśmy wrócić do Kolorado już z naprawdę wyzerowanym organizmem. Na tę chwilę nie mam jednak zakontraktowanego żadnego startu, bo o tej porze roku brakuje w Europie dużych biegów. Może się uda znaleźć jakieś mniejsze zawody, ale oficjalnie jeszcze nic nie wiadomo.
Chodzi o biegi na 10 km, czy coś innego?
Raczej na dyszkę. Do połówki nie jestem przygotowana, a nie chciałabym tego biec na pół gwizdka. Najlepsza byłaby dyszka, ewentualnie jakiś nietypowy dystans. Mamy jeden namiar na 2 lutego na 8 kilometrów w Apeldoorn w Holandii. Nie jest to jakaś wielka impreza ale każdy start jest dla mnie w tym momencie ważny. Jestem po urazie mięśnia płaszczkowatego, którego doznałam na przełomie czerwca i lipca, więc startów miałam w poprzednim roku nie za dużo. Zawody są mi potrzebne – raz żeby się obiegać i dwa, żeby zniszczyć dyspozycję, która jest.
Obstawiam, że polscy kibice chętnie zobaczyliby Karolinę Nadolską nad Wisłą. Za tydzień 15 kilometrów w ramach Biegu Chomiczówki…
Nie mieliśmy w planach startu w Polsce w najbliższym czasie. Najbliższy termin, kiedy będzie mnie można zobaczyć na biegu w kraju, to Gdynia i mistrzostwa świata w półmaratonie.
32:08 zaostrza apetyty i oczekiwania przed mistrzostwami?
Nie, absolutnie nie. Ja już jestem zbyt doświadczoną zawodniczką, żeby jakoś się wkręcać i analizować. 32:08, fajnie, ale to już jest za mną. Wynik potwierdził, że to co robimy z trenerem, robimy dobrze. W ciszy, w spokoju, bez szumu – robimy swoje. A co to przyniesie za 3 miesiące w „połówce”? To już będzie zupełnie inna Karolina Nadolska, inny dzień… Oby było zdrowie, takie mechaniczne zdrowie, jeśli ono dopisze, to ja jestem spokojna o swój występ podczas Mistrzostw Świata w Gdyni.
zdjęcie tytułowe: Orlen Warsaw Marathon